Skarb pruski w katolickim kościele. Historia owiana wielką tajemnicą
Gdy w Berlinie walczono o każdą ulicę i każdy dom, nikt z Niemców nie zawracał sobie głowy tym, że cenne skarby Prus z państwowej książnicy pozostawiono gdzieś na głuchej prowincji. I tam wpadły w ręce Polaków.
Nadawcą tego listu, w połowie stycznia 1946 r. wysłanego z Krakowa do Poznania, był doktor Edward Kuntze, ówczesny dyrektor Biblioteki Jagiellońskiej. Jako adresat na kopercie widniało nazwisko profesora Aleksandra Birkenmajera, który tuż po wojnie był dyrektorem w Bibliotece Uniwersytetu Poznańskiego. "Nie słyszałem – pisał Kuntze – by dotychczas natrafiono na część Staatsbibliothek, która była rozparcelowana w kilkudziesięciu miejscowościach z centrum, generalną dyrekcją i katalogiem w Jeleniej Górze. Tak mi przynajmniej mówił Abb".
W rządzonym przez nazistów Generalnym Gubernatorstwie doktor Gustav Abb był dyrektorem Staatsbibliothek Krakau, czyli przemianowanej przez Niemców Biblioteki Jagiellońskiej, a wspomniana w liście Staatsbibliothek to Pruska Biblioteka Państwowa (Preussische Staatsbibliothek), w Polsce nazywana "berlinką". I jej losy, a ściślej losy najcenniejszych zbiorów tej książnicy, będą nas tu interesować.
Cytowany fragment listu z początku 1946 r. jest wymownym przykładem, że już wówczas o tym, co stało się z ewakuowanymi do wschodnich prowincji Wielkoniemieckiej Rzeszy zbiorami berlińskiej biblioteki nic lub niewiele wiedzieli ludzie, którzy z racji wykonywanego zawodu wiedzieć powinni. I odwrotnie, jakieś okruchy ważnych informacji zdobywały często przypadkowe osoby. Do takich trzeba zaliczyć Mieczysława Łuczkiewicza, który w 1945 r. napisał obszerny reportaż "Prawda o Dolnym Śląsku", w tym samym roku wydany w książce. Zachwycając się praktycznie nietkniętą przez wojnę Jelenią Góra z drugiej połowy czerwca 1945 r., jej tramwajami i przemysłem, a nawet sklepami oferującymi za grosze takie drobiazgi jak pędzle i nożyki do golenia czy okulary samochodowe, Łuczkiewicz mimochodem wtrącił też zdanie o Muzeum Sudeckim, "w którym przechowywana jest biblioteka berlińska".
W ostatnim roku wojny w – Hirschbergu (Jeleniej Górze) rzeczywiście znalazła się ważna część – Pruskiej Biblioteki Państwowej, w tym między innymi wielotomowy katalog rzeczowy. W czerwcu 1944 r. inspekcję zgromadzonych nad Bobrem depozytów i sprowadzonych pracowników biblioteki przeprowadził jej dyrektor Hugo Krüss. Po ataku czerwonoarmistów na Lauban (Lubań) w lutym roku następnego, ten sam dyrektor zarządził ich powrót do Berlina. Udało się przewieźć tylko część depozytów, w tym wspomniany katalog, to jednak podczas pobytu Łuczkiewicza w Jeleniej Górze, w salach dawnego Sudetenmuseum, nadal leżało 22750 książek i wydawnictw urzędowych oraz biblioteczne akta, kartoteki i prace bibliograficzne. Ale ani autor książki "Prawda o Dolnym Śląsku", ani przedstawiciele lokalnych władz polskich z Jeleniej Góry, Wałbrzycha i Kamieniogóry (dzisiejszej Kamiennej Góry) nie wiedzieli, że mniej więcej w połowie drogi z Jeleniej Góry do Wałbrzycha kryje się skarb nad skarbami. Skarb, który niczym topór od lat wisi nad relacjami polsko-niemieckimi…
W nocy z 9 na 10 kwietnia 1941 r. samoloty Królewskich Sił Powietrznych Wielkiej Brytanii zbombardowały Berlin. Nie był to pierwszy nalot na stolicę Wielkoniemieckiej Rzeszy, ale pierwszy, który wyrządził sporo szkód. Minister Joseph Goebbels w swych "Dziennikach" pod datą 11 kwietnia napisał: "Wczoraj: w Berlinie duże szkody na Unter den Linden. Opera Państwowa całkowicie wypalona. Stoi jedynie ogrodzenie. Tragiczna strata. Mocno zniszczone także Uniwersytet i Biblioteka Państwowa. Przedstawiamy to otwarcie światu z przesłaniem: napaść na berliński kwartał kulturalny. Przede wszystkim także po to, aby zrównoważyć meldunki o okrucieństwie wobec Belgradu". W minionych bowiem dniach samoloty Luftwaffe kilkakrotnie zbombardowały stolicę Jugosławii, atakując cywilne cele.
