Galeria kultowych, polskich zabawek
Cudze chwalicie, swego nie znacie – ta zasada dotyczy także zabawek. Przytłoczeni tanią masówką "made in China", zapomnieliśmy o naszych, polskich. Musiało upłynąć ćwierć wieku kapitalizmu, żebyśmy docenili ich świetny design i ponadczasowy urok. Problem w tym, że takich zabawek już się nie robi. Na szczęście przechował je dla nas Wojciech Szymański, założyciel gdańskiej Galerii Starych Zabawek.
WP: Fajne ma pan miejsce pracy. Parter kamienicy w sercu gdańskiej starówki, po sufit wypełniony zabawkami. Każde dziecko marzy, żeby tak skończyć.
Wojciech Szymański: Rzeczywiście, jestem szczęściarzem, bo z mojej pasji zrobiłem sobie pracę. Zabawki zbieram od piętnastu lat. Galerię założyłem we wrześniu 2011 r., dokładnie dziesięć lat od momentu, kiedy kupiłem pierwszą zabawkę.
Można ją tutaj zobaczyć?
Jest dla mnie szczególna, dlatego do tej pory trzymałem ją w domu. Wkrótce trafi jednak na specjalne miejsce w galerii, bo wielu odwiedzających interesuje się historią powstania całej kolekcji. Z myślą o nich galeria powiększy się o część informacyjną i kilka ważnych eksponatów, w tym o zabawkę, od której wszystko się zaczęło. Jest to blaszany wóz strażacki, wyprodukowany pod koniec lat 60. XX w. przez spółdzielnię Gryf w Szczecinie. Czerwony, z białym dachem i napisem "Straż", przypominający dużego fiata. Prawdziwy rarytas.
Gdzie go pan upolował?
Na lokalnym bazarku w Gdańsku Wrzeszczu. Kilkanaście lat temu stali tam panowie, którzy za przysłowiową złotówkę sprzedawali najróżniejsze skarby. Dziś takie miejsca prawie nie istnieją, sprzedaż staroci przeniosła się do internetu. Mój samochód kupiłem od handlarza, który znał się na rzeczy, więc nie chciał go tanio oddać. Negocjacje trwały długo, bo cena wydawała mi się zaporowa. Nie odpuściłem, od razu połknąłem kolekcjonerskiego bakcyla. Później udało mi się zdobyć także inny model z tej samej fabryki: autobus sanitarny wykonany z blaszanych odpadków – fragmentów puszki po kawie. W PRL-u blacha szła na ważniejsze cele przemysłowe niż zabawki. Fabrykom zabawek pozostawało skupowanie skrawków metalu przeznaczonych na odpady. A ponieważ z oszczędności zabawki malowano tylko na wierzchu, często pod spodem widać, na co naprawdę był przeznaczony surowiec. Na podwoziu tamtego autobusu widnieje napis „Kawa Inka”. Mam też samochód z puszki po pasztecie zajęczym. Jak widać, w tamtych czasach recykling miał się świetnie.
Co miał w sobie tamten pierwszy samochodzik, że zapoczątkował całą kolekcję?
Już wcześniej ciągnęło mnie do staroci. Zbierałem różności: żelazka na duszę, radioodbiorniki, butelki z porcelanowym kapslem. Buszowałem po Jarmarku Dominikańskim, bazarkach na Przymorzu i we Wrzeszczu. Tamten samochodzik to była miłość od pierwszego wejrzenia. Zachwyciła mnie jego archaiczna forma. Dziś się takich nie spotyka. Szybko poczułem apetyt na więcej.
Ile zebrał pan dotąd eksponatów?
W galerii można ich zobaczyć ponad cztery tysiące, w magazynie mam pewnie jeszcze z tysiąc. Powoli wymyka mi się to spod kontroli. Kiedyś próbowałem przeliczyć zbiory, zaangażowałem kilka osób do pomocy, ale to syzyfowa praca. Staram się prowadzić dokumentację, mimo to przez kilkanaście lat czasem coś umknie.
Nie przypomina pan wąsatego kolekcjonera antyków. Skąd w młodym człowieku takie zamiłowanie do starych przedmiotów?
Nie jestem taki młody, to zabawki mnie odmładzają! A poważnie – trudno to wytłumaczyć, człowiek się chyba z tym rodzi. Odkąd pamiętam, coś kolekcjonowałem. To pasja, która nie mija.
Każdy coś zbierał w dzieciństwie. Ja – pachnące karteczki z notesów i historyjki z gumy Donald, mój starszy brat puszki i wycinki z pisma „Motor”. Ale dzisiaj dzieci chyba nie mają do kolekcjonowania cierpliwości.
