Hiroszima, Japonia
Z chramu szlak prowadzi w górę przez park pełen klonów. Jesienią rozbłyskują czerwienią i złotem, dopasowując się kolorem do wielkiej torii. W miejscu, w którym rozchodzą się drogi, stoi drewniana brama. Za nią schody. To świątynia Daisho-in *należąca do mistycznego odłamu buddyzmu - *Shingon. Mało kto tu przychodzi. Schody, zieleń, drewniane pawilony i pięćset kamiennych figurek arhantów, z których każdy ma inną twarz, mam tylko dla siebie. Dobrotliwe uśmiechy i przestrzeń pełna ciszy napełniają spokojem. Moją uwagę przyciąga amulet urodzin. Można kupić go na pamiątkę. Mnich wypisuje na nim twój wiek w dniach, a nie w latach. Ktoś, kto żył 80 lat, przeżył 29 tys. dni. Ja żyję trochę ponad 12 tys. dni. Warto cieszyć się każdym z nich, przypomina napis na ścianie. W Hiroszimie to przesłanie zyskuje dodatkową moc. W 1946 r. na ruinach Hiroszimy zakwitł oleander. I kwiaty wiśni. Powojenne zdjęcia pokazują drogę wzdłuż rzeki obok Kopuły Bomby Atomowej. Jeszcze wtedy nie była symbolem, tylko
ruiną, którą trudno było rozebrać. Na zdjęciu widać pełno budek z jedzeniem, kręcących się po wybrzeżu ludzi. Mówiono, że w *Hiroszimie *nigdy już nie będzie można zamieszkać. A jednak życie powróciło do niej ze zdwojoną siłą.
Tekst: Katarzyna Boni, www.podroze.pl