Wycieczka do Kambodży - co warto zobaczyć?
Moimi przewodnikami na kolejne dwa dni zostają syn Wata, Heay, i jego przyjaciel Lo. Chłopcy mają może dwanaście lat. Sami nie są pewni. Ze zwiniętych kram robią wygodne szelki do worków, w których niesiemy hamaki i jedzenie. Doczepiają żeliwne garnki, biorą maczety. Ruszamy w drogę. Drzewa wokół nas stają się coraz wyższe i grubsze. Z konarów zwisają orchidee i liany. Heay uczepia się jednej. Zaczyna się huśtać. Z hukiem spada na ziemię, kiedy liana pęka pod jego ciężarem. Lo decyduje, że zrobimy przerwę. Rozpala ogień, gotuje ryż. Zapala papierosa, pociąga łyk ryżowego wina. Heay też nie rozstaje się z papierosem. Sann szykuje potrawkę z dzikich roślin, jako dodatek dostaliśmy od Yarn wędzone mięso dzika. Chłopcy wypatrują dla mnie wielkiego ibisa, który żyje praktycznie tylko w tej części Kambodży. Ma metr wysokości i prawie półtora metra rozpiętości skrzydeł. Kiedy ruszamy dalej, Sann robi mi wykład o tutejszych drzewach: kora tego pomaga na żołądek, to ma jadalne liście (i kwaskowaty smak), w tym
gromadzi się deszczówka, a żywica tego płonie, nawet jeśli pada. Wczesnym popołudniem docieramy nad brzeg rzeki. Na polanie stoi konstrukcja z drewnianych pali - nasze obozowisko. Wystarczy zarzucić nieprzemakalne płachty, żeby powstał dach i zawiesić hamaki jako łóżka. Całe popołudnie spędzamy nad wodą. To jedyny moment, kiedy Heay i Lo nie mają papierosów w ustach. Puszczają kaczki; biegają, rozchlapując wodę; nurkują i skaczą z gałęzi do naturalnego basenu w zakolu rzeki, robiąc przy tym jak najwięcej hałasu. Koło szóstej robi się ciemno. Pakujemy się do hamaków. Na dzisiejszy wieczór Sann wybiera opowieść o tym, jak jego rodzice przeżyli reżim Czerwonych Khmerów. Płynnie przechodzi do współczesnej polityki, okraszając ją wtrętami z khmerskiej mitologii. Usypiam do szumu rzeki, brzęczenia cykad i cichych słów nastolatka.