LudzieBlondynka nad Gangesem - niezwykła podróż do Indii

Blondynka nad Gangesem - niezwykła podróż do Indii

Wyprawa Beaty Pawlikowskiej do Indii okazała się zupełnie inna, niż wszystkie jej dotychczasowe podróże. Słynna blondynka została uwięziona podczas kursu medytacji, spotkała się ze śmiercią nad świętą rzeką Ganges, przeżyła wiele chwil pełnych strachu i zwątpienia... Dzięki temu powróciła jeszcze silniejsza. O tej niezwykłej podróży opowiada w swojej najnowszej książce „Blondynka nad Gangesem”. Dziś prezentujemy jej fragment.

Blondynka nad Gangesem - niezwykła podróż do Indii
Źródło zdjęć: © Radiokafka - Shutterstock

16.11.2015 | aktual.: 10.11.2016 09:56

Wyprawa Beaty Pawlikowskiej do Indii okazała się zupełnie inna niż wszystkie jej dotychczasowe podróże. Słynna blondynka została uwięziona podczas kursu medytacji, spotkała się ze śmiercią nad świętą rzeką Ganges, przeżyła wiele chwil pełnych strachu i zwątpienia... Dzięki temu powróciła jeszcze silniejsza. O tej niezwykłej podróży opowiada w swojej najnowszej książce „Blondynka nad Gangesem”. Dziś prezentujemy jej fragment.
W Rzymie, w Toronto, w Caracas i w Sydney siedziałabym teraz w ciepłym wnętrzu, trzymając w dłoniach kubek z gorącą kawą, czułabym jej cudowny zapach i z bezpiecznej odległości patrzyłabym przez szybę na budzący się świat. Ale w Kalkucie jest inaczej. Idę skulona po zimnej ulicy. Szare domy, szary chodnik, szare niebo. Gryzący chłód jest jak pluskwa spragniona świeżego ciała. Wciska się uparcie w każdą najmniejszą szczelinę między ubraniem, kąsa w plecy, w szyję, w kostkę. Może to dlatego jest tak pusto.
Może ten indyjski chłód jest jak atak żarłocznej szarańczy, przed którą nie można się obronić, więc ludzie zawczasu zatrzaskują drzwi i okna, kryją się w łóżkach i szlafrokach, żeby przeczekać trudny czas. Tylko tacy dziwacy jak ja wychodzą na dwór. Szczękają zębami, tulą ramiona i przemierzają bezludne ulice w nadziei znalezienia odrobiny ciepła.
A może to tylko kwestia czasu. A może to ja widzę rzeczy inaczej, bo jeszcze nie przestawiłam się na indyjski czas i indyjską duszę.
Sudder Street. Ta słynna, gdzie miało się roić od hoteli, barów i biur podróży. Jest pusta, zimna i cicha. Wszystko pozamykane, zatrzaśnięte, zabite deskami jakby na wieczność. Skręcam w prawo.
Och, czy wiesz jak to jest wyjść z domu o czwartej nad ranem, spędzić kilkadziesiąt godzin w trzech samolotach, by w końcu dotrzeć do celu, wylądować, a potem krążyć ze zdumieniem po bezludnych ulicach w przeraźliwie zimny poranek? No właśnie. Tak się czułam. Jak abstrakcyjny przybysz z innej planety.
Moje ciało wylądowało. Moje aparaty fotograficzne, notatniki i ubranie. Wszystkie moje bagaże wylądowały. Ale moja dusza wciąż znajdowała się w drodze. Gdzieś pomiędzy Warszawą, Bombajem a Himalajami. I wszystko wskazywało na to, że chwilowo straciła sterowność, zegary pokładowe wariują, a urządzenia naprowadzające przestały działać.

