Beata Pawlikowska - Blondynka na Jawie
Najnowsza książka Beaty Pawlikowskiej to dalszy ciąg opowieści o jej samotnej podróży do Indonezji i kontynuacja książki „Blondynka na Bali”. Autorka w Indonezji spędziła miesiąc, odwiedzając kolejne rajskie wyspy i wędrując przez plaże, pola ryżowe, góry i tropikalne lasy. Nowy Rok rozpoczęła na Jawie, gdzie weszła na szczyt czynnego wulkanu, aby zajrzeć do wnętrza Ziemi.
Najnowsza książka Beaty Pawlikowskiej to dalszy ciąg opowieści o jej samotnej podróży do Indonezji i kontynuacja książki „Blondynka na Bali”. Autorka w Indonezji spędziła miesiąc, odwiedzając kolejne rajskie wyspy i wędrując przez plaże, pola ryżowe, góry i tropikalne lasy. Nowy Rok rozpoczęła na Jawie, gdzie weszła na szczyt czynnego wulkanu, aby zajrzeć do wnętrza Ziemi.
Czasem ludzie pojawiają się na twojej drodze we właściwym momencie. Dokładnie wtedy, kiedy ich potrzebujesz. Nawet jeśli są to ludzie prosto z kosmosu.
- Hello! – usłyszałam niespodziewanie.
- Hello – odrzekłam zaskoczona, bo wydawało mi się, że jestem tu jedyną białą.
- Hi – dorzuciła dziewczyna z ciemnymi lokami. – How are you.
- Where are you from ? – zapytał wysoki, chudy chłopak w okularach.
Patrzył na mnie z ciekawością naukowca, który właśnie spotkał w dżungli zieloną żabę o dwóch głowach.
- Jestem z Polski – odrzekłam. – A ty?
- Ja jestem z Belgii – powiedziała dziewczyna.
I zapadła cisza.
- A ty? – zapytałam chłopaka w okularach.
- Och. Ja jestem z Paryża.
Czytaj także:
To zabrzmiało tak, jakbyśmy mieli wszyscy paść na kolana i złożyć hołd mieszkańcowi najpiękniejszego i najsłynniejszego miasta świata.
- Paryż to nie jest kraj! – parsknęła dziewczyna.
- Och – odrzekł wcale nie zmieszany chłopak. – Przecież wszyscy wiedzą gdzie leży Paryż.
- I co robisz w PAryżu? – zapytałam, wymawiając słowo „Paryż” tak samo jak on, rozciągając i podkreślając dwie pierwsze litery. Po angielsku to brzmiało lepiej niż po polsku: in PAris. Paaaris. Wiecie, jakbyśmy wszyscy byli z wyższych sfer.
- Oh, actually – chłopak poprawił okulary, patrząc na nas z wysoka. – Nie mieszkam teraz w Paryżu.
Urwał, zrobił chwilę przerwy dla lepszego efektu, po czym dokończył takim samym tonem, jak wymawiał słowo PAris, czyli z przekonaniem, że zrobi na nas piorunujące wrażenie:
- Now I live in NEW YORK .
- I co robisz w Nowym Jorku?
- Studiuję na uniwersytecie.
- A co studiujesz?
To było pytanie, które zadałam Julienowi jeszcze kilkakrotnie w ciągu najbliższych dni. Za każdym razem otrzymywałam w odpowiedzi bardzo długą i tak wyczerpującą odpowiedź, że wyczerpywała moje siły do cna.