Bo przywykły do tego, że mają wszystko od razu. Obserwuję dzieci w różnym wieku, które przychodzą do galerii z wycieczkami. W domu mają mnóstwo zabawek, nudzą się nimi po godzinie czy dniu. Ich rodzice pamiętają trudniejsze czasy, więc swoim pociechom chcą przychylić nieba. Ale kiedy dzieci mają wszystko, trudno je zainteresować tworzeniem kolekcji. Weźmy takie pocztówki. Kiedyś widokówka z papugą czy strusiem to było wielkie halo, trzeba było dostać od cioci z Australii lub z kimś się zamienić. Dziś to żadna atrakcja. Nie da się kolekcjonować czegoś, co jest na wyciągnięcie ręki.
A stare zabawki nie są.
Tych nie przybywa, za to szybko ubywa. Wszystko co ma swoje lata, niszczeje. A kiedy ktoś już coś takiego kupi, niechętnie się tego potem pozbywa. Dlatego polowanie na stare zabawki jest takie trudne i jednocześnie takie ekscytujące. Choć kolekcjonerów starych zabawek jest sporo, nie ma dwóch podobnych kolekcji. Każdy z nas ma inne zbiory, inne zainteresowania. Ja wyspecjalizowałem się w zabawkach produkcji polskiej, choć łatwiej zdobyć zabawki zagraniczne, bo powstawało ich bez porównania więcej. Na przykład dostępne na rynku zabawki XIX-wieczne to głównie produkcja niemiecka. Nasz przemysł zabawkarski jest młodszy, w dodatku brutalnie przerwała go wojna. Warszawska firma Weinreb, wiodący przedwojenny producent zabawek, w 1928 r. wyprodukowała pierwszą zabawkę – samochód nakręcany na kluczyk. A w 1939 r. wybuchła wojna. Najpiękniejsze zabawki produkowano więc w Polsce tylko przez 11 lat! Zdobycie okazu z tamtych lat graniczy z cudem, bo w czasie wojny polskie miasta zrównano z ziemią.
Co działo się po wojnie?
W PRL-u polski przemysł zabawkarski miał się świetnie. Najciekawsze zabawki powstawały w latach 50. i 60. XX w., bo państwo rozwijało przemysł, a w zakładach pracowali utalentowani projektanci. W każdym mieście, nawet niewielkim, coś produkowano. Z czasem światowe zabawki zaczęły mieć swoje polskie odpowiedniki, jak Ken, zwany u nas Kamilem. Po 1989 r. gałąź przemysłu zabawkarskiego zaczęła obumierać. Fabryki upadały praktycznie z dnia na dzień. Rynek zalały zabawki z Niemiec i Chin.
Pamiętam: chińska zabawka albo ubranie to był rarytas co najmniej jak chińska porcelana! A dziś to synonim tandety.
Na początku lat 90. polskie zabawki – drewniane, bez baterii, światełek i melodyjek – wydawały się biedne i siermiężne. Dziś cenimy ich design i pomysłowość. Tęsknimy za nimi, zmęczeni supermarketową masówką. Zawsze tak jest, gdy czegoś zabraknie.
Sama przechwyciłam od babci polski porcelanowy serwis z lat 60. A jeszcze niedawno wydawał mi się kiczowaty.
Pewnie pani widziała, że przed galerią stoi stary telewizor. Moja mama znalazła go w deszczowy dzień na działce. Był w opłakanym stanie. Oczyściłem go i z obudowy zrobiłem witrynkę na zabawki, zachęcającą do odwiedzenia galerii. Nie ma przechodnia, który by się przed nim nie zatrzymał! A przecież niedawno taki sam telewizor był w każdym domu, stała na nim paprotka albo matrioszka.
Gdzie poszukuje pan zabawek, skoro bazarki są na wymarciu?
Kieruję się logiką. Jeśli chcę zobaczyć dzika, to idę do lasu. Jeśli szukam starych zabawek, to próbuję podążać za ich losem. Kiedy dzieci dorastają, zabawki lądują w piwnicy lub na strychu. Stamtąd droga wiedzie już tylko na śmietnik. Trzeba je ocalić, zanim tam się znajdą. Szukam zabawek na internetowych aukcjach, na giełdach, w starych domach. Większość kupuję w Polsce, ale sprowadziłem też kilka egzemplarzy ze Stanów, Bułgarii i Niemiec. Ktoś je kiedyś komuś wysłał lub były w sprzedaży eksportowej. Zabawki przeznaczone na eksport są zresztą najcenniejsze, bo pakowano je w lepsze opakowanie. Zdobycie starej polskiej zabawki w oryginalnym pudełku graniczy z cudem. Te sprzedawane w Polsce miały po prostu metkę napisaną na maszynie, przylepioną na butapren, którą od razu się odrywało. Za granicę sprzedawano wersje premium, w ładnym kartonie zaprojektowanym przez polskiego grafika. Z takiego opakowania można wyczytać wiele informacji, jak rok i miejsce produkcji albo liczbę wyprodukowanych egzemplarzy.
Która zabawka jest dla pana najcenniejsza?
