Trwa ładowanie...

Beata Pawlikowska: Blondynka w Londynie

Znana podróżniczka i pisarka zabiera swoich czytelników na kolejną wyprawę – tym razem jest to również podróż sentymentalna, podczas której Beata Pawlikowska wraca do stolicy Anglii i wspomina zarówno piękne chwile swojego życia, jak i te trudniejsze. Poniżej przedstawiamy fragment książki "Blondynka w Londynie".

Beata Pawlikowska: Blondynka w LondynieŹródło: Archwium Beaty Pawlikowskiej
dfvdyz0
dfvdyz0

- Patrzcie, to oni, to oni!
To my!
Na widok oficjalnego autobusu Igrzysk Olimpijskich ludzie zaczęli wiwatować. Machali chorągiewkami i podskakiwali z radości. A ja miałam wrażenie, że znów cały świat się cieszy, bo dzielnica Hackney jest tak samo wielokulturowa jak cały Londyn. Dookoła, ściśnięci przy barierkach, żeby więcej zobaczyć, stali żydowscy chłopcy w ortodoksyjnych strojach z czarnymi kapeluszami i pejsami na policzkach, obok nich dziewczyny pochodzenia afrykańskiego z biustami wylewającymi się ze zbyt obcisłych dekoltów, a obok piegowaci rodzice z trójką równie piegowatych dzieci. Dziewczynki w karaibskich sukienkach i nastolatki w glanach i minispódniczkach, tancerki samby z piórami we włosach i muzułmanki z twarzami ukrytymi pod skromnymi chustami.
I wszyscy uradowani, że wreszcie przyjechaliśmy! Cieszyli się tak, jakbyśmy byli ich rodziną albo bliskimi przyjaciółmi.
- Hej! – wołali do nas. – How are you?
- Fine ! – odpowiadaliśmy I też machaliśmy do nich.

Wszystkim udzielała się atmosfera niezwykłej radości, wspólnoty i przyjaźni. To było po prostu niesamowite. Myślę, że na świecie istnieje niewiele takich sytuacji, które sprawiają, że ludzie jednoczą się w taki najbardziej dosłowny sposób, sercem i emocjami, kiedy znikają absolutnie wszystkie różnice, uprzedzenia i bariery. Tak właśnie było tamtego dnia.

W autobusie znajdował się specjalny stojak z dwudziestoma pochodniami. Sztafeta polegała na tym, że kolejne osoby były dowożone do swojego miejsca startu, gdzie czekały na poprzedniego biegacza i odbierały od niego ogień.
- Numer 118! – woła dziewczyna z oficjalnego Komitetu Igrzysk.
To ja!

Wstaję, czuję trzepotanie motyli w sercu, w autobusie wszyscy klaszczą. Tak było na każdym przystanku. Cieszą się nie tylko ludzie na ulicy, w autobusie też panuje niesamowita, podniosła atmosfera.
- Beata? - upewnia się dziewczyna.
- Tak, to ja.
Biorę do ręki złotą pochodnię, otwierają się drzwi. - Aaaaaaa!!!!!! To ona!!!!! Patrzcie, jest tutaj!!!!! – krzyczą Anglicy i rzucają się w moją stronę. Nigdy wcześniej nie widziałam ich na oczy. Ani oni mnie. Bo wcale nie chodzi o to kim jestem, tylko o to, że jestem tutaj z olimpijską pochodnią.
- Cudownie! Wspaniale! Gratulacje! – krzyczą ludzie, klaszczą i wiwatują.
- Dziękuję! Dziękuję! – wołam do nich i widzę wyciągające się ku mnie ręce.
Chcą dotknąć pochodni.
Podchodzę do barierek.
- Aaaaa!!! Pochodnia!!!! Złota pochodnia!!! – krzyczą . – Mogę dotknąć?! Mogę dotknąć?!
- Czy moja córka może sobie zrobić z nią zdjęcie?!
- A mój syn? A mój syn?
Gdybym miała w ręce różdżkę czarodziejską, nie wywołałabym pewnie takiego poruszenia. Podchodzę do ludzi, pozuję do zdjęć z córkami i synami, którzy przytulają się do złotej pochodni albo fotografują swoje palce, której jej dotykają.
- Dotknęłam, dotknęłam pochodni!!!
- Na pamiątkę! Ach, cudownie! Jaka piękna!

