Aleksander Doba dla WP: Nie przekraczam granic, tylko się do nich zbliżam
Pracować po to, żeby dorobić się garnków, a potem szybko umrzeć, nie ma sensu. Życie trzeba mieć - mówi Aleksander Doba w wywiadzie z Karoliną Wierzbińską. Kiedy w 2015 roku wypływał w podróż przez Ocean Atlantycki, wiadomość o jego wyczynie pojawiła się w wielu mediach na świecie. 70-letni Doba nie skończył wyprawy, ale wraca z nowymi planami na rekord i z nową książką.
20.11.2016 | aktual.: 21.11.2016 13:00
Kajakarz samotnie zmagający się z wodami Oceanu Atlantyckiego, Bałtyku i Bajkału. Pierwszy, który przepłynął Polskę po przekątnej z Przemyśla do Świnoujścia, pierwszy, który opłynął polskie wybrzeże. Dużo tych pierwszych razów w twoim życiu. „Na fali i pod prąd” – tak wygląda życie na wodzie. A na lądzie?
Książka „Na fali i pod prąd” to autobiografia. Jest tam wiele szczegółów z mojego życia, pewnego rodzaju recepta na sukces. Dla tych, którym się to może spodobać. Dla każdego co innego będzie sukcesem.
To książka bardzo intymna. Bardzo mocno koncentrujesz się na swojej rodzinie po stronie mamy i babci, opowiadasz o silnych kobietach. Tak, jakby jakaś część ciebie odziedziczyła w genach ich hart ducha i zawziętość. Wierzysz w to, że zawziętość można odziedziczyć po przodkach?
Tak, ta dzikość gdzieś tam we mnie jest, choć jestem takim miłym, łagodnym, fajnym facetem.
Jesteś fajnym facetem, który, jak zaznaczasz w swojej książce, zawsze chodzi swoimi ścieżkami. Opowiadasz np., że nie powiadomiłeś rodziców o swoim ślubie, ale po prostu przedstawiłeś im żonę.
Miałem różne pomysły. Wtedy faktycznie przyjechałem do domu i powiedziałem: ta sympatyczna dziewczyna to moja żona. A oni na to: nawet całkiem ładna.
I tyle z konsekwencji?
Akceptacja była, to najważniejsze. No bo mam fajną żonę.
...i chyba też bardzo cierpliwą.
Mamy różne charaktery i czasem się ścieramy, ale moja żona jest mocną osobowością, więc dochodzi czasem do zgrzytów. Staramy się dogadywać i jakoś nieźle nam to idzie, bo obchodziliśmy właśnie 41. rocznicę ślubu. Ja jestem stary, ona też tych starych kości nie rzuciła.
Jest ciekawa świata. Sama jeździ, razem jeździmy. Zaraziłem ją turystyką kajakową, nauczyłem pływać jedynką. Dziewczyny to taka miła ozdoba na zawodach, pływają na jedynkach na przodzie, świetnie sobie radzą.
Ozdoba?
U mnie dziewczyny szybciej się uczą. Są jakby pojętniejsze, a może mam większy dar przekonywania kobiet. Są świetne, bardzo dobrze sobie radzą w kajakarstwie.
A synowie?
Jednym z moich największych sukcesów jest to, że dwukrotnie razem z synami zdobyliśmy tytuł drużynowy w kajakarstwie górskim. ABCDOBA – Aleksander, Bartłomiej, Czesław Doba – najlepsi w Polsce jako drużyna. To wielka frajda. Synowie podzielają moją pasję, kiedyś usłyszałem nawet, że są lepsi ode mnie i bardzo mnie to ucieszyło. Zawsze mogę na nich polegać, chociaż bywa, że jestem lepszy na wodzie. Zawsze mogę też polegać na żonie, bo ja ciągle robiłem na sobie różne eksperymenty i ona to znosiła. Na przykład testowałem, czy będę mógł bez namiotu w kajaku spać zimą i spałem w kajaku na balkonie.
Już w 1989 roku pobiłeś rekord Polski, pokonałeś w ciągu roku kajakiem 5125 km.
Wtedy to było coś niesamowitego. Z tego dystansu tylko ok. 100 km to były te same odcinki, reszta to zupełnie nowe trasy. Wtedy odbyłem chyba najważniejszą moją wyprawę. Pojechałem maluchem na dworzec do Szczecina. Stamtąd pociągiem do Przemyśla z kajakiem. Z Przemyśla przepłynąłem w 13 dni do Świnoujścia po przekątnej Polski. 1149 km. Po pierwsze nikt tak nie pływał, po drugie miałem jeszcze inne wariackie założenie. W turystyce w zasadzie nie ma rekordów, ale każdy ma jakieś swoje. Przed tą wyprawą mój rekord dzienny to były 63 km. W Przemyślu poprzeczkę postawiłem sobie tak, by codziennie pobijać ten rekord o 30 proc. To było wariackie, ale chciałem sobie dać w kość, sprawdzić, czy nie będę miał dość tych kajaków. Codziennie o 30 proc. więcej. Nie tak, że raz, kiedyś więcej. Średnio wyszło mi 89 km dziennie. Założenia spełniłem. Ta wyprawa była wariacka jeszcze pod jednym względem. Długo się zastanawiałem, czy wziąć kuchenkę gazową. W końcu nie wziąłem. Postanowiłem wszystko jeść i pić zimne. A pływałem od 1 do 13 kwietnia, było chłodno. No i przeżyłem to wszystko, przetestowałem mój organizm. Tym bardziej, że nie mam drygu do gotowania. Wodę na herbatę przypalę.
