Polka w podróży dookoła świata. "Chciałam jak najszybciej dostać się bliżej słońca i dotarłam do Tajlandii"
W podróż dookoła świata wyruszyła kilka lat temu. Jednym z przystanków, który okazał się ważny na jej trasie była Tajlandia. - Ludzie są tu cały czas uśmiechnięci. Europejczycy zastanawiają się, na ile jest to prawdziwe, a na ile przyklejone - opowiada w rozmowie z WP Sandra Bednarczyk, autorka bloga "Travels Like Waves".
Karolina Laskowska: Od kiedy mieszka pani w Tajlandii?
Sandra Bednarczyk: Wymyśliłam sobie w 2015 r. podróż autostopem dookoła świata. Zaczęłam ją zimą m.in. od Białorusi, Rosji, Mongolii. Chciałam jak najszybciej dostać się bliżej słońca i dotarłam właśnie do Tajlandii. Pierwotnie zakładałam, że spędzę pół roku w Bangkoku, zwiedzę go i podreperuję tu budżet. Miasto jednak bardzo mnie rozczarowało. Tak szybko jak się w nim znalazłam, tak szybko chciałam wyjechać. Nie byłam w stanie wytrzymać tam nawet tygodnia. Rozmiar miasta, anonimowość, okropne zapachy, zanieczyszczenia, ogromne ilości szczurów na ulicach. To wszystko bardzo mnie przytłaczało. Zastanawiałam się, czemu w ogóle przyszła mi do głowy ta metropolia, skoro jestem miłośniczką natury.
Pojawiła się panika, bo nie miałam żadnego planu B. Na szczęście przypomniało mi się, że moja przyjaciółka ma znajomego na wyspie Phuket. Odezwałam się do niego z desperacką prośbą o pomoc. Okazało się, że właśnie szuka opiekunki do dziecka i mogę przyjechać. Plan na Tajlandię zatem zrealizowałam, tylko miejsca trochę się nie zgadzały. Na wyspie było świetnie i wracałam tu wielokrotnie. To właśnie na Phuket zaczęłam swoją przygodę z nurkowaniem.
Czytając pani wpisy odnoszę wrażenie, że nurkowanie to taki trochę inny wymiar rzeczywistości?
Zdecydowanie tak. Każde zejście pod wodę to lekcja pokory. Nam, ludziom, wydaje się, że zapanowaliśmy nad światem. Boli mnie to, jak często niszczymy środowisko. Wchodząc pod wodę, można się przekonać, że na szczęście nie na wszystkim położyliśmy ręce. Nurkowanie pozwala mi zjednoczyć się z naturą i poczuć się jej częścią. A ponadto to trochę jak udział w bajce "Gdzie jest Nemo?".
Kolejną pani pasją jest gotowanie. Dlaczego?
Tak, w czasie podróży przeszłam dużą przemianę m.in. żywieniową. Przykładowo, zanim wyjechałam, często zażywałam leki przeciwbólowe niezależnie od rozmiaru bólu. W Azji z nich zrezygnowałam i szukałam rozwiązań przede wszystkim w naturalnym jedzeniu. Zostałam weganką i próbowałam nowych przepisów. Zaczęłam kulinarne eksperymenty.
Doceniłam też moc przypraw i wydałam e-booka "Azja w garach: Mieszanki przypraw, które nadadzą Twemu życiu smak!".
A ulubiona kuchnia to?
Najbardziej lubię kuchnię indyjską, która zawiera wiele bezmięsnych potraw.
A jak już jesteśmy przy indyjskim jedzeniu, to przypomniała mi się pewna anegdotka. Indyjczycy zamawiali ponoć kiedyś z Polski mnóstwo pralek Frania do szybkiego mieszania koktajli mango lassi (śmiech).
Mówi się, że Tajlandia to kraina uśmiechu. Dlaczego?
Ludzie są tu cały czas uśmiechnięci. Europejczycy zastanawiają się, na ile jest to prawdziwe, a na ile przyklejone. Tajowie zarażają energią. Humor przy nich zawsze się poprawia. Byłam świadkiem napiętych sytuacji, np. zajeżdżania sobie drogi, które były zawsze pozytywnie załatwiane bez jakichś gróźb czy wyzwisk. Taka postawa pomaga w codziennym życiu i redukuje stres. Tajowie są na pewno mniej spięci niż Europejczycy.