Gubiłam się w niej mniej więcej po trzecim zdaniu, a pierwsze dwa brzmiały zwykle mniej więcej tak:
- Zasadniczo przyjechałam do Nowego Jorku, żeby uzyskać dodatkowy certyfikat z kierunku, który podjąłem wcześniej na uczelni w Paryżu. Nie byłem właściwie pewien co będę studiował, próbowałem kilku różnych dyscyplin, tym bardziej, że moi rodzice nalegali, żebym studiował medycynę, podobnie jak oni, bo moja rodzina od wielu pokoleń zajmuje się medycyną, jednak jakoś nie czułem w tym kierunku powołania, więc próbowałem najpierw jednego, potem drugiego, ostatecznie wylądowałem na kulturoznawstwie, potem na filozofii, ale chciałem jednocześnie poszerzać moje horyzonty, bo bardzo lubię czytać, właściwie czytam przez cały czas, nawet tutaj ze sobą mam kilka bardzo interesujących książek, które zamierzam przeczytać do końca tej podróży, a wracając do studiów i do moich zainteresowań, obecnie mieszkam i studiuję w Nowym Jorku na uniwersytecie Harvarda, to bardzo dobra uczelnia, dobrze się tam czuję, chociaż prawdę mówiąc od pewnego czasu zastanawiam się czy to co wybrałem jest najlepszym rozwiązaniem, tym bardziej,
że moje prywatne życie trochę się skomplikowało, więc mam teraz więcej obowiązków, a i muszę się spodziewać tego, że pewnie będzie ich coraz więcej, chociaż nie jestem jeszcze pewien w jaką stronę podąży moje życie, więc na razie staram się skoncentrować na studiach, rozwijać się, czytać, uczyć się od mądrzejszych i może jakoś znajdę właściwe rozwiązanie, chociaż im dłużej szukam, tym bardziej mi się wydaje, że właściwe rozwiązania praktycznie nie istnieją, ponieważ pogrążyły się w paradygmatach władzy i nauki, a i sama władza oraz nauka w swojej istocie nie są już tym samym, o czym pisali filozofowie w poprzednich wiekach, więc nawet gdyby chcieć zastosować proponowane przez nich sugestie, oparte na latach realnych doświadczeń i wyciągania wniosków, to i tak prawdopodobnie w dobie współczesnej nowoczesności, która dotyczy jednocześnie zarówno myślenia, jak i sposobów działania i oddziaływania na dany konkret, nie dałoby to żadnego wyraźnego rezultatu, a na pewno nie zmieniłoby niczego w zauważalny i
długofalowo odczuwalny sposób, czy zgodzisz się ze mną?
- Aa – jęknęłam. – Tak.
- Wybierasz się jutro na wulkan Bromo? – wtrąciła Maaike.
- Tak, mam taki zamiar.
- My też!
- Super!
- Chcesz kupić miejsce w samochodzie?
- W samochodzie?
Pytanie zawisło w powietrzu jak zagadkowy trzmiel. Zabuczało.
- No, są samochody terenowe, które wyruszają o drugiej nad ranem do wulkany.
- Samochody??
- Rozmawialiśmy dzisiaj z takim jednym gościem – wtrącił Julien poprawiając ześlizgujące się z nosa okulary. – Podobno wszyscy turyści wsiadają do tych samochodów i wysiadają dopiero na górze.
- Naprawdę??
- No, tak nam powiedziano.
- O nie! – pokręciłam głową. – Ja nie jadę! W przewodniku jest napisane, że jest wyraźna ścieżka. Raczej nie można zabłądzić.
- No ale nie boisz się sama w nocy?...
Wzruszyłam ramionami.
- Że zabłądzisz, że… no nie wiem, że coś ci się może stać?
- Zaryzykuję.
Ryzyko to część przyjemności. Wyjść w najczarniejszą indonezyjską noc, czując na twarzy szalone dotknięcia zaczarowanych ciemnością ciem. Poczuć na skórze chłodny cień, który będzie się na moich oczach rozpraszał, bladł, rzedł i zamieniał w pełen cudownego blasku poranek. Nie wiem co wyłoni z mroku. Czy las, czy dżungla, czy urwisko, a może pustynia albo poszarpane wierzchołki gór?... Wyjść na spotkanie przygody, która jest czymś dokładnie takim samym jak przeznaczenie. Oczywiście, że pójdę na piechotę. Nie interesuje mnie żaden specjalny terenowy samochód z turystami.
Maaike popatrzyła pytająco na Juliena. Podrzucił ciężką skórzaną torbę. Zawsze ją nosił ze sobą i zawsze była wyładowana tym, co uważał, że jest mu niezbędnie potrzebne.
- Co tam masz? – zagadnęłam.
- Sprzęt elektroniczny. Jestem uzależniony od sprzętu elektronicznego.
- Ale co tam masz?
- Laptopa. Telefon. Czytnik do książek. GPSa. IPoda. Kable. Ładowarkę.
- To wszystko nosisz ze sobą? – zdumiałam się.
- No jasne. Przecież mówiłem, że jestem uzależniony od elektroniki.
- No dobra! – przerwała Maaike. – Ja też pójdę na piechotę! A ty, Julien?
- Myślisz, że moglibyśmy pójść z tobą?
- Jasne – zgodziłam się. – Jak chcecie.
- Musimy wyjść o drugiej! – oświadczyła Maaike.
- Dlaczego o drugiej?
