Forrest Gump z Bochni
Biegnie boso poprzez świat, chce przebić Cejrowskiego. Może wiele dać, choć sam niewiele ma. Wykorzystuje swoją szansę na sukces najlepiej, jak może. Oto Paweł Mej - człowiek, który zmienił najpierw siebie, a potem zabrał się za świat.
03.11.2014 14:02
- Widziałem już światełko w tunelu, ale głos powiedział mi „Gdzie idziesz? Twoja misja się jeszcze nie zaczęła” – mówi Paweł Mej, szerzej znany jako „bosy biegacz”. Trudno nadążyć za tym co mówi, trudno zrozumieć, jakim cudem tacy ludzie są jeszcze na świecie.
Zostawiony przez matkę w sierocińcu, podobnie jak jedenaścioro jego braci i sióstr. Adoptowany i wychowany przez małżeństwo z Baczkowa pod Bochnią. Dwa razy występował w finale „Szansy na sukces”, chociaż śpiewać nie umie. Boso zdobył koronę maratonów polskich. Zablokował na półtorej godziny ruch uliczny w Warszawie, biegnąc do tyłu. Jednego dnia startuje w maratonie na Helu, drugiego w Krakowie. A poza tym: masuje ludzi za darmo, zbiera pieniądze na różne cele społeczne, remontuje szkoły, składa największe życzenia na świecie, skleja najdłuższe łańcuchy…
- Gdzie ja mam tę księgę rekordów? Wie pan, ciężko to wszystko spamiętać…
Nie wiadomo, czemu matka go zostawiła. Nie pytał. Po występie w „Szansie na sukces” pewna pani zadzwoniła i powiedziała mu, gdzie może szukać mamy i rodzeństwa. Odnalazł ich po ponad 30 latach. Gdy umarli jego adopcyjni rodzice, czuł się sam na świecie. Ale tylko przez chwilę. Teraz ma dziewczynę, rodzinę, a nawet fanów. Podziw okolicznych mieszkańców, nienawiść warszawskich kierowców, sławę.
Siedzimy w pokoju niedużego domku we wsi Baczków.
- Herbaty? Proszę bardzo. Jedną torebkę zaparzamy dwa razy, będzie oszczędniej.
- Z czego pan żyje? - pytam.
- Mam trochę ponad 1000 zł renty. Z zawodu ślusarz jestem. Domek po rodzicach mi został.
- A okna plastikowe za co pan wstawił?
- U Michała Wiśniewskiego w programie byłem. Swoją historię opowiedziałem. Dostałem dziesięć tysięcy, dziewięć po potrąceniu podatku.
Okna trzeba było wstawić, bo wiatr hulał, a zimy w Małopolsce potrafią być ciężkie. Są też nowiutkie rury – przedmiot szczególnej dumy bosego biegacza. W grudniu 2009 Paweł startował w biegu na piętnaście kilometrów. Kilkanaście stopni mrozu, na ulicach śnieg, a on jak zwykle boso. Dwa dni po biegu zorientował się, że coś jest nie tak. Okazało się, że ma odmrożenia drugiego i trzeciego stopnia, w szpitalu w Bochni spędził kilka tygodni. W tym czasie w domu popękały rury, a on nie miał ich za co naprawić. Wtedy poszedł do telewizji, gdzie urzekł czerwonowłosego piosenkarza nie tyle swoją historią, ile pozytywnym nastawieniem do świata.
A jak Paweł zmienił swoje życie?
- W 2007 były zawody biegowe w Bochni, no to wsiadłem na rower, przyjechałem na start i pobiegłem.
- Ale dlaczego boso?
- Pomyślałem sobie: „Aaa, to ściągnę buty. I pobiegłem.”
W ten sposób przebiegł już prawie 5000 km. Porównanie z prostodusznym Forrestem Gumpem nasuwa się samo i choć bardzo chcielibyśmy przezwać naszego biegacza inaczej, jest to po prostu niemożliwe. Tylko, że Forrest był zmyślony.
- Nie przeszkadza mi, że mnie tak nazywają. Jak biegłem w Berlinie, to nawet w Austrii gazety pisały, że startuje Forrest Gump z Polski. Mam nawet w Niemczech swój odpowiednik – kolegę, który biega przebrany za klauna i programowo zajmuje zawsze ostatnie miejsce. Ja nie biegam dla zajęcia jakiegokolwiek miejsca, robię to w podziękowaniu dla Boga za moich adopcyjnych rodziców. We Frankfurcie nad Menem biegliśmy sztafetą. Na 999 drużyn zajęliśmy policyjne miejsce. 997.
- A nie jest to trochę przykre, być na szarym końcu? - pytam się głupio, a Paweł zaraz pokazuje mi zdjęcie, na którym trzyma wielką flagę Polski. Biegł z nią przez cały maraton. Zdążył też po drodze wpaść do kościoła na krótką modlitwę.
Paweł Mej swoją misję znalazł w pomaganiu innym. Dlatego w czasie maratonów często staje i masuje nogi biegaczom, którzy doświadczają skurczy. Dlatego za darmo wyremontował przedszkole w Baczkowie. Dlatego godzinami stał przy kasach w krakowskim Tesco, gdzie kwestował na rzecz dwóch szkół z okolicy. Dlatego codziennie przychodzi do wiejskiej świetlicy, gra z dzieciakami w ping ponga i szachy. Poza tym przebiegł maraton pchając wózek z niepełnosprawnym kolegą, biegał dla chorej dziewczynki z Łodzi. Dwa lata temu ułożył największe na świecie życzenia z monet. W sumie zebrał ich na sumę 1000 zł. 10 proc. z tej sumy ofiarował domowi dziecka w Bochni. 100 zł to niby niewiele, ale co znaczy tyle pieniędzy dla człowieka utrzymującego się z renty? - Ten co ma mniej, daje więcej – mówi biegacz.
Tekst: Jakub Rybicki/ if/at
Więcej na: www.polskajestfajna.wp.pl