Trwa ładowanie...
06-08-2012 12:42

RPA według Martyny Wojciechowskiej

Republika Południowej Afryki to piękny i zaskakujący kraj. Znana podróżniczka gościła u rodziny, u której w domu mieszka prawdziwy... hipopotam.

RPA według Martyny WojciechowskiejŹródło: www.martynawojciechowska.pl
d3x6ccc
d3x6ccc

Republika Południowej Afryki to piękny, ale także zaskakujący kraj. Znana podróżniczka gościła u rodziny, u której w domu mieszka prawdziwy... hipopotam.

Nazywam się Margaret Martin i jestem matką chrzestną Jessiki. Mieszkam w Stanach Zjednoczonych w Oregonie, więc żeby zobaczyć się z Jess, spędziłam 48 godzin w samolocie i kolejne 27 na lotniskach. Ale było warto! Pierwszą rzeczą, którą zrobiłam po przylocie tutaj, było danie jej wielkiego buziaka prosto w usta. Gdybym mogła ją objąć ramionami, chybabym ją zgniotła z miłości. Jeśli kiedykolwiek odwiedzicie Toniego, Shirley i Jessikę, zapewniam was, że wasze życie zmieni się na zawsze. Dotknie was anioł zesłany przez Boga. Jess to najbardziej charyz- matyczne stworzenie, jakie spotkałam. Bez wątpienia oni są niezwykłą rodziną i jestem dumna, że stałam się jej częścią.
(Fragmenty listu z fanklubu Jessiki)

Spotyka się świnia z dzikiem. Ona ma chude, krótkie nóżki, które zdają się zapadać pod masą pękatego tułowia, głowę obciąża otłuszczone podgardle, a malutkie oczka i ryjek giną w nadętych policzkach. Dzik za to jest kosmaty, żylasty, hardy. Taki współczesny kozak, fafarafa. „Ja też kiedyś byłam dzikiem – mówi świnia, spoglądając na rozmówcę chyba z lekkim żalem... – tylko przez wychowanie u ludzi stałam się świnią”.
Na ten rysunek Zbigniewa Lengrena natknęłam się jakiś czas temu, przeglądając archiwalne wydania jednego z tygodników. W pewnym sensie może się on stać metaforą tej opowieści.

Pierwszym udomowionym zwierzakiem był wilk. Piętnaście tysięcy lat temu już jako pies zamerdał radośnie ogonem na nasz widok. Osiem tysięcy lat temu zalety naszego towarzystwa doceniła świnia. Potem niemal hurtowo poddały się kolejne gatunki: owce, koty, kozy, bydło, kury, konie. Udało się nam oswoić słonie indyjskie, potrafimy się przyjaźnić z lwami i niedźwiedziami. A ja przyjechałam do Republiki Południowej Afryki, żeby poznać małżeństwo, które od kilku już lat dzieli dom, a nawet łóżko z… hipopotamem. Shirley i Tonie Joubertowie uważają dziesięcioletnią Jessikę za córkę. Ale ona zwyczajnym dzieckiem raczej nie jest. Jedzenie zabiera jej pięć godzin dziennie, za jednym razem potrafi wypić około dwóch litrów kawy, zdarza jej się zdemolować dom. Ich niezwykła więź niektórych rozczula, a innych przeraża.

d3x6ccc

Najstarsze dowody świadczące o kontaktach między hipopotamami i ludźmi pochodzą sprzed 160 tysięcy lat. I z całą pewnością nie były to spotkania miłe. Zwłaszcza dla hipopotamów. Ślady nacięć na ich kościach z tak zwanej Bouri Formation mówią, że przedstawiciele naszego gatunku polowali na te zwierzęta. I to skutecznie. Potwierdzają to liczące 5 tysięcy lat rysunki odkryte w jaskiniach gór Tasili Wan Ahdżar na Saharze w Algierii. Hipopotamy znane też były w starożytnym Egipcie. To właśnie do bogini Tawaret o figurze przypominającej ciało hipopotama modliły się o ochronę kobiety w ciąży i te już rodzące. Bogini sprawowała też pieczę nad dziećmi. Zapewne Egipcjanie byli pod wrażeniem tego, jak hipopotamy opiekują się młodymi. Maluch nie odstępuje mamy przez cztery lata, a przez rok ssie mleko. Samica broni potomstwa przed drapieżnikami i obdarza nadzwyczajną czułością.