Chociaż dywanowe bombardowania strategiczne miały dopiero nastąpić, kwietniowy nalot na Berlin przestraszył ludzi, którzy byli odpowiedzialni za los setek tysięcy dzieł sztuki, licznych zbiorów archiwalnych i bibliotecznych, zgromadzonych w tym mieście.
Kilka dni po nalocie brytyjskim, u dyrektora Hugo Krüssa zjawił się kierownik działu muzycznego Preussische Staatsbibliothek, Georg Schünemann, którego wyraźnie zaniepokoił fakt zniszczenia pobliskiego gmachu Opery. Obawiając się, że przypadkowa bomba może również zniszczyć najbogatszą w świecie kolekcję rękopisów muzycznych, w tym dzieła Jana Sebastiana Bacha, Amadeusza Mozarta, Johannesa Brahmsa, Ludwiga von Beethovena, Josepha Haydna, Felixa Mendelssohna-Bartholdy’ego i wielu innych, nie tylko niemieckich kompozytorów, zaproponował dyrektorowi ewakuację najcenniejszych zbiorów biblioteki. Ten, zapewne po konsultacjach z wyższymi władzami, wyraził zgodę.
Ewakuacja zbiorów Preussische Staatsbibliothek, która rozpoczęła się jesienią 1941 r., była pierwszą na taką skalę akcją władz hitlerowskich. Przetarła nie tylko szlak, ale także, a może przede wszystkim, miała ważne znaczenie polityczne i psychologiczne. Zdaniem fanatyków, a tych we władzach partyjnych i państwowych Trzeciej Rzeszy nie brakowało, ewakuacja mogła być przejawem defetyzmu i niewiary w zwycięstwo Wielkich Niemiec. Wszak – przypomnijmy – był rok 1941. Rzesza znajdowała się wtedy u szczytu swej potęgi. Dopiero w maju następnego roku, po brytyjskich nalotach na Lubekę i Rostock, Adolf Hitler zezwoli na ewakuację w bezpieczne miejsca szeroko pojętych dóbr kultury.
Ewakuacją kierował doktor Wilhelm Poewe, który – jak się okazało – był znakomitym organizatorem. Nieźle radził sobie z hitlerowską biurokracją i – będąc członkiem NSDAP – potrafił dotrzeć nawet do wysoko postawionych dygnitarzy.
Doktor Poewe zarządził przede wszystkim, by najcenniejsze zbiory biblioteczne zostały podzielone w ten sposób, że na przykład różne dzieła tego samego kompozytora zostały wysłane do różnych składnic. W przypadku zbombardowania jednej z nich, zniszczeniu uległaby tylko drobna część dorobku każdego z twórców. Składnice te urządzono w 29 miejscowościach na terytorium całej Rzeszy, głównie na głuchej prowincji, w małych miejscowościach i wioskach, gdzie znajdowały się albo jakieś stare zamki i pałace, albo klasztory. I w nich systematycznie, od jesieni 1941 do marca 1944 r., ukrywano skrzynie ze zbiorami bibliotecznymi: od roczników czasopism po unikatowe rękopisy i starodruki.
