Dzień pod dźwigami w zakamarkach Stoczni Gdańskiej. Człekokształtni rozbitkowie i magiczne przejścia
O tym, że Stocznia Gdańska wyrosła na jedną z największych atrakcji miasta nie trzeba nikogo przekonywać. Warto jednak po odhaczeniu obowiązkowych punktów zwiedzania, takich jak Europejskie Centrum Solidarności czy Trzy Krzyże, zapuścić się w stoczniowe zaułki i poszukać cudów, których odkryjemy tu naprawdę mnóstwo.
Turyści co roku tłumnie przybywają pod pomnik Poległych Stoczniowców 1970 (potocznie nazywany Trzema Krzyżami), a potem ruszają pod słynną Bramę nr 2. Niektórzy decydują się też obejrzeć wystawy w przypominającym zardzewiały kadłub okrętu budynku Europejskiego Centrum Solidarności albo wybierają się na ulicę Elektryków, gdzie - zwłaszcza latem - czekają na nich koncerty, a niewielkie knajpki i food trucki kuszą różnymi pysznościami. My jednak zachęcamy, aby nie poprzestawać na tym, co oferują tereny postoczniowe na pierwszym planie.
Co się kryje na drugim planie?
Nie planowałam spaceru po stoczni. Zdarzył się spontanicznie, jako uzupełnienie wizyty na jednym z wydarzeń kulturalnych w ECS. Pogoda była piękna, ale już późna jesień, więc mimo niedzieli nie było tłumów. Można było spokojnie i leniwie wędrować stoczniowymi alejkami, zaglądać w bramy i wybite okna dawnych hal produkcyjnych. Niemal w każdym zaułku i pomieszczeniu czekała na mnie jakaś niespodzianka. A to piękne okno w ozdobnej ramie oparte o ścianę wewnątrz zamkniętego pomieszczenia. Jak się tam znalazło? Dlaczego tam stoi? Trudno zgadnąć. Po prostu stoi i wygląda jak magiczne przejście do jakiejś baśniowej krainy.
Rzut oka w inną bramę i kolejne zaskoczenie - za kratami, wewnątrz gigantycznej hali - wielki plakat wyborczy. Widok jak z filmów Barei. Potężny baner rozwieszony w środku zupełnie niewidocznego z ulicy pomieszczenia, do którego trafiają tylko najbardziej ciekawscy.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Polskie miasto walczy o turystów. "Chcemy zaznać luksusu nad Bałtykiem"
Łatwo dostrzec, że potencjał stoczniowej scenerii dostrzegli i chętnie wykorzystują twórcy sztuki ulicznej. Stare, zbudowane z cegły mury, co kawałek zdobią rozmaite obrazy i napisy.
Co widać z żurawia?
Spacerujemy bez celu, ale nogi ciągną powoli w kierunku symbolu tego miejsca - wielkich stoczniowych dźwigów. A właściwie jednego - żurawia M3, który został otwarty dla zwiedzających i służy za punkt widokowy.
Wcześniej byłam tu dwa razy. Za pierwszym trafiłam na sporą grupę gości oczekujących na wejście. Za drugim był zamknięty. Tym razem jest czynny i - mimo pięknej pogody - niemal pusty. Na górze są może trzy osoby. Płacimy po 20 zł i wdrapujemy się po metalowych schodkach. Trudno ocenić, czy ciekawsza jest sama konstrukcja, którą zdobywamy, czy widok - piękniejszy z każdym pokonanym stopniem.
Pod nami fantastyczne cienie, kładące się na kwitnącej zielono Motławie i stoczniowe miasteczko. Dalej panorama Gdańska. Nie tak oczywista i charakterystyczna jak np. z wieży Bazyliki Mariackiej, ale nie mniej interesująca. Za sprawą stanowiących pierwszy plan stoczniowych budynków i zwieszających się ramion dźwigów, z pewnością bardziej industrialna, przemysłowa.
Co to za roboty?
