Wycieczka do Kambodży - co warto zobaczyć?
Opowieści o zabieraniu ziemi pod plantacje brzmią jak bajki z innego świata. Po drodze rozmawiałam jednak z Khmerami, którym ją odebrano. A kiedy stoi się w dżungli z kilkusetletnimi drzewami, trudno uwierzyć, że taka potęga mogłaby kiedyś zniknąć. Z konarów zwisają grube liany. W błocie widać ślady gaura (bawołu). Nad nami słychać szelest. Sann rzuca worek na ziemię i biegnie w miejsce, gdzie liście są trochę rzadsze. - To langur! Małpa o srebrzystym umaszczeniu, której ogon jest dłuższy od ciała. Potrafi skakać na kilkanaście metrów. - O, patrz! Cień przemyka nam nad głowami. Po trzech godzinach miarowego marszu wychodzimy z dżungli i ponownie widzę niewielkie poletko złotych kłosów ryżu z domkiem na palach stojącym pośrodku. To tu spędziłam pierwszą noc. Wat i Yorn, właściciele domu, należą do etnicznej grupy Kavet. Przenieśli się tu dwa lata temu, za rok znowu pójdą gdzieś indziej. Co kilka lat pozwalają ziemi odpocząć, zmieniając miejsce. Ważne, żeby było blisko rzeki. I nie za daleko od innych
Kavet. Akurat przyszli kuzyni Wata, by świętować zabicie niedźwiedzia. Co prawda zabito go dwa tygodnie temu, zostało już tylko kilka kości, ale każda okazja jest dobra do wypicia ryżowego wina. Po obiedzie i kilku szklankach słabego alkoholu poszliśmy do sąsiedniej rodziny, jakąś godzinę drogi od domu Wata i Yorn. Otoczyła nas gromadka dzieci, wpatrywały się we mnie i w mój aparat. Jeden z chłopców, z pomalowanymi na czerwono paznokciami, wyciągnął komórkę i zaczął robić mi zdjęcia ukradkiem. Kiedy podniosłam aparat, dzieci od razu ustawiły się w rządku. Klik. I już są przy mnie, żeby na wyświetlaczu oglądać swoje twarze. Za dziećmi ustawiła się kolejka. Matka z zębami czerwonymi od betelu. Kobieta z twarzą wysmarowaną białym proszkiem, który ma chronić przed słońcem. Staruszka z fajką w zębach. Młody ojciec z córką na rękach. Ten podchodził do wyświetlacza, krzywił się i ustawiał jeszcze raz. To nie pierwszy raz kiedy Kavet odwiedza turysta z aparatem cyfrowym. Sann zgrywa zdjęcia i je drukuje. Gotowe
portrety przynosi przy następnych odwiedzinach. Nawet nie zauważyłam, kiedy zaczęło się zmierzchać. Żadne z nas nie wzięło latarki. Prawie biegliśmy przez szarzejącą dżunglę. Kiedy stanęliśmy nad rzeką przy farmie Yorn i Wat, nad nami niebo świeciło się milionem gwiazd. Była siódma. Yorn, Wat, ich dzieci, kuzyni i stuletnia babcia układali się do snu, z którego za dziesięć piąta rano wybudzi ich trzeszczące radio.