Weronika Mliczewska: Majowie bez końca świata
Jako 23-latka przemierzyła Gwatemalę, Meksyk, Honduras, Belize i Salwador. Przez 7 miesięcy odwiedzała miejsca, których nie ma na mapach, rozmawiała z szamanami, poznała zasady funkcjonowania gangów – wszystko po to, by spotkać "prawdziwych" Majów. Swoje poszukiwania opisała w reportażu „Na początku jest koniec” – to rzadki przypadek, gdy temat książki jest równie interesujący, co autorka.
26.02.2017 | aktual.: 26.02.2017 21:57
WP: Bardzo się frustrowałaś w trakcie swojej podróży po Ameryce Centralnej?
Weronika Milczewska: Cóż, wszystkie moje marzenia z dziecięcych lat upadły. Media masowe przedstawiają potomków Majów w pióropuszach na tle piramid, rzeczywistość jest jednak inna. Nic, co przeczytałam wcześniej o dzisiejszych Majach, nie odnosiło się do sytuacji, którą zastałam.
A co zastałaś?
Przede wszystkim bardzo ciężko było mi dotrzeć do osób, których szukałam. Niemal żaden Maj nie chciał się przyznać do tego, że jest Majem. „Ja? Majem? Skądże” – to słyszałam najczęściej. Majem nigdy nie była dana osoba, ale zawsze ktoś „inny”. Nasłuchałam się przy tym niestworzonych histori. W Salwadorze usłyszałam, że to ludzie, którzy żyją w domkach na drzewach i ukrywają się w lasach. W zachodniej Gwatemali mówiono mi, że "prawdziwi" Majowie żyją poukrywani w jaskiniach i wychodzą na światło dzienne tylko w Meksyku...
Czy to znaczy, że współcześni Majowie to kłamczuchy?
(śmiech) To zbyt wielkie uproszczenie. Ale w mojej podróży pogodziłam się z tym, że na każdym kroku muszę być czujna, by odróżnić prawdę od fałszu. Gdy pytałam o drogę, zawsze porównywałam wskazówki minimum trzech osób.
Z czego to wynika?
Majowie nie odmawiają, nie umieją też przyznać, że czegoś nie wiedzą. Ale kłamstwo to ich tarcza obronna. Musieli nauczyć się kłamać, by przetrwać najpierw podbój konkwistadorów, a potem wyniszczającą wojnę domową w latach 80. XX w. Jeszcze dwadzieścia lat temu za przyznanie się do tego, że jest się Majem, można było umrzeć w torturach.
Powiedziałabym więc, że Majowie to mistrzowie kamuflażu. Także kulturowego. W ich kościołach – bo tak nazywają dla zmyłki swoje świątynie – głównym bogiem może być św. Michał, a boginią – św. Eulalia. Bogów prekolumbijskich nazwali sobie przypadkowymi imionami katolickimi, ale dalej wierzą, że ten jest od deszczu, a ta od płodności ziemi na przykład. To był ich sposób przystosowania się. Nazewnictwo według Majów nie gra roli, najważniejszy jest czyn i co dalej z tym robią. Priorytetem jest dla nich to, że mogą kontynuować tradycje, nieważne pod jaką nazwą.
W książce wymieniasz masę problemów, z którymi muszą się mierzyć dzisiejsi Majowie.
W mojej podróży spotkałam się ze skrajną biedą, patologiami, łamaniem praw człowieka, do tego innym podejściem do czasu i komunikowania się - to wszystko było niezwykle trudne, nawet po przygotowaniu przez studia antropologii oraz kulturoznawstwa na renomowanych uczelniach w Wielkiej Brytanii i w Polsce nie mogłam pogodzić się z tym, co zastałam.