Roześmiałam się. Gość z torbą pełną komputerów i laska, która układa plan dnia. A raczej nocy.
- Tak mi powiedziano w hotelu.
- Ja wychodzę o czwartej – odrzekłam. - Jeśli chcecie iść o drugiej, droga wolna.
- Ale jak to? Dlaczego o czwartej? To będzie za późno! Nic już nie zobaczysz!
- Skąd wiesz?
- Tak mi powiedziano w hotelu! Trzeba wyjść o drugiej nad ranem, może nawet wcześniej!
- Stąd do szczytu są dwie godziny drogi. Ja wychodzę o czwartej.
- To gdzie się spotkamy?
- Może tutaj?
- A gdzie mieszkasz?
Znowu zaczęło lać. Julien własnym ciałem osłaniał skórzaną teczkę. Maaike usiłowała się zawinąć w tańczącą na wietrze folię.
- Nie masz płaszcza przeciwdeszczowego? – domyśliłam się.
- Nie mam – skulił głowę. – I tak miałem za dużo bagażu. Część musiałem zostawić w Singapurze.
- Pożyczę ci płaszcz, chcesz? Mam dwa, jednego nie używam.
- O, to byłoby bardzo miłe! – odrzekł.
Ruszyliśmy pod górę w stronę mojego „hotelu”.
- Więc co myślisz, że jest w istocie zasadniczą kwestią we współczesnym świecie? – podjął Julien.
- Koncentracja.
- Co masz dokładnie na myśli?
- Umiejętność skupienia myśli na jednej wybranej rzeczy. Myślę, że to jest tajemnicą każdego sukcesu.
Zamruczał i pokiwał głową. Chudymi palcami ściskał swoją drogocenną skórzaną teczkę, na której pojawiły się ciemne mokre plamy.
- When you focus, you achieve – powiedziałam krótko.
Po angielsku to brzmi bardziej jednoznacznie i dobitnie, a na polski przełożyłabym to taki: „Kiedy skupiasz myśli na jednej wybranej czynności, najszybciej osiągasz cel.”
- Bardzo trafne! Kto to powiedział?
- Ja to powiedziałam.
- Ale z jakiego dzieła naukowego to pochodzi?
- Z żadnego. Z mojego.
- Teraz to wymyśliłaś?!
- Yes.
Spojrzał na mnie żywo, tak jakby się dowiedział, że ja też pochodzę from PAris. Albo przynajmniej z innego słynnego miejsca na „P”.
- A jakie studia kończyłaś? – zagadnął przyjaźnie.
- Żadne.
- Serio, studiowałaś w Londynie? W Paryżu?
Julien przyśpieszył kroku i spojrzał mi w twarz. Widziałam jego badawcze, czujne spojrzenie za zalanymi deszczem okularami. Śmiałam się, bo zawsze mi się to wydawało bardzo zabawne, że ludzie jednoznacznie kojarzą wiedzę albo mądrość z systemem nauczania i instytucjami, które mają cię oświecić. Jeśli masz dyplom, to znaczy, że jesteś mądry. Nawet jeżeli w gruncie rzeczy wiedza, którą zgromadziłeś przez lata nauki jest ci do niczego niepotrzebna i nie jesteś w stanie z niej konstruktywnie korzystać. A jeśli nie masz dyplomu, to oczywiście jesteś głupi. Niewykształcony, ograniczony, gorszy.
Jakby się nad tym logicznie zastanowić, to mogłoby się okazać, że instytucje oferujące określone wykształcenie, dostarczają ci wiedzę w postaci pewnych sztywno wypracowanych schematów. Jeśli więc kończysz uczelnię, to znaczy, że dałeś się wtłoczyć w schemat, odnalazłeś w nim swoje miejsce i za to otrzymałeś dyplom.
Nie jestem przeciwna studiowaniu. Znam ludzi, którzy czas spędzony na uniwersytecie uznają za najlepszy w życiu. Chcę tylko powiedzieć, że skończenie uczelni nie gwarantuje mądrości ani umiejętności praktycznego wykorzystania wiedzy. Uczyć trzeba się przez całe życie. Ja uwielbiam się uczyć, ale zaczęłam to robić z pasją i fascynacją dopiero wtedy, kiedy odrzuciłam schematy wyższej uczelni. Wytrzymałam na studiach dwa miesiące. Nigdy nie wróciłam do szkoły i nigdy tego nie żałowałam.
- No coś ty? – zasapał Julien.