Mija szósta godzina, odkąd wyjechaliśmy z Johannesburga, zaczyna się ściemniać. Gładka jak stół droga właśnie przecina kanion rzeki Blyde. Boże, co za widok! Z piskiem opon zatrzymujemy się na poboczu. Ściany tego fenomenu natury zbudowane są z czerwonych piaskowców i dolomitów. Ciągną się przez ponad 20 kilometrów i opadają na 800, a miejscami więcej metrów. Te wymiary zadecydowały, że kanion zajął trzecią lokatę na liście największych na świecie. Ale nie tylko dlatego zasługuje na wyróżnienie. Wszystko w nim jest spektakularne. Od kształtów, w które układają się skały, po otulającą go roślinność. To chyba jeden z najbardziej zielonych kanionów na kuli ziemskiej. Tyle cudów natury już widziałam, a wciąż gdzieś odkrywam nowe zachwycające miejsca…
Jeszcze długo nasi operatorzy filmują zachód słońca, a ja karmię oczy. Kocham Afrykę Południową i jeśli kiedyś miałabym zamieszkać gdzieś poza Polską, to właśnie tu. Klimat, pyszne wino, ludzie – wszystko mi odpowiada. Ale najbardziej fascynują mnie niezmierzone przestrzenie, które kojarzą mi się z rajem, i dzikie zwierzęta. W RPA można spotkać trójkę największych ssaków, czyli słonia, nosorożca białego i hipopotama, a także najwyższe zwierzę, czyli żyrafę, najszybsze – geparda, oraz najmniejszego ssaka na świecie – ryjówkę malutką. Zresztą dla mnie wszystko tu jest „naj”.

Już w ciemnościach dojeżdżamy do Hoedspruit, czyli niewielkiego miasta położonego w prowincji Limpopo. Po kilkunastu kilometrach pokonanych szutrową drogą zatrzymujemy się przed posiadłością Toniego i Shirley Joubertów. Wielka farma sąsiaduje z Parkiem Narodowym Krugera, gdzie na powierzchni niemal równej wielkości województwa podlaskiego żyje prawdopodobnie więcej dzikich zwierząt niż w całej Polsce. Wśród nich te największe – 8 tysięcy słoni, 600 nosorożców i 3 tysiące hipopotamów. A przecież to niewielki procent megafauny, która przemierzała te bezkresne tereny zaledwie wiek temu.

Bramę farmy dekorują tabliczki z ostrzeżeniem: „Wejście na teren posesji tylko na własną odpowiedzialność”. Nie zostaje nam nic innego, jak cierpliwie poczekać na właścicieli – spodziewają się nas. Zresztą i tak nie możemy wejść. Brama jest zamknięta na kłódkę, a ogrodzenie wieńczy mocno splątany, wybitnie nieprzyjazny drut kolczasty.

d3x6ccc

Jestem Shirley Joubert. Dawniej prowadziłam salon piękności na przedmieściach Johannesburga. Przez 18 lat, dzień w dzień od szóstej rano do dziesiątej wieczorem, zajmowałam się robieniem fryzur, makijaży, paznokci. Wklepywałam kremy klientkom, interesowałam się nowinkami kosmetycznymi, całe moje życie kręciło się wokół tego. Dobrze mi się wiodło, nie powiem. Ale pewnego dnia pojawiło się całkowite wypalenie zawodowe. Miałam 36 lat i totalną depresję… Wtedy za namową matki wybrałam się z przyjaciółką na wycieczkę w okolice Parku Krugera. Średnio mi się ten pomysł podobał, bo, wiesz, ja zawsze byłam taką typową dziewczyną z miasta… Natura jakoś niespecjalnie mnie pociągała… Ale ta przyjaciółka w kółko mówiła, że „Tonie to i Tonie tamto” i że powinnam go poznać. Wciąż powtarzała, że nazywają go „Lwem”, ponieważ nie boi się żadnego zwierzęcia, nawet lwów. Chyba wydało mi się to nawet w pewien sposób ekscytujące…

Tonie to klasyczny biały Afrykaner. Jego rodzina, jak wiele innych, przybyła tu z Francji z falą emigracji 1820 roku i wtopiła się w tę ziemię. Ogorzała od słońca twarz, wysoki, szczupły i żylasty. Nosi krótkie spodnie, czapkę i buty traperki na grubej podeszwie. Wygląda na szorstkiego gościa, który ceni sobie samotność i lubi godzinami włóczyć się bez celu po okolicy. Nie rozstaje się z papierosem, mówi rzadko w przerwach między zaciąganiem się i puszczaniem obłoków dymu. Z pierwszą żoną, która zmarła w trakcie rozwodu, ma syna i córkę. Syn zdążył się już ożenić i wyprowadzić. Córka podobnie.