Majowie żyją wykluczeni, choć często na własne życzenie – chcą zachować niezależność jak większość ludów rdzennych, jednak kultura masowa zalewa ich mimo wszystko i wyniszcza od środka. Moja podróż nie wiodła przez turystyczne szlaki, mieszkałam w oddalonych od cywilizacji osadach bez prądu czy wody, gdzie kobiety nie znają swoich praw, a prawo jest stanowione przez lincz publiczny lub samosądy. Do tego dochodzą rozmaite patologie, w tym pijaństwo…
Dość sugestywnie opisałaś ulice Todos Santos, na których dziesiątkami leżą pijani do nieprzytomności mężczyźni. A pomiędzy nimi krążą kobiety, które – co w całej tej sytuacji jest dość zabawne – relacjonują napotykanym koleżankom, gdzie już kogo widziały, by im ułatwić poszukiwania.
No tak, tutejsze kobiety muszą szukać swoich mężczyzn, bo w niektórych domach, jeżeli tego nie zrobią, mogą być poddane chłoście przez teściową! Majowie nie umieją się odnaleźć w tym kotle, do którego wrzuciła ich napływowa "kultura zachodu”. Mają swoje wierzenia, magiczne myślenie, kultywują swój kalendarz, własne pojęcie czasu związane z cyklicznością natury. A jednocześnie ze wszystkich stron atakuje ich kultura masowa. To jest totalna kulturowa schizofrenia.
Ich status społeczny zaczął być określany pieniądzem, tym, że mogą sobie wybudować dom. Wcześniej nie mieli takich materialnych potrzeb, chcieli żyć razem, to było dla nich najważniejsze, środki do życia przynosiła im natura. Teraz próbują dogonić resztę świata, ale nie są do końca świadomi, co to znaczy. Oni nie kwestionują rzeczywistości, niemal wszystko przyjmują z ufnością, a potem nie umieją sobie radzić z konsekwencjami.
Alkohol nie jest przecież nowością u Majów. Od zawsze był to element rytuału, który oczyszcza, wypędza złe duchy. Bycie w upojeniu alkoholowym jest dla nich w pewnym sensie rodzajem transu, który odcina ich od rzeczywistości. Ale współcześnie wielu z nich rzeczywiście popadła w alkoholizm.
*Piszesz, że większość z nich marzy o wyjeździe do Stanów… *
I nawet nazywają swoje dzieci: Britneyspears, Salmahayek, Antoniobanderas. To są obecnie popularne imiona wśród Majów! Mit Ameryki jest tu silnie zakorzeniony.
*A przecież to potomkowie wielkich Majów. Ludzie – tak jak ty – przyjeżdżają do nich, żeby zobaczyć wspaniałą kulturę. *
Problem w tym, że nigdy nie istnieli „jedni” Majowie. Oni byli zawsze podzieleni na grupy, zawsze rywalizowali o terytoria i wpływy, choć mieli te same rytuały. Gdy zbierałam materiały do książki, czyli 6 lat temu, przyznanie się do tego, że jest się Majem, można było przypłacić życiem. Na szczęście teraz to się zmienia, pojawiają się ludzie i inicjatywy na rzecz zjednoczenia Majów. Mają obudzić w nich poczucie dumy z tego, kim są i jaka jest ich przeszłość. Majowie zrozumieli, że tylko bycie razem pozwoli ocalić ich tożsamość. Podobnie dzieje się współcześnie z wieloma ludami rdzennymi.
Jeden z twoich bohaterów mówi: „Jak można być dumnym, kiedy podczas fiesty ludzie odcinają sobie maczetami ręce?”. Byłaś w naprawdę niebezpiecznych miejscach. Nie bałaś się?