Kawy!!! Potrzebowałam kawy i porządnego śniadania!!!
Gdzie się podziały cudowne zatłoczone restauracje, które znałam z Bombaju? Gdzie kramy z owocami, które widziałam w New Delhi? Gdzie przytulne bary ze starej dzielnicy Vijayawady? Ha! I co z tego, że byłam wcześniej w Indiach dwa razy i spędziłam tu kilka tygodni?
Kalkuta to miasto na północno-wschodnim skrawku kraju. Jest zupełnie inna od reszty Indii. I jak bardzo inna wtedy jeszcze nawet nie zdawałam sobie sprawy.
To jest miasto nieopisane!!! Miasto miliona słów, których nie wystarczy, żeby je opowiedzieć i opisać. To jest najżywsze wcielenie samego ŻYCIA. Czysta prawda, niezafałszowana przez pozory. Prawdziwe życie w swoim najbardziej intensywnym i przejmującym obrazie. 100 proc. doznań.
Po zimnym bezludnym świcie na ulicach niespodziewanie nastąpiła zmiana. Warkoczącymi stadami nadjechały żółte taksówki, które rozsypały się po szarych jezdniach jak słoneczne chrząszcze. Z uśpionych bram wypłynęły metalowe riksze ciągnięte przez bosych mężczyzn w spódnicach.
Bulgotała woda w imbrykach sprzedawców herbaty, którzy na chodniku podają gorący napar w glinianych czarkach. Skwierczał tłuszcz pod smażonymi plackami. Ryczały ponaglające klaksony wszystkich kierowców biorących udział w ruchu ulicznym. Życie! Jeśli chcesz zostać dostrzeżonym, trąb! Jeśli chcesz wymusić pierwszeństwo, trąb jeszcze głośniej! Jeśli jesteś bosym rikszarzem, naucz się biegać slalomem między innymi uczestnikami ruchu.
A jeśli jesteś podróżnikiem z innej części świata i pasażerem indyjskiej rikszy lub taksówki, to lepiej zamknij oczy. W przeciwnym razie najprawdopodobniej będziesz miał ochotę bez przerwy wrzeszczeć ze strachu.
Tysiąc razy będziesz miał wrażenie, że za chwilę nastąpi zderzenie i rozgniecenie mniejszego pojazdu przez większy. A ty oczywiście znajdujesz się w tym mniejszym. O centymetry wymijasz nadjeżdżający z naprzeciwka ryczący klaksonem i buchający czarnym dymem autobus. Prawie stykasz się z karoseriami samochodów ściśniętych w korku. Zostajesz porwany przez falę startujących pojazdów i nie wierzysz własnym oczom jak to możliwe, że kilkaset metrów dalej wszyscy wciąż żyją, a rikszarz wciąż biegnie przed siebie na bosych stopach.

Jedno z najbardziej zadziwiających miejsc na Ziemi
Ufff!... To prawdziwy cud! Takie rzeczy są możliwe tylko w tym najbardziej niezwykłym mieście świata. Tylko tutaj istnieją jeszcze riksze ciągnięte siłą ludzkich mięśni. I tylko tutaj przy ruchliwej ulicy jest taki wielki szary budynek, przy którym ciągnie się sznur kolorowo ubranych ludzi.

fot. Lena Serditova - Shutterstock
Zupełnie się tego nie spodziewałam. Widziałam różne miejsca na świecie. Niektóre tak piękne, że człowiek miał ochotę paść na kolana i dziękować Bogu za to, że jest. Inne tak skromnie ubogie i niepozorne, a jednocześnie pełne przedziwnej, tajemnej, duchowej siły, że były jak żywa modlitwa. Jeszcze inne tak kolorowe, egzotyczne i porywające, że serce tańczyło z radości.

Byłam wcześniej w Azji wiele razy. Podróżowałam wcześniej po różnych częściach Indii. I w ogóle nie spodziewałam się tego, że niespodziewanie znajdę tam jedno z najbardziej zadziwiających miejsc na Ziemi.
Naprawdę. Jedno z takich miejsc, które przenikają cię na wskroś, chwytają za gardło aż tak, że tracisz oddech. Musisz stanąć, zatrzymać się, puścić wszystkie myśli i poddać mu się całkowicie jak wśród fal nieoczekiwanego oceanu. On cię porywa i unosi, a ty myślisz, że śnisz. I płyniesz dalej niesiony przez potężne fale zachwytu pomieszanego z pokorą. A twoje życie nigdy już potem nie będzie takie samo jak było przedtem. I tak jest właśnie w Varanasi *nad brzegiem Gangesu.
To nie przypadek, że akurat tutaj powstało to miasto. Jest *
jednym z najstarszych nieprzerwanie zamieszkałych miast na świecie
. Jest najświętszym z siedmiu świętych miast hinduizmu i dżinizmu. Jest duchową stolicą Indii *i miastem podobno ulubionym przez boga Sziwę. Na jego przedmieściach po raz pierwszy do swoich wyznawców postanowił przemówić Budda. Ale *Varanasi to też uniwersytety, tkalnie jedwabiu, stadion i fabryka lokomotyw.
Bo tak naprawdę to są dwa miasta. Tak samo jak dwoistą naturę ma owoc. Jedna to jego zewnętrzna część – skórka, zapach, kształt, ogonek. O takich jabłkach mówi się, że są „produkowane”, eksportowane, pakowane w skrzynki. Ale to przecież coś zupełnie innego niż prawdziwe, pachnące, czerwone jabłko w twojej dłoni. Czujesz jego prawdziwą obecność dopiero wtedy kiedy je ugryziesz, kiedy dotkniesz go językiem i zaczniesz czuć jego smaki. Dopiero wtedy wiesz czym to jabłko jest naprawdę, bo staje się ono twoim osobistym doświadczeniem. Tak samo jest w Varanasi.