Słowo "ukrywano" nie jest tu jednak właściwe. Mimo że lokalizacja składnic była rzeczywiście ściśle tajna, nie były to schowki w rozumieniu dobrze zamaskowanych skrytek. Skrzynie ze zbiorami Pruskiej Biblioteki Państwowej składano w zamkowych lub klasztornych salach, czasami piwnicach, albo wypełniano nimi nawy kościelne.
Wśród wspomnianych 29 miejscowości, gdzie dla zbiorów berlińskiej Staatsbibliothek urządzono owe składnice, kilkanaście znajdowało się na Pomorzu i Dolnym Śląsku, a więc na tych terenach Rzeszy, które po wojnie włączono do Rzeczypospolitej. W Skoczowie, Mierzynie, Nadarzynie, Grodźcu, Jeleniej Górze, Karpnikach i kilku innych miejscowościach – by pozostać tu przy ich obecnych nazwach polskich – znalazły się skrzynie z różnej wartości zbiorami.
Ale w zgodnej opinii polskich i niemieckich naukowców, najcenniejsze zbiory Pruskiej Biblioteki Państwowej przewieziono do zamku Fürstenstein (Książ) koło Waldenburga (Wałbrzycha). Tym potężnym, wielokrotnie rozbudowywanym zamczyskiem od 1509 r. władali Hochbergowie. Na przełomie lat 20. i 30. XX w. książę Jan Henryk XV Hochberg von Pless wydał prywatną wojnę działaczom NSDAP i po dojściu Adolfa Hitlera do władzy nie miał czego szukać w Rzeszy. Kilka lat później władze hitlerowskie upaństwowiły majątki Hochbergów, łącznie z zamkiem Fürstenstein. Doktor Poewe był przekonany, że przez najbliższe lata w statusie tej budowli nic się nie zmieni, a służba dwóch synów Jana Henryka XV w armiach alianckich (jeden w brytyjskiej, drugi w polskiej), o czym wiedział, uchroni rodową siedzibę Hochbergów przed bombardowaniem.
Zrazu do Fürstenstein ewakuowano manuskrypty muzyczne oraz najcenniejsze rękopisy, listy i autografy słynnych Niemców z kolekcji Karla Varnhagena von Ense i jego żony Rahel, między innymi Marcina Lutra, Georga Wilhelma Friedricha Hegla czy braci Jocoba i Wilhelma Grimm, które w Berlinie włożono do małych skrzynek wykonanych z odpornego na wilgoć drewna. Skrzynek tych było 201 i na Dolny Śląsk przewiezione je albo już jesienią 1941 r., albo – jak twierdzą inne źródła – w połowie roku następnego, co byłoby zgodne ze wspomnianym zarządzeniem Adolfa Hitlera, który dopiero w maju 1942 r. zgodził się na zabezpieczanie dóbr kultury przed skutkami bombardowań poprzez ich ewakuację na prowincję.
Oprócz manuskryptów muzycznych, bezcennych autografów i najstarszych rękopisów do Fürstenstein przewieziono między innymi "Libri picturati", czyli historię naturalną Brazylii, składającą się z wykonanych z niemalże fotograficzną dokładnością rysunków, szkiców i akwarel Alberta Eckhouta i Fransa Posta, którzy towarzyszyli holenderskiemu księciu Maurycemu von Nassau podczas próby zdobywania Brazylii w XVII w.
W 1943 r. do podwałbrzyskiego zamku przewieziono z Berlina kolejne 304 skrzynie, a doktor Poewe dokonał kontroli składowanych skarbów. Na razie niczego niebezpiecznego nie zauważył, ale już wówczas tliło się zarzewie ognia, który wybuchnie w następnym roku. Oto 11 września 1943 r. Adiutantura Wojskowa Führera wydała polecenie budowy nowej, olbrzymiej kwatery Hitlera, która miała powstać w Górach Sowich niedaleko Waldenburga. Kilka miesięcy później polecenie to rozszerzono na zamek Fürstenstein, gdzie miała powstać rezydencja Hitlera, jako głowy państwa niemieckiego. Zamek czekała gruntowna przebudowa.