Po przeczytaniu książki niektórzy pytali mnie, dlaczego wybrałam takie ciemne, trudne miejsce, skoro z natury jestem radosna, pełna życia, optymizmu. Ale podróż nie zawsze musi być miła i przyjemna. A zło może spotkać cię wszędzie. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że trzeba poddać się rzeczywistości, iść tam, gdzie cię niesie. Nie spodziewałam się, że znajdę się w aż tak ciemnym świecie, ale nie chciałam przed tym uciekać. Gdy podróżuję, nie noszę ze sobą noża, zdaję się na… zaufanie. Wiem, że kiedy udaję się w miejsca, gdzie nie ma dróg ani lekarzy, jestem bezbronna, nie ukrywam tego. Ale też się nie boję. Ludzie to czują, zauważają, że łamię jakiś schemat zachowań. Wtedy oni też odważają się go złamać i również postanawiają mi zaufać. To jest wyjście poza sferę komfortu, poza nasze definicje bezpieczeństwa. Nauczyłam się szukać bezpieczeństwa w środku, a nie na zewnątrz.
No tak, to wszystko pięknie brzmi, ale jednak podróżowałaś sama.
To kolejna ciekawa kwestia. Majowie mają ideę tożsamości opartej na grupie, co jest dla nas, ludzi "zachodniego świata", wręcz nie do pojęcia. Niektórzy z podziwem patrzą na mnie, gdy mówię, że podróżuję sama. Ale dla Majów to miało jeszcze inny wymiar (choć oni akurat takich słów nie używają). Ponieważ nie przynależałam do żadnej społeczności, dla nich byłam jak wyrzutek społeczny, dziwak, ktoś z marginesu. To ich bycie w grupie wiele mnie nauczyło, przede wszystkim współdoświadczania. Dla nich nic nie ma sensu, jeśli nie jest osadzone we współdzieleniu. Jeśli nie mogę się czymś z tobą podzielić, nie ma to żadnej wartości. Bardzo zmieniło mi to w głowie, od tamtej pory chcę się dzielić tym, co najpiękniejsze w moim życiu, wtedy pozwalam temu żyć, inaczej daję temu umrzeć.
To współdzielenie było dla ciebie łatwe czy trudne?
Najgorsze jest uczucie, kiedy budzisz się i nie wiesz, co cię spotka. Kiedy spałaś, mogło się wydarzyć wszystko. Ktoś ci coś zabrał, ktoś coś przesunął, żyjesz w przestrzeni wspólnoty i zupełnie nie wiesz, co się dzieje. Ktoś wchodzi przez okno, wychodzi dachem, otwierasz oczy, ktoś na ciebie patrzy. To takie momenty, w których totalnie zatracasz swoją przestrzeń. Do której my jesteśmy bardzo przyzwyczajeni i przywiązani.
Ale zaczynam się tego powoli uczyć. Ostatnio, w RPA, żyłam wśród szamanów. Tam jest podobnie. Kiedy chcę się napić wody, muszę ją podzielić z całą społecznością. Dla mnie zostają dwa łyki. Ale kiedy ja piję tę wodę, nie piję jej sama. Cały organizm wioski pije ją ze mną. Gdy jestem spragniona, to nie jest mój problem, to problem wspólny – czy mamy wodę, czy nie mamy.
My, „ludzie Zachodu”, mamy zupełnie inne myślenie: to jest moja woda, to jest mój kubeczek. Musimy posiadać coś na własność. A tam nie ma takiego pojęcia jak własność. My wierzymy, że każdy z nas jest wyjątkowy i niepowtarzalny. Natomiast Majowie nigdy by tak nie pomyśleli. Oni jako grupa mogą zrobić coś niesamowitego. Od nich się nauczyłam, że tylko współdziałając, dzieląc się, przeżywając razem, możemy coś stworzyć, zmienić.
A czego dowiedziałaś się o końcu świata, który – jak głosiły zachodnie media – miał nastąpić w 2012 r.?
Majowie o końcu świata nic nie słyszeli. W kulturze Majów nie ma końca ani początku. Wszystko jest cyklem. My się boimy końca, śmierci, momentów przejścia, boimy się odpuścić i zaufać. Dla Majów nie ma końca, wszystko jest ciągłą zmianą. Żyją tu i teraz, nie wybiegają myślami w przyszłość, bo są osadzeni w chwili, która jest. Trudno było mi przestawić się na taki sposób myślenia, to jedna z granic, którą musiałam przekroczyć, by zacząć ich rozumieć nie jako biały przybysz z zachodu, lecz jako część ich organizmu, grupy, do której mnie zaprosili.