Możesz nie pić gorącego, możesz spać bez namiotu na kajaku w chłodzie. Gdzie jest twoja granica w takim razie?
Nie wiem. Do wielu moich granic się zbliżałem, chociaż mówią, że przekraczam granice. Może granice innych, ale moich nie przekroczyłem, bo jakbym przekroczył, to bym zginął. Zbliżam się, ale nie chciałbym przekroczyć. Podnoszę sobie poprzeczkę coraz wyżej, bazując na doświadczeniu, osiągnięciach, ale im się wyżej gdzieś tam wespnę, tym łatwiej i boleśniej spaść. Nie chciałbym przeszarżować, za wysoko postawić. Bardzo cenię życie. Fajnie jest żyć wśród ludzi, spotykać się z nieznanymi dziewczynami. No, my się już znamy ile, niecałą godzinę...
Nie chciałbym tak łatwo stracić życia, ale jednocześnie bardzo pociąga mnie, żeby zrobić coś ciekawego. Nie sposób być jednocześnie gdzieś daleko na wyprawie i w domu. A przecież wyprawa czy podróż jest udana wtedy, kiedy wrócimy do domu cało i zdrowo. Gdybym wiedział na starcie, że ma się nie udać, wolę zostać. Muszę być pewien, że zrobiłem to, co możliwe. A żywioł i tak może sprawić niespodziankę.
Koncentrujesz się w książce na kajakarstwie oceaniczno-morskim. Jaka była twoja droga od kajakarstwa zwykłego do kajakarstwa na szerokich wodach?
Myślę, że naturalna. Ciekawość świata rozbudzili we mnie rodzice. Potem szukałem sam. Zawsze miałem niedosyt, bo przecież wszystkiego nie zobaczysz, nie poznasz. Kajakarstwo oceaniczne to odpowiedź na ten niedosyt, poznawanie świata zewnętrznego i wewnętrznego. Sprawdzanie, jak ja sam na wielkiej wodzie wytrzymam sam ze sobą. Okazuje się, że wytrzymam.
A sztorm? Nie powoduje już w tobie strachu? W czasie ostatniej wyprawy miałeś osiem sztormów, jeden trzymał przez trzy dni.
Byłem przygotowany na to, co mnie może spotkać i byłem ciekawy, jak to jest z tym sztormem. No i nie jest tak źle, można przetrwać. Żeby powstały duże, fale muszą być cztery czynniki: bardzo silny wiatr, na bardzo głębokim rozległym akwenie, odpowiednio długi czas, żeby ten wiatr miał szanse i te fale, coraz większe, większe i większe... U mnie wzrosły do 90 m. Kiedy minie sztorm, mają inny charakter, nazywają się martwymi, już są łagodne, jeszcze wysokie, ale łagodne i bardzo fajnie się wtedy pływa. Wiatr, który wówczas wieje, jest słabszy od tego, który te fale wywołał.
Pofalowany ten ocean.
W czasie sztormu zamykam się w kabinie tylko na chwilę, bo jest trochę większa od trumny i po chwili mogłoby zabraknąć powietrza. Kiedy fala mija, otwieram na kilkanaście sekund, do następnej fali. Otwieram i z powrotem. Hałas, wstrząsy takie, że nie można się zdrzemnąć. Narasta zmęczenie, wkurzenie. Najgorzej jest w nocy. W dzień można coś zobaczyć, jakieś ciekawe załamania fal. W nocy nic. Tylko przetrwać. Staram się z tych różnych sytuacji wyciągnąć coś pozytywnego. Czasem jakiś ptak tam przemknie, usiądzie na wodzie, bo one też nie dają rady z tym wiatrem, czasem u mnie na kajaku siadają, żeby się na chwilę schronić. No i tak sobie razem towarzysze niedoli czekamy, aż ucichnie.
W przyszłym roku planujesz wznowienie trasy przez Ocean Atlantycki. Jak chcesz to zrobić, co polepszyć, jak będą przebiegały naprawy i kiedy będziemy cię żegnać przed startem?