Uśmiech pomaga, ale ukrywanie prawdziwych emocji ma negatywne skutki.
W Polsce często przyjmujemy postawę "co w sercu, to na widelcu". Z jednej strony możemy w ten sposób kogoś zranić, ale z drugiej jesteśmy szczerzy, nie unikamy konfliktów i rozwiązywania problemów. Tajowie z kolei w każdej sytuacji chcą zachować twarz i nie powiedzą wprost, że ktoś ich uraził, bo okazaliby wtedy słabość. Przykładowo, uczniowie nie zadają pytań nauczycielom, bo gdyby ci nie znali odpowiedzi, straciliby szacunek oraz autorytet.
Kiedyś pracowałam jako przewodnik wycieczek i musiałam delikatnie zwrócić uwagę kierowcy autokaru, żeby starał się jeździć płynniej, bo pasażerom robi się niedobrze. Uśmiechnął się i przytaknął, a potem od innych osób dowiedziałam się, że już nigdy więcej ze mną nie pojedzie. Pomyślał pewnie, że drobna uwaga białej kobiety grozi utratą twarzy. Gdyby był bardziej bezpośredni w rozmowie, nie doszłoby do nieporozumienia. Ale to wszystko oczywiście wynika z różnic kulturowych.
Co jeszcze zaskoczyło panią w tej odmiennej kulturze?
W wielu publicznych miejscach znajduje się posąg Buddy lub wizerunek króla. Zaskakujące jest to, że przed wejściem trzeba wtedy ściągnąć buty. O ile jest to w pełni zrozumiałe w świątyni, o tyle szokujące, gdy należy to zrobić, np. przed wejściem do apteki czy do lekarza. Nie ma znaczenia, czy ktoś ma eleganckie pantofle czy plażowe klapki. Każdy je ściąga i idzie boso lub w skarpetach. Szybko się przyzwyczaiłam, choć początkowo bałam się złapania jakiejś infekcji.
A jest coś, co wyjątkowo się pani spodobało?
Podobały mi się też poranne obrzędy, podczas których wraz ze wschodem słońca mnisi wychodzili na ulice, zbierając datki od ludzi. Dostawali wtedy zwykle jedzenie i picie, a czasem nawet żarówkę czy pastę do zębów. Mnichom przecież może przydać się wszystko, bo nie mają majątków i muszą jakoś radzić sobie z trudami życia.
Tajowie są biedni, ale chętnie dzielą się tym, co mają. Transakcja jest wiązana – mnisi przyjmują dary, a w zamian modlą się za ludzi lub udzielają im porad, pełniąc czasem funkcję psychologa. Cieszą się w Tajlandii dużym szacunkiem.
Nie mogę jeszcze nie zapytać o pandemię. Pierwszy lockdown spędziła pani w Tajlandii a obecny w Niemczech. Czy są duże różnice w zakresie obowiązujących restrykcji w tych krajach?
Te w Tajlandii zrobiły na mnie większe wrażenie. Tajowie są karni i szybko przejęli się problemem. Na wyspie Phuket od początku kładziono nacisk na przeciwdziałanie. Przykładowo, w wieżowcu, w którym mieszkałam, od razu zaklejono w windach przyciski folią i dezynfekowano nawet ją. W Europie początkowo były duże problemy z dostępem do środków dezynfekujących, a w Tajlandii były one na każdym kroku. Zaskakujące sytuacje miały miejsce na parkingach podziemnych w galeriach handlowych. Jeszcze przed wjazdem stała pani, która obowiązkowo dawała żel każdemu kierowcy i dopiero po tym mógł zaparkować. Natychmiast powstały też aplikacje potwierdzające tożsamość, np. przed zrobieniem zakupów. Nikt nie liczył na samą uczciwość i pamięć jednostek, dlatego prowadzono takie działania.
Wyjechałam z Tajlandii latem, ale mam stały kontakt z mieszkańcami i wiem od nich, że sytuacja jest w miarę opanowana i życie wróciło do normy.
Teraz mieszkam w Niemczech, gdzie nadal wiele obiektów jest zamkniętych. Czasem dochodzi do protestów, np. fryzjerów. Ale większość Niemców przestrzega restrykcji. W kwestii szczepień są jednak podzieleni. Jedni chcą się zaszczepić lub już to zrobili. Inni nie chcą lub zrobią to na samym końcu.