Na zewnątrz – to hałaśliwe miasto zbudowane z betonu i poprzecinane asfaltowymi ulicami, po których nieustannie przewalają się rozpędzone potoki ryczących pojazdów. Jest ciągły huk, gwar, jazgot klaksonów, silników i rozpaczliwie wyjących rur wydechowych. Szare ulice, hałdy śmieci, krowie placki i ten nieustający zgiełk samochodów, motocykli i riksz, które zdają się śpieszyć, żeby zdążyć przed końcem świata. Pomiędzy nimi na chodnikach jak niewzruszenie spokojne drzewa wyrastają sprzedawcy placków i owoców. Stoją nieruchomo przy swoich wózkach, bo wiedzą, że ci wszyscy ludzie śpieszący się dookoła czasami muszą się zatrzymać, wypić czarkę herbaty i coś zjeść. Tutaj w sklepach piętrzą się kolorowe bluzki z taniej bawełny, talerze plastikowe i zabawki dla dzieci. Na wystawach manekiny prężą się w złocistych sari. Świat kręci się wokół kupowania, wydawania, gromadzenia, posiadania, podkreślania swojej obecności.

Ale przejdź trochę dalej. Przez wąskie uliczki, w których nie zmieści się żadne auto. Czasem z trudem przeciska się przez nie uparta riksza. O mur opiera się biała krowa. Musisz uważnie stawiać kroki, bo na ziemi leżą krowie i psie odchody. Przejdź obok ścian wysokich kamiennych domów, na których ludzie ręcznie pędzlami namalowali kolorowe symbole i obrazki. Zaułki będą coraz mniejsze, bardziej ciche i spokojne. Aż wreszcie zabraknie domów dookoła, a ty staniesz nad brzegiem rzeki. I pewnie zrobisz to, co ja. Bo widok jest tak oszałamiający, że po prostu nie można iść dalej.

Usiadłam na kamiennych schodach i siedziałam. Zbyt poruszona, żeby zająć się czymkolwiek innym oprócz siedzenia, oddychania i patrzenia szeroko otwartymi oczami. Wyobraź sobie. Miasto stoi na skarpie. Tam zbudowano budynki, drogi i bramy. Potem wysoki brzeg nagle się urywa. W dole płynie ogromna rzeka. A pomiędzy nimi ciągną się schody. Szerokie, kamienne, długie, schody. Ciche, szare, otulone odwiecznym spokojem, przykryte ciszą. Poplamione życiem. Biegnące aż do wody. W dole ktoś rozłożył na nich bieliznę do wysuszenia i długi, kolorowy szal. Na wodzie nieruchomo drzemią drewniane łódki. Wyglądają jak stado ptaków, które zatrzymały się w bezpiecznej przystani, gotowe odfrunąć dalej. Niebo jest błękitnosine, rzeka jest sinobłękitna, splecione razem na horyzoncie, czule wspierające się nawzajem w leniwym trwaniu. I nie ma nic więcej. Nie ma życia i nie ma śmierci. Nie ma czasu, nie ma pośpiechu, nie istnieje nic poza najspokojniejszym trwaniem, które płynie tak samo lekko i od niechcenia jak woda w rzece.

Nie ma pieniędzy, nie ma reklam, nie ma sklepów ani obowiązków. Nie ma pracy, nie ma biura, nie ma szefów i podwładnych. Nie ma lepszych, nie ma gorszych, nie ma ambicji, dumy i wojny. Nie ma strachu, nie ma palącej potrzeby ani dotkliwego pragnienia.
Jest tylko moment zawieszony w przestrzeni, który unosi ciebie jak szklana bańka. Bezpieczna, lekka, swobodna i wolna. Bez granic. Od wieczności po wieczność. Bez słów, bez myśli, bez oceniania i zastanawiania się czego pragniesz i co czujesz w tej chwili. Po prostu jesteś.

„Blondynka nad Gangesem”
Autor: Beata Pawlikowska
Edipresse Książki, premiera 7 października 2015

Beata Pawlikowskaindiekalkuta
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (14)