I od tego momentu losy 505 skrzyń ze zbiorami Pruskiej Biblioteki Państwowej były zagrożone. Na razie jednak leżały w zamku, a stan depozytu dwukrotnie kontrolował doktor Poewe. Podczas drugiej wizyty doktor miał nawet kłopoty z dostaniem się do zamku. Pilnujący dawnej rezydencji Hochbergów Łotysze w mundurach esesmanów nie znali niemieckiego i minęło dobrych kilkanaście minut zanim sprowadzono oficera, który zaprowadził Poewego w miejsce, gdzie leżały skrzynie. Po drodze doktor zobaczył setki poganianych przez esesmanów więźniów żydowskich, którzy w zamku i pod zamkiem wykonywali jakieś zakrojone na ogromną skalę roboty. Doktor był zwłaszcza wstrząśnięty bezceremonialnym niszczeniem zabytkowego wyposażenia zamkowych sal i komnat.
Skrzynie nie mogą tu zostać. Z takim przekonaniem doktor Poewe wrócił do Berlina. Wkrótce też zapadła decyzja przewiezienia depozytu w inne miejsce. Wybrano nań klasztor benedyktynów w spokojnym Grüssau koło Landeshut (Krzeszowie koło Kamiennej Góry). To znane na Dolnym Śląsku sanktuarium dyrekcji biblioteki wskazał prowincjonalny konserwator zabytków, doktor Günther Grundmann, który w klasztorze urządził jedną ze swych składnic, gdzie przywieziono zbiory biblioteczne Uniwersytetu Wrocławskiego.
Depozyt Grundmanna złożono na galerii nad bocznymi nawami kościoła dla zakonników, obecnie pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny. Dla 505 skrzyń ze zbiorami Preussische Staatsbibliothek wybrano stojący obok kościół świętego Józefa, gdzie umieszczono je również na galerii nad bocznymi nawami. Zakonnicy wspominali później, że skrzynie z zamku Fürstenstein przywieziono do klasztoru w Grüssau 2 lub 3 lipca 1944 r.
Przypadkowe odkrycie
Dziesięć miesięcy później Adolf Hitler już nie żył, a garnizon berliński skapitulował. Do Grüssau nie dochodziły jednak jeszcze odgłosy wojny. Na początku maja 1945 r. nadal rządzili tu Niemcy, chociaż nikt nie miał złudzeń, że koniec wojny jest już bliski.
Pierwsze patrole czerwonoarmiści dotarły do Grüssau 8 lub 9 maja. Nikt niczego tu nie bronił, ani nie zdobywał, a strzelano tylko na wiwat. Tu i ówdzie pijani żołnierze radzieccy rozstrzelali jakiegoś Niemca, u którego znaleziono odznakę, mundur lub legitymację NSDAP. Gwałcono też Niemki, lecz orgii zbrodni i gwałtów, w skali znanej choćby z Prus Wschodnich, na Dolnym Śląsku nie było.
Pozostawiono też w spokoju benedyktynów z klasztoru krzeszowskiego. Przeor polecił zamknąć kościół świętego Józefa i otwierać tylko na niedzielne msze święte. Zamknięte zostały także schody prowadzące na galerię.
Rosjanie, których specjalne grupy wojskowe na zajętych przez Armię Czerwoną ziemiach Trzeciej Rzeszy poszukiwały dóbr kultury i wywoziły je do ZSRR, nie natknęli się na spokojnie leżące sobie na kościelnej galerii skrzynie z najcenniejszymi zbiorami Preussische Staatsbibliothek. Zapewne w ogóle nie zainteresowali się położonym na uboczu klasztorem katolickim.
Natomiast szczęście sprzyjało Polakom. W lipcu 1945 r. jedna z ekip powołanej przez Ministerstwo Oświaty RP specjalnej komisji, zajmującej się poszukiwaniami opuszczonych bibliotek, której pracami kierował doktor Stanisław Sierotwiński, trafiła w rejon ówczesnej Kamieniogóry. Przyjechali też do pobliskiego Krzeszowa, gdzie w klasztorze odnaleźli stosy skrzyń ze starymi książkami. Żaden z Polaków nie zdawał sobie jednak sprawy, jak cenne zbiory leżą na galerii kościoła świętego Józefa. Niemieccy zakonnicy nie zdradzili Polakom, skąd skrzynie te przywieziono, lecz zapamiętali, że legitymująca się wystawionymi po polsku i rosyjsku dokumentami ekipa składała się z bardzo kulturalnych ludzi.