dfvdyz0

I jaka bezcenna! Wyprodukowanie tej pochodni kosztuje niecałe pięćset funtów, ale kilku biegaczy z wcześniejszych odcinków sztafety wystawiło je w internetowych serwisach aukcyjnych. Cena wywoławcza: 100 000 funtów. Dostawa kurierem. Bez prawa zwrotu i reklamacji. Widziałam taką licytację na eBayu. Aktualna cena: 150 300,00 funtów. Do końca aukcji: 7 godzin, 20 minut, 30 sekund. Licytuj. Minimalna kwota, jaką możesz licytować wynosi 150 400,00 funtów.

Taka jest cena unikalnych przedmiotów. Pochodnia olimpijska jest niepowtarzalna, zrobiona tylko w ośmiu tysiącach egzemplarzy. Nikt jej nie dostał z wyjątkiem osób biorących udział w sztafecie – ani sportowcy startujący w Igrzyskach, ani organizatorzy, ani sponsorzy. Tylko my je mamy.

Wtedy jednak wcale o tym nie myślałam. Był cudowny letni dzień. Lato 2012 roku było w Anglii wyjątkowo deszczowe i zimne. Londyńczycy w kaloszach i pod parasolami brali udział w obchodach Diamentowego Jubileuszu Królowej Elżbiety II. Na Tamizie pojawiła się największa flotylla statków od 350 lat, ale lało tak strasznie, a chmury wisiały tak nisko nad ziemią, że trzeba było odwołać triumfalny przelot samolotów Powietrznych Sił Zbrojnych, który miał się odbyć na koniec dnia. Jarmarki, parady i imprezy na świeżym powietrzu tonęły w wodzie.

Lało przez cały czerwiec i pierwsze dwa tygodnie lipca. Było to najbardziej mokre lato od 1910 roku, czyli odkąd zaczęto prowadzić badania pogody. Czy Igrzyska przetrwają angielską pogodę? – pytały gazety, a deszcz nie przestawał padać.
Kiedy przyleciałam do Londynu, lało. Następnego dnia podczas zwiedzania centrum Tower of London, było 18 stopni i padał deszcz.
21 lipca rano było pochmurno i padał deszcz. A po południu niespodziewanie chmury się rozstąpiły i wyszło słońce! I wszystko od razu stało się jeszcze bardziej lśniące, ciepłe i radosne. Złota pochodnia błyszczała jak skarb, ludzie z roześmianymi oczami tłoczyli się przy barierkach, a ja…
- Cześć, mam na imię Shakira – usłyszałam nagle za plecami.
Odwróciłam się.
- Shakira? – upewniłam się czy dobrze słyszę. Przede mną stała drobna, szczupła blondynka w kasku z rowerem.
- Już czas – powiedziała jak zaklęcie i wyjęła z kieszeni magiczny przedmiot podobny do wytrycha.
- Och? – zająknęłam się tylko.
Czy mam przekazać ogień Shakirze? Nie, zaraz, przecież ja jeszcze nie mam ognia! Na razie mam tylko złotą pochodnię! Czy mam przekazać pochodnię Shakirze? Czy Shakira bierze udział w sztafecie z ogniem? I po co jej wytrych?
- Już czas – powtórzyła Shakira. – Wyjdź na środek drogi.
Wyszłam.
Podaj mi pochodnię.
Podałam.
Shakira magicznym wytrychem coś w niej pomajstrowała, przekręciła ukrytą wtyczkę i zapytała:
- Jesteś gotowa?
- Jestem.
- Powodzenia!
I odjechała w dal na swoim niebieskim rowerze.