Nasyciwszy się widokami z góry, wracamy na ziemię. Idziemy odwiedzić "Rozbitków" ze Stoczni Cesarskiej. Wykonane przez Czesława Podleśnego rzeźby, pojawiły się na dawnej pochylni Wydziału Kadłubowego K-2 cztery lata temu z okazji 30. rocznicy częściowo wolnych wyborów. Przez ten czas rzeźby nieznacznie się zmieniły. Człekokształtne postaci, przez wielu określane mianem ludzi-robotów, zostały zrobione ze złomu i z premedytacją nie zostały zabezpieczone przed korozją, aby mogły się się starzeć, rdzewieć i powoli niszczeć. Mają skłaniać do przemyśleń i z pewnością z tego zadania wywiązują się znakomicie, choć na bardzo różne sposoby.
Wokół "Rozbitków" wędruje kilkunastu turystów. Rozmawiają o rzeźbach. Niektórzy zastanawiają się nad symboliką instalacji, inni starają się rozpoznać elementy, z których je zrobiono. Najwięcej dyskusji dotyczy jednak tego, czy metalowe postaci wyłaniają się z wody, czy przeciwnie - do niej wchodzą. Przypłynęli czy odpływają? Dotarli do celu czy odchodzą?
Odpoczynek u "Szatniowca"
Na wystawę "Szatniowiec" trafiamy zupełnym przypadkiem. Informuje o niej niewielka tabliczka na budynku socjalno-biurowym dawnego Zakładu Budowy Silników Stoczni Gdańskiej od strony ulicy Narzędziowców. Tak naprawdę ciekawi nas PRL-owska klatka schodowa, ale gdy docieramy na pierwsze piętro, gdzie znajduje się ekspozycja, dajemy się zaprosić serdecznemu gospodarzowi tego miejsca i wchodzimy do środka.
Choć drzwi, przez które przechodzimy, wyglądają niepozornie, tak naprawdę są wrotami czasu, których przekroczenie z pewnością da wielką radość zwłaszcza tym, którzy pamiętają czasy PRL-u. Nie jesteśmy oryginalni. Jak większość zwiedzających szukamy wśród zgromadzonych tu tysięcy przedmiotów, tych które stały w naszych domach, gdy byliśmy dziećmi.
- Miałam identyczne narty - wołam.
- A pamiętasz takie szachy z domu? Właściwie gdzie one są? - zastanawia się mój brat. Znana dobrze pralka frania, naczynia kuchenne, termos na lody, stare wydania książek i gazet, plakaty, zabawki, magnetofony… Nie da się wymienić wszystkiego.
Oczywiście są też pamiątki związane ze stocznią i osobami, które w tamtych czasach odgrywały znaczącą rolę w historii Gdańska i Polski. Zanurzenie się w tych przestrzeniach to ogromna frajda, jednak nie one i nawet nie zgromadzone tam przedmioty stanowią największą wartość wystawy. Prawdziwymi bohaterami "Szatniowca" są dwaj panowie, dzięki, którym to miejsce powstało i żyje.
Jeśli nie mamy zbyt dużo czasu na zwiedzanie, jak ognia unikajmy pogawędki, a na zaczepki słowne odpowiadajmy burkliwie i półsłówkami. Jeśli wdamy się w rozmowę - przepadliśmy. W najszczęśliwszym tego słowa znaczeniu. Nie bójmy się - to nie będzie lekcja historii, tylko pełne śmiechu spotkanie z ludźmi z Morskiej Fundacji Historycznej, którzy kochają to, co robią.
Opowieści o dawnej stoczni, Gdańsku i PRL-owskiej rzeczywistości możemy słuchać w pokojach "Szatniowca". Możemy też wybrać się na organizowane przez cały rok przez Morską Fundację Historyczną wycieczki po terenach dawnej Stoczni Gdańskiej. Ja jeszcze nie byłam, ale jestem pewna, że to miejsce nie ma przed nimi żadnych tajemnic.
Magda Bukowska, dziennikarka Wirtualnej Polski