Zakonników zaskoczyła zwłaszcza prośba Polaków, by o skrzyniach leżących w obu kościołach klasztoru nie wspominali stacjonującym w okolicy żołnierzom radzieckim. Ojciec Mateusz Skibniewski, którego przełożony zakonny w 1945 r. posłał do Krzeszowa, w połowie lat 90. XX wieku wspominał: "Do Krzeszowa przyjechała komisja państwowa i przedstawiła dokumenty, że są przysłani, by zaopiekować się złożonymi w klasztorze książkami. Wydałem więc je i oni je wywieźli".
By nie wzbudzać podejrzeń u Rosjan, skrzynie z depozytami berlińskiej Preussische Staatsbibliothek i Günthera Grundmanna ze zbiorami wrocławskimi wywożono z klasztoru niewielkimi konwojami. Udało się! Rosjanie niczego nie odkryli. Skrzynie przewieziono do Krakowa i złożono w klasztorze ojców misjonarzy. Gdy zorientowano się, co one kryją, berliński depozyt ukryto w Bibliotece Jagiellońskiej i go utajniono. Do wiadomości publicznej nie przedostało się ani słowo o tym, że ów skarb nad skarbami znajduje się w dyspozycji władz polskich, przekazany Bibliotece Jagiellońskiej na przechowanie. Dostępu do zbiorów berlińskich nie mieli nawet pracownicy tej biblioteki, a cenzura i służby specjalne strzegli tajemnicy skarbu z Krzeszowa.
Tymczasem najcenniejszych zbiorów Pruskiej Biblioteki Państwowej, które uznano za zaginione, szukali nie tylko Niemcy. Szukali przede wszystkim muzykolodzy i muzycy z wielu państw świata. Krąg poszukiwań był ściśle zakreślony. W grę wchodziły tylko dwa państwa: Związek Radziecki i Polska. Poważnie bowiem traktowano hipotezę, że zbiory biblioteczne na polskich ziemiach zachodnich wpadły w ręce Rosjan i zostały wywiezione do Moskwy. Władze ZSRR zaprzeczały, Warszawa milczała.
Skandal dyplomatyczny
W 1965 r. władze polskie przekazały do Berlina wschodniego – jako "dar z okazji 20-lecia PRL i 15-lecia NRD" – zbiory Pruskiej Biblioteki Państwowej odnalezione po wojnie w kilku składnicach na Pomorzu i Dolnym Śląsku. Polacy – i słusznie – uważali to za dar, a nie zwrot mienia poniemieckiego, ponieważ zbiory te otrzymaliśmy wraz z całym bogactwem inwentarza ziem nazywanych wtedy odzyskanymi. Z Łodzi do Berlina wyekspediowano ponoć trzynaście pociągów, lecz do daru nie włączono zbiorów ze skrzyń odnalezionych w Krzeszowie, chociaż dzisiaj wiadomo, że władze NRD wiedziały, iż ów depozyt znajduje się w Bibliotece Jagiellońskiej. Postarali się o to agenci Stasi, czyli enerdowskiej służby bezpieczeństwa.
Dziesięć lat później była to już publiczna tajemnica, a nacisk środowisk naukowych z całego świata tak ogromny, że dłużej nie można było milczeć. Polscy muzykolodzy poinformowali o całej sprawie zaskoczonego niewiedzą Józefa Tejchmę, ówczesnego ministra kultury i sztuki, który jednocześnie był wicepremierem rządu PRL. Obiecał ją wyjaśnić.
I oto 26 kwietnia 1977 r. Polska Agencja Prasowa opublikowała informację następującej treści: "Prowadzone od wielu lat przez ministerstwa Kultury i Sztuki oraz Szkolnictwa Wyższego, Nauki i Techniki prace przy porządkowaniu i systematyzowaniu zbiorów archiwalnych doprowadziły do cennego odkrycia. Według już wcześniej posiadanych informacji, istniało prawdopodobieństwo, że na terytorium Polski może znajdować się część zaginionych w czasie drugiej wojny światowej cennych zbiorów byłej Preussische Staatsbibliothek w Berlinie, które zostały wywiezione przez władze hitlerowskie. Systematyczne i skrupulatne poszukiwania zostały niedawno uwieńczone pomyślnym wynikiem. Odnalezione zbiory poddawane są obecnie wstępnym badaniom, ocenie i ewidencjonowaniu".