Poszukując współczesnych Majów, dotarłaś w miejsca, w których nie było hosteli, dróg, a komórki nie miały zasięgu. Twoi rodzice, bliscy pewnie nieźle się o ciebie musieli martwic.
Czasem to były miejsca, które nie mają nazwy, których nie ma na mapach, figurują tam jedynie jako zielone plamki. Oczywiście zdarzało mi się pomyśleć, że jeśli zginę gdzieś w takiej odciętej od świata wiosce, to nikt mnie nigdy nie znajdzie. Ale mam system dawania znaków, wierzę, że jeśli kiedykolwiek coś by mi się stało, to moi przyjaciele wyruszą mnie szukać. (śmiech) Wszędzie, gdzie jestem, zostawiam tropy w stylu: „W tym mieście, w tym hostelu, byłam ostatnio. Tam mieszka Don Jose, który wie, gdzie wyruszyłam. Don Jose zna człowieka, który zna człowieka, który pewnie wie, gdzie teraz jestem. Nie będę się odzywać przez miesiąc. Ale jeśli nie odezwę się do wyznaczonego dnia, to znaczy, że jest źle”. Do tej pory ten system dobrze się sprawdzał. A ostatnio, jak byłam w Nigerii, kolega pożyczył mi urządzenie satelitarne, które wysyła współrzędne geograficzne, co tez jest pomocne.
Niemal ciągle jesteś w ruchu, masz na koncie wiele niesamowitych wypraw, jak chociażby ta stopem przez Skandynawię. Potrzebujesz adrenaliny?
Raczej zderzenia światów, sprawdzenia, kim jestem. Przejrzenia się w innym myśleniu, przeniesienia go do swojego życia. Nie wiem, dlaczego podróż wciąż jest uważana za geograficzne odkrywanie miejsc, do których trudno dotrzeć. Dziś to bzdura – jeśli ktoś ma czas i pieniądze, to dotrze wszędzie. Nie ma w tym nic trudnego. Każdy może podróżować i to nie wymaga nawet odwagi. Odwagą jest podróżować w sposób aktywny, doświadczać nowego, przemierzać swoje granice. Sprawdzać, czego i dlaczego się boję, i tego próbować. Bo po co jechać na drugi koniec świata, żeby zostać w swojej skorupce?
Żartujesz, że przez ciebie tata wyłysiał, a mama musiała zacząć farbować siwe włosy.
(śmiech) Moi rodzice są niesamowici, zawsze wypuszczali mnie na głęboką wodę. Na pierwsze, trzytygodniowe kolonie wysłali mnie, jak miałam 8 lat. A gdy miałam lat 12, poleciałam na 5 tygodni do Stanów, choć ledwo wtedy mówiłam po angielsku. Później było już tylko coraz dalej. Rodzice są moimi wielkimi przyjaciółmi i bardzo piękne jest to, że nigdy nie chcieli mnie „zagarnąć”, nie otwierali nade mną sztucznego parasola ochrony. W mądry sposób pozwalali mi próbować, uczyli mnie tego, żeby być odważnym, żeby być rzutkim, aktywnym, tworzyć swoją rzeczywistość. A jeśli mi się nie podoba, zmieniać ją, a nie narzekać. Staram się to robić każdego dnia. I dzięki takiemu podejściu wiem, że zawsze sobie poradzę.
Weronika Mliczewska - antropolożka, reżyserka, fotografka; studiowała w Londynie, Warszawie i Los Angeles. Jak pisze sama o sobie: "mieszkała w willach i szałasach, jadła mrówki, świerszcze i alpaki, gubiła się w ponad pięćdziesięciu krajach, odnajdywała kilka razy". W połowie lutego br. ukazała się jej książka ,,Na początku jest koniec. Na szlakach duchowości Majów”, Wydawnictwo Muza. Prowadzi bloga Veroetnika.com.