Sewilla - perła Andaluzji

Są miejsca, do których wracamy, i takie, które omijamy szerokim łukiem. Sewilla, stolica Andaluzji, to miasto, do którego mało kto wraca, a to tylko dlatego, że prawie każdy zadomawia się w nim na stałe. My razem z aktorką Aleksandrą Kisio zakochaliśmy się w Sewilli bez pamięci. I na pewno wrócimy tu na corridę i szklaneczkę sherry.

Sewilla - perła Andaluzji
Źródło zdjęć: © Itaka&Gala podróże w stylu gwiazd | WP

17.08.2011 | aktual.: 10.05.2013 08:59

Są miejsca, do których wracamy, i takie, które omijamy szerokim łukiem. Sewilla, stolica Andaluzji, to miasto, do którego mało kto wraca, a to tylko dlatego, że prawie każdy zadomawia się w nim na stałe. My razem z aktorką Aleksandrą Kisio zakochaliśmy się w Sewilli bez pamięci. I na pewno wrócimy tu na corridę i szklaneczkę sherry.

Co jest lepsze od drzewa pomarańczowego? Nic. To była nasza pierwsza myśl, kiedy wylądowaliśmy we wszystkim pachnącej Andaluzji, w której zapachy owoców, wina i mięsa idealnie komponowały się z gorącym temperamentem Hiszpanów. „W Sewilli trzeba albo kochać, albo płakać z miłości” – ostrzegł nas wąsaty kelner, u którego zamówiliśmy pierwsze słynne wino sherry ze szczepu Pedro Ximénez. Ale jak tu nie płakać, kiedy z co drugiej drewnianej okiennicy spływa na nas melodia opery, najczęściej „Carmen” i „Wesele Figara” , których akcja rozgrywa się właśnie w Sewilli, najgorętszym hiszpańskim mieście.

*Zobacz galerię zdjęć z wyprawy Aleksandy Kisio*

„Zaatakowaliśmy” ją najpierw o zachodzie słońca, zachłannie przemierzając pełne uroku, wąskie, często ślepe uliczki. Widać było, że i one, tak jak wszyscy Andaluzyjczycy, właśnie leniwie przeciągały się po sjeście, zbierając siły na zabawę do wschodu słońca. My zajadaliśmy się w typowym hiszpańskim barze tapas suszoną szynką i kiełbaskami chorizo, a potem wędrowaliśmy po starej żydowskiej dzielnicy Santa Cruz. To właśnie tutaj wieczorami spotyka się hiszpańska młodzież. Damska część ekipy była w siódmym niebie.

Właściwie na każdym zakręcie tonęłyśmy w czyichś czarnych oczach. Hiszpanom to właśnie one i długie, niemal taneczne kroki dodają najwięcej uroku. W ich rytmie dotarłyśmy do romantycznej knajpki, takiej co to ani nazwy nie ma, ani trzech jednakowych krzeseł. Ale to przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, kiedy usłyszałyśmy gardłowe, przeszywające flamenco. Mężczyzna o urodzie Antonia Banderasa śpiewał o kobiecie, którą stracił przed laty. My, kucając na rozgrzanej kamiennej posadzce, szlochałyśmy jak dzieci. „Jeżeli ktoś powie mi, że flamenco jest tandetne, to skopię mu te zarozumiałe cztery litery” – ostrzegła Ola. Flamenco podobało nam się prawie tak bardzo jak słynna katedra Najświętszej Marii Panny, wielka, jak obiecywał jej architekt Alonso Martinez: „Będzie tak ogromna, że ci, co ją zobaczą ukończoną, wezmą nas za szaleńców”. Bogactwo form i wielość barw mieniły nam się w oczach. Gotycki olbrzym powalił nas na łopatki i kolana. Nawet mucha, której nikt nie widział, ale którą wszyscy słyszeli, zgrabnie
wkomponowała się w całość.

Świątynia „rozmiękczyła” nasze zmysły, dopiero tradycyjna paella, którą zamówiłyśmy w pobliskiej restauracji, uratowała sytuację. Jadłyśmy ją po hiszpańsku, rękoma, i te właśnie obklejone ryżem palce uniosłyśmy na znak przyrzeczenia, że do Sewilli jeszcze wrócimy, na corridę i lampkę sherry.

Tekst: Marta Kordyl

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)