Wielu przedstawicieli najwyższych władz PRL, nie tylko wspomniany tu wicepremier Józef Tejchma, który na przełomie lat 60. i 70. był wielce wpływowym członkiem Biura Politycznego KC PZPR, nie wiedziało o skarbach "berlinki" ukrywanych przed światem w Krakowie. Ale po opublikowaniu cytowanej wyżej informacji PAP sytuacja się zmieniła. Wiosną 1977 r. prawdę poznali wszyscy zainteresowani i coś trzeba było z tym fantem zrobić. Zwrócić Niemcom? Z jakiej racji? Wszak myśmy tych cennych zbiorów bibliotecznych nie zrabowali, lecz otrzymaliśmy na mocy decyzji zwycięskiej koalicji antyhitlerowskiej, która po bezwarunkowej kapitulacji Trzeciej Rzeszy miała najwyższą władzę nad Niemcami. I która przekazała Polsce dawne tereny wschodnie Niemiec z całą infrastrukturą: budynkami, fabrykami, urządzeniami technicznymi i – wśród wielu innych – także dziełami sztuki.
Taka zresztą była konkluzja ekspertyzy w 1987 r. sporządzonej przez profesorów Krzysztofa Skubiszewskiego i Mariana Wojciechowskiego dla przewodniczącego Rady Państwa PRL Wojciecha Jaruzelskiego. Profesorowie pisali między innymi: "Zbiory byłej Biblioteki Pruskiej stały się własnością Państwa Polskiego z mocy zarządu sprawowanego przez nie na Ziemiach Odzyskanych".
Odnalezione w Krzeszowie i przechowywane w Krakowie najcenniejsze zbiory byłej Pruskiej Biblioteki Państwowej muszą pozostać w Polsce jako rekompensata za straty wyrządzone kulturze polskiej przez Trzecią Rzeszę – twierdzi bardzo wielu Polaków. To Niemcy z premedytacją podpalili Bibliotekę Narodową w Warszawie, spalili miliony książek, zrabowali lub zniszczyli tysiące dzieł sztuki, obrócili w gruzy wiele zabytkowych budowli. Z tym zadośćuczynieniem za zbrodniczą wobec kultury polskiej politykę hitlerowskiej Rzeszy nie chcą się pogodzić Niemcy, żądając zwrotu zbiorów "berlinki".
26 marca 1997 r. w holu Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie doszło do małego skandalu dyplomatycznego. Podczas otwarcia wystawy towarzyszącej Wielkanocnemu Festiwalowi Ludwiga von Beethovena, na której eksponowano rękopis całej VIII Symfonii tego kompozytora, przemówił doktor Laurids Hölscher – ówczesny konsul generalny Republiki Federalnej Niemiec w Krakowie. Powiedział między innymi: "Proszę mnie […] źle nie zrozumieć, gdy powiem, że te rozłączone przez wojnę części [rękopisu symfonii] należą do siebie i muszą być w całości odwiezione do miejsca ich pochodzenia, do Berlina".
A jednak publiczność dobrze zrozumiała słowa pana konsula, bo gdy zdenerwowany profesor Aleksander Koj, ówczesny rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, zareagował na wystąpienie Hölschera, mówiąc, że jest to spotkanie kulturalne, a nie polityczne, rozległy się oklaski…
Autor: Leszek Adamczewski
Poznański dziennikarz i pisarz. Wieloletni współpracownik "Odkrywcy". Autor 25 książek, cieszących się wielkim zainteresowaniem czytelników, poświęconych tajemniczym zdarzeniom z czasów II wojny światowej. Wiosną tego roku ukazały się "Prusy w ogniu. Między Królewcem a Toruniem", a wkrótce do księgarń trafi "Tajemnicza broń Hitlera".