To mu wyraźnie nie pasowało do teorii naukowej.
- Ale mieszkałaś zagranicą? – zapytał z nadzieją. – Ocierałaś się o wysoko wykształconych intelektualistów w jakiejś wielkiej stolicy świata?
Zaczęłam się śmiać na cały głos.
- Twój angielski jest perfekcyjny! – nalegał Julien. – Na pewno uczyłaś się go zagranicą.
- Mieszkałam przez rok w Londynie.
- Wiedziałem! To oczywiste! Naturalnie!
- Pracowałam jako sprzątaczka. Ocierałam się o inne sprzątaczki – uzupełniłam, nawiązując do „ocierania się o intelektualistów”.
Maaike też zaczęła chichotać.
- Robisz sobie żarty! – Julien stanął, zdjął okulary i wytarł szkła.
Przewiercał mnie na wskroś przenikliwym, badawczym, naukowym spojrzeniem. Czułam, że jest gotów napisać na ten temat naukową rozprawę.
- Mówię prawdę. W Londynie pracowałam na czarno jako sprzątaczka i kelnerka w greckim barze dla robotników z pobliskiej fabryki. Nie skończyłam studiów. I nie zamierzam studiować.
- Hm! – mruknął i nagle stracił zainteresowanie. – Mieszkasz w Polsce? – dorzucił lekkim, odrobinę lekceważącym tonem.
Chyba elementy układanki znów zaczęły do siebie pasować. Oczywiście, jeśli ktoś nie skończył studiów i nie ocierał się o tego, o kogo powinien, to nie jest wart większej uwagi.
- Tu się zatrzymałaś? W tym… - zawahał się. - …Domu?
Dziurawy płot, koślawa furtka, wszystkie drzwi zatrzaśnięte na głucho. Jasne, że to nie był elegancki hotel z superior rooms. W dodatku całkiem zapomniałam którymi drzwiami prowadził mnie wcześniej właściciel. Zastukałam, weszłam komuś do jadalni. Następne drzwi. Schowek na szczotki. Następne zamknięte.
- Hm – mruknął Julien i spojrzał na mój plastikowy płaszcz przeciwdeszczowy.
Tak, tak, ten fantastyczny, lokalny, idealnie skuteczny płaszcz zrobiony z grubego, sztywnego plastiku. W poprzedniej książce „Blondynka na Bali” wyjaśniłam dlaczego właśnie taki płaszcz przeciwdeszczowy jest najbardziej genialnym wynalazkiem, jaki można sobie wyobrazić. Miał wprawdzie sraczkowaty kolor i było w nim strasznie gorąco, ale jeśli chodzi o ochronę przed deszczem – był niezastąpiony i niezatapialny.
- So… Co ty właściwie robisz w tej Polsce?
- Piszę książki.
- O – rzucił lekko. - A ile już napisałaś?
- Ze czterdzieści.
Julien zatrzymał się w pół kroku. Na jego twarzy malował się wyraz totalnego zagubienia.
- Ile?!
- Ze czterdzieści. Może trochę więcej.
- Cz-terdzieści?? Cztery zero??
- Cztery zero – potwierdziłam. Po angielsku forty brzmi dość podobnie do forteen, czyli „czternaście”. Ale i nawet czternaście to więcej niż jedna albo dwie, o jakie zapewne podejrzewał mnie Julien.
- Czterdzieści?? Opublikowanych czterdzieści???
- Uhm.
- Naprawdę??
- A wiesz kto wydaje moje książki? – zapytałam od niechcenia, żeby go ostatecznie pogrążyć.
- No kto? No chyba nie chcesz powiedzieć, że… - gorączkowo szukał w pamięci.
- National Geographic? – podrzuciłam.
- No właśnie, chyba nie chcesz… No coś ty??!! Naprawdę??!!
Julien był wyższy ode mnie o głowę, ale miałam wrażenie, że niespodziewanie skurczył się do rozmiarów krasnoludka. Może po prostu wypuścił z siebie całe przekonanie o wyższości Paryża, Nowego Jorku i wielu dyplomów, jakie zapewne stały się w przeszłości jego udziałem.
- O! – znalazłam wreszcie właściwe drzwi.
Weszliśmy po schodkach na górę. Dałam Julienowi mój kosmiczny płaszcz przeciwdeszczowy przywieziony z Polski i umówiliśmy się na czwartą rano. Na wulkan.
Fragment książki „Blondynka na Jawie”, wyd. National Geographic 2013