Witając mnie, Tonie ściska mi dłoń mocno i pewnie. Natomiast Shirley, jak na byłą kosmetyczkę i wizażystkę przystało, przyjmuje nas w pełnym makijażu i beżowym komplecie w stylu safari dla posiadaczy co najmniej złotych kart kredytowych. Do tego kapelusz à la Indiana Jones. Nie wygląda to na codzienny strój, ale wiadomo – telewizja przyjechała. Shirley ma misternie ufryzowane ciemne włosy, z równą grzywką i kucykiem, oraz niesamowicie niebieskie oczy. Dostrzegam, że ten kolor to nie dzieło DNA jej rodziców, tylko efekt użycia soczewek barwiących. Zdecydowanie nie wygląda na dziewczynę ze wsi, choć widać, że jakoś odnalazła się w nowych realiach. Wcześniej busz znała jedynie z opowieści i krótkich wypadów z ojcem za miasto.
– Kiedyś już byłam zamężna – mówi bez skrępowania, zanim jeszcze zdążyłam ją o to zapytać – ale facet po sześciu tygodniach zaczął jęczeć i marudzić, że nie mam dla niego czasu. Ciągle był zmęczony i zaspany jakiś, więc wyrzuciłam go z domu. A potem oficjalnie wzięliśmy rozwód – kończy opowieść ze śmiechem.
Wdajemy się w rozmowę o mężczyznach i ich coraz mniejszej zaradności życiowej. Nawet odnajdujemy w tej sprawie wspólny język, choć Shirley jest wyraźnie spięta w naszym towarzystwie. Do końca naszego pobytu nie uda mi się pokonać tej bariery.
– Mam siostrę i dwóch braci. Jeden z nich mieszka w Johannesburgu, drugi zbudował sobie fabrykę w Natalu. Ja jestem najmłodsza – dodaje. – Urodziłam się 21 lat po ostatnim dziecku moich rodziców. Właściwie zanim przyszłam na świat, całe moje rodzeństwo zdążyło się już wyprowadzić z domu i pozakładać własne rodziny, więc chowałam się bardziej jak jedynaczka. Do dziś mam bliski kontakt z mamą, która codziennie do mnie dzwoni. Ale ona nie lubi Jessiki i uważa, że zwariowałam. Raczej mnie nie odwiedza. No cóż, inne życie sobie dla mnie wymarzyła…

d3x6ccc

Mama Shirley ma na imię Shortie, ma 86 lata i panicznie boi się Jess. Mimo późnej pory Joubertowie rozsiadają się w otwartym patio przylegającym do naszych pokoi. Oboje zapalają papierosy, Tonie popija piwo z puszki.
– Od dzieciństwa marzyłam o takim domku na drzewie – mówię, gdy Shirley palcem pokazuje mi zakotwiczoną między gałęziami sporych rozmiarów budkę, w której mam spędzić kilka najbliższych nocy.
– Tonie zbudował go jakieś 10 lat temu – wyjaśnia sprowokowana moim wyznaniem. – Wszyscy goście, którzy do nas przyjeżdżają, zwykle w nim nocują. Uwielbiają go, bo jest bardzo wygodny i ma z okna piękny widok na rzekę Blyde.

Prawdziwy dom Joubertów wzniesiony został na bardziej stabilnym gruncie. Na oko może mieć z 80 metrów kwadratowych. Kamienne ściany zwieńcza dach pokryty blachą. W środku tej rezydencji w stylu upadłej arystokracji jest kuchnia połączona z salonem, sypialnia i mała łazienka, ale Tonie deklaruje, że właśnie się rozbudowują. Ściany zdobią obrazy oprawione w złocone ramy oraz poroża bawołu i antylopy. Kolonialne sofy w kwiatowe wzory i komody stoją na betonowej podłodze, na której leżą resztki kukurydzy i szpinaku. Na wprost wejścia telewizor i sterta płyt DVD. Wszystko jest jakby przykurzone, choć czuje się atmosferę dawnej świetności. Podobnie przed domem. Na ocienionej zadaszeniem werandzie stoi zrobiony z siatki zardzewiały grill. Wszędzie rozsypane są resztki jedzenia, które teraz wyżerają wyliniałe bulteriery, jest ich chyba pięć. Tu coś odpada, tam fragment tarasu zarwał się ze sporym kawałkiem betonu, dziurawa beczka wala się przed drzwiami… Jakby nikomu nie zależało na porządku. A jednocześnie te złote
ramy obrazów w środku i równe alejki dookoła domu wskazują na to, że kiedyś właściciel musiał sobie cenić spektakularny efekt wizualny.

Fragment książki Martyny Wojciechowskiej "RPA".

| Dossier: Martyna Wojciechowska – dziennikarka i podróżniczka. Redaktor naczelna magazynów „National Geographic Polska” i „National Geographic Traveler”. Zafascynowana motoryzacją. Jako pierwsza Polka i kobieta z Europy Środkowo-Wschodniej ukończyła Rajd Paryż-Dakar 2002. Jako trzecia i najmłodsza Polka zdobyła w 2006 roku najwyższą górę świata Mount Everest. Na swoim koncie ma siedem najwyższych szczytów na wszystkich kontynentach, czyli tzw. Koronę Ziemi. |
| --- |

d3x6ccc
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3x6ccc