Późna jesień i zima to dobry czas na naprawę mojego kajaka. Jest zniszczony kompletnie, choć prawie tego nie widać, bo uszkodzeniu uległa instalacja elektryczna. To, co uszkodzone, musi być wymienione, zmieniona musi być pokrywa, która od samego początku miała usterkę. To niby drobiazg, ale ciągle było coś innego, nowego do zrobienia. Nie miałem czasu na naprawę, teraz to się zemściło. Woda mi się dostała do środka. W nowym roku chcę wysłać kajak do Nowego Jorku i z początkiem maja kontynuować wyprawę. Start będzie z kontynentu, z New Jersey. Dopłynę mniej więcej do tego miejsca, w którym byłem i wyruszę dalej. Oprawa medialna, tłumy już były. Mam to zaliczone. Nie musimy tego powtarzać. Teraz chcę przygotować się z dala od miejsca startu - tylko z grupką znajomych przyjechać na miejsce, by przy sprzyjających warunkach atmosferycznych zwodować kajak, pomachać bye, bye i odpłynąć.
Daty i godziny nie podam wcześniej, bo jej nie znam. Muszę mieć dobre warunki atmosferyczne, odpowiedni wiatr, żebym wypłynął jak najdalej, żeby mnie nie zniosło na ląd. Potem, daleko od lądu, może być jaki chce, ale na starcie musi być odpowiedni.
Ile dni zajmie podróż?
Nie wiem, od trzech do czterech miesięcy, może trochę dłużej. Wyprawa będzie po zimniejszych wodach i z większym prawdopodobieństwem wystąpienia w czerwcu sztormów. Czyli tak ogólnie mówiąc, może być ciekawie.
Bardzo przeżyłeś to, że musiałeś zawrócić?
Wkurzony byłem sam na siebie i na wszystko. Trudno się z tego cieszyć. Dziennikarze specjalnie mnie nie dręczyli. Przyznałem się do błędu. Załamać to mnie absolutnie nie załamało, chciałem nawet już tam, na miejscu, naprawić szybko kajak i ruszać, ale po kilkunastu godzinach wiedziałem, że jednak to wszystko musi być dobrze naprawione i solidnie od nowa przygotowane.
Kiedy bywam na spotkaniach w szkołach, dosyć często cytuję słowa sir Ernesta Shackletona, irlandzkiego polarnika, eksploratora Antarktydy. On używa słowa "morze", ja to zamieniam na "woda": „Woda to jest żywioł, którego nie zwycięży się nigdy. Można być jedynie niepokonanym”. Odwołując się do tego, ja nie zwyciężyłem wody, ale po prostu nie dałem się pokonać. Ludzie, także dziennikarze, używają takich słów: pokonać, walczyć - takich określeń wojennych. Ja nie miałem zamiaru pokonywać, chciałem tylko przepłynąć. Podchodzę z pokorą do żywiołu. Trzeba mieć respekt przed żywiołem - poznawać go i nie szarżować.
Jak wygląda świat z perspektywy wody, kiedy się wraca na ląd?
Ciekawie. Tęsknię do ludzi. W czasie drugiej wyprawy, po 37 dobach bycia samemu ze sobą, dowiedziałem się, że na spotkanie ze mną płynie łódź. Jest 200 km dalej. Ale była radość – wykąpałem się, przygotowałem kajak. Tak się cieszyłem. Te trzy godziny spotkania były dla mnie największą przyjemnością. Nie jestem typem samotnika, chętnie przebywam wśród ludzi, nie unikam ich, nie uciekam od nich.
A jednak piszesz w książce, że nie masz partnera, bo trudno ci takiego znaleźć.
Szukałem partnera do moich wypraw morskich, ale szybko okazywało się, że byłem lepszy, więc robiłem za niańkę. A partnerstwo w kajaku, moim zdaniem, polega na tym, że sobie nawzajem pomagamy. Stawałem więc przed wyborem – albo sam, albo wcale. Dlatego ostatecznie płynąłem sam.
Kiedy ludzie pytają cię, jak żyć szczęśliwie, co im radzisz?
Wiele osób mnie o to pyta. Ostatnio byłem na spotkaniu w szkole w Częstochowie. Powiedziałem im: starajcie się mieć jakąś swoją pasję. Rozwijajcie się, przygotowujcie, bądźcie w tym dobrzy i jeśli będzie to wspaniała pasja, nigdy nie będziecie musieli pracować – będą wam płacić za zajmowanie się tym, co lubicie. Jestem jednym z nielicznych żyjących patronów szkoły. To dziwne uczucie, przecież jeszcze żyję. Podobno wygrałem w konkursie. Byłem tam niedawno, był Dzień Patrona (śmiech), zawiozłem krówki, robiliśmy sobie zdjęcia w kajaku. Fajnie było.
A wracając do pytania o szczęście. Powiem dwa brutalne słowa – ruszcie dupę po prostu. Zacznijcie coś robić, poznawać coś. Jeśli ktoś ma kiepską pracę, mało zarabia, ale boi się ją rzucić, musi się ruszyć, zmienić perspektywę. Nie trzeba się obawiać zmian. Niedawno ludzie trzymali się pracy. Teraz już jest lepiej. Praca po to, żeby się dorobić garnków, a potem szybko umrzeć, nie ma sensu. Życie trzeba mieć. Życie oraz pieniądze i czas na ich wydawanie. To trzeba mieć. Świat należy do odważnych, nawet ten nasz mały, prywatny. Do dzieła.