dfvdyz0

A ja stanęłam na środku drogi z uniesioną pochodnią. Czułam ciepłe popołudniowe słońce na twarzy. Widziałam długie cienie kładące się na asfalcie. Było kilka minut po szóstej wieczorem. Stałam bez ruchu, chłonąc tę chwilę. Nie słyszałam już wiwatujących tłumów ani głośnej muzyki. Nie zastanawiałam się gdzie jestem ani po co. Skupiłam się całą sobą na chwili, która trwa. Wtopiłam się w czas i przestrzeń, stając się z nimi jednością. To takie uczucie, jakbyś na chwilę przestał istnieć, bo całe twoje świadome jestestwo staje się niepotrzebne. Jesteś tylko duszą, istotą swojego bytu, połączoną ze wszystkimi siłami kosmosu. Nie myślisz, nie odbierasz świadomie żadnych sygnałów, nie analizujesz, nie pragniesz, jesteś całkowicie wolny od wszystkich emocji.

Jesteś tylko sobą w taki sposób, jak stworzył cię Bóg. Bez bagażu strachu, wspomnień, oczekiwań. Jesteś czysty i mocny jak sam Bóg, bo w takiej chwili jesteś nim w taki sam sposób jak on jest mocą, która przenika komórki twojego ciała w taki sam sposób, jak utrzymuje w całości cały wszechświat. Stałam i patrzyłam. Nie czekałam. Nie liczyłam sekund, nie wypatrywałam ognia. Zdarza mi się czasem zjednoczyć z tym, co mnie otacza, stać się częścią struny obecnej chwili i poczuć jednocześnie, że jest ona jedną z wielu odbywających się jednocześnie. Często zdarza mi się to podczas samotnych podróży.

Chodzi o to, żeby poczuć wszystkimi komórkami ciała moc, jaka łączy człowieka z otaczającym go światem. Nie chodzi o świadome rejestrowanie zmysłami tego, co się dzieje, ale wprost przeciwnie – chodzi o takie otwarcie swojego umysłu, jakiego doznają mnisi podczas medytacji zen.

dfvdyz0

Całkowita wolność od myśli i słów. Wypłynięcie ze swojego ciała na spotkanie metafizycznej jedności wszechświata, której jesteś częścią.

Myślę, że każdy człowiek posiada tę umiejętność, ale ludzie zwykle za bardzo są przywiązani do swoich ocen, żądań i oczekiwań, żeby otworzyć swój umysł na to, czego nie znają i co jest większe od nich.

Jeśli to zrobisz, to poczujesz w sobie spokój wielki jak ocean. Poczucie celu nawet jeśli nie wiesz dokąd idziesz. I sens życia, nawet jeśli nie umiesz go nazwać słowami.

dfvdyz0

Stałam więc i chłonęłam czas, dotyk słońca i moją własną wolność.

A potem na drodze pojawił się srebrny wózek. Mężczyzna w białym stroju ozdobionym złotymi napisami poruszał kołami wózka dłońmi w czarnych rękawiczkach. A w specjalnym uchwycie stała złota pochodnia z ogniem olimpijskim.

Ludzie zaczęli krzyczeć. Jeszcze głośniej i jeszcze radośniej niż wcześniej. To jest właśnie ten moment, kiedy ogień olimpijski zostaje przekazany kolejnemu biegaczowi, który symbolicznie uniesie go dalej, w kierunku stadionu, gdzie wreszcie zapłonie w olimpijskim zniczu.

Pochyliliśmy pochodnie. Olimpijski kiss, czyli pocałunek polega na tym, żeby górną część pochodni położyć płasko na zakończeniu pochodni z ogniem.

Wiwaty, gratulacje, radość, ludzie cieszą się jak szaleni, a ja unoszę pochodnię z ogniem do góry i ruszam przed siebie.

dfvdyz0
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dfvdyz0