Sam często zadaję sobie to pytanie i wciąż nie umiem na nie odpowiedzieć. Mam kilka słynnych okazów, na przykład oryginalnego pingwinka z bajki "Miś Colargol". Ale najbardziej lubię zabawki mechaniczne, oparte na jakimś ciekawym pomyśle. Jak piesek chodzący po stole, osiołek ruszający głową, małpka schodząca po drabinie. Albo kaczor pijący wodę – to prawdziwe perpetum mobile! W tych zabawkach nie ma baterii, wszystko opiera się na dobrym pomyśle projektanta.
A która zabawka jest najstarsza?
Mam kilka zabawek z lat 20. XX w., na przykład skaczącą żabkę lub klauna grającego na skrzypcach. Zabawki z tego okresu często opatrywano napisem Made in Poland, żeby podkreślić naszą odrębność od Niemców, z którymi byliśmy wtedy w konflikcie. Z zabawkami z okresu wojny często wiążą się poruszające historie. Kiedyś zdobyłem przedwojenną zabawkę typu "zrób to sam”, wspomnianej już firmy Weinreb. Mieściła się w drewnianym pudełku z papierową etykietą, z hasłem "Zabawka XX wieku". W środku, pod wieczkiem, znalazłem wykonany ołówkiem kopiowym napis dziecięcym charakterem pisma: "Oddać po wojnie", wraz z nazwiskiem i adresem małego właściciela. Widać powierzył komuś zabawkę na przechowanie. Chciałbym odnaleźć tego człowieka, choć nie wiem, czy jeszcze żyje – minęło przecież ponad 70 lat. Choć mam wiele ciekawszych zabawek, tamto drewniane pudełko jest dla mnie szczególne. Zbierając zabawki cały czas mam kontakt z czyjąś historią. Jestem spadkobiercą dziecięcych marzeń i wzruszeń.
Czy zdarza się, że ktoś przynosi panu swoje zabawki?
Tak, choć niestety ludzie często mylnie interpretują pojęcie "starej zabawki". Zdarza się, że przynoszą z piwnicy zepsute zabawki po wnuczkach albo figurki z McDonald’sa. Ale zdarzają się wyjątki. Kiedyś pewna starsza pani przyniosła mi zabawki po sobie i swojej mamie. Był wśród nich miś, którego na oko datowałem na lata 30. XX wieku. Jakiś czas później skontaktowało się ze mną Muzeum Marszałka Piłsudskiego w Sulejówku, które przygotowywało wtedy sezonową wystawę. Mieli zdjęcie, na którym córki marszałka bawią się w swoim pokoju misiem. Muzeum poszukiwało podobnego misia, żeby dzieci odwiedzające muzeum mogły sobie robić z nim zdjęcia. Wystarczyłby nawet nowy, tylko stylizowany miś. Kiedy zobaczyłem to zdjęcie, zamarłem. To był dokładnie taki sam miś, jakiego przyniosła mi tamta pani! Miał nawet identyczną minę. Wysłałem zdjęcie mojego misia do muzeum. Nie mogli uwierzyć! Inna pani przyniosła mi swoją pierwszą lalkę, kupioną w domu towarowym braci Jabłkowskich podczas wycieczki do Warszawy w 1931 r. Lalka miała ludzkie włosy, a na dodatek kilka peruk na zmianę. Nawet w tamtych czasach musiała to być wersja ekskluzywna, bo istniały też lalki tańsze, z włosami z moheru. Wiedziałem, że przy tak cennym darze pierwsze, co trzeba zrobić, to zapytać, jak lalka ma na imię. To nie jakaś tam lala, tylko Bożenka. Pani pamiętała o niej wszystko, nawet to, ile kosztowała.
Najciekawsza historia związana ze zdobyciem starej zabawki?
W moich zbiorach jest kotek Filutek, nakręcany na kluczyk, wyprodukowany w roku 1959 w Toruńskich Zakładach Przemysłu Zabawkarskiego. Kupiłem go z ogłoszenia od pana, który dostał mieszkanie w spadku po cioci. Porządkując jej szafy znalazł małą paczuszkę z karteczką ze swoim imieniem i datą – Gwiazdka 1959 r. W środku był kotek. Okazało się, że to prezent gwiazdkowy dla niego jako małego chłopca, którego ciocia zapomniała mu dać, bo się zawieruszył! Przeleżał w tej szafie kilkadziesiąt lat, zanim wreszcie trafił do adresata.
Jak zdobywa pan informacje o zabawkach z nieistniejących już fabryk?
Kopalnią wiedzy są dokumentacje fabryczne, dziś bardzo trudne do zdobycia. Tym bardziej, że kolekcjonerzy zabawek ze sobą nie współpracują i niechętnie się nimi dzielą. Kiedyś od zaprzyjaźnionego handlarza udało mi się zdobyć kompletną dokumentację fabryki blaszanych zabawek. Była tak szczegółowa, że dałoby się z niej odtworzyć całą produkcję.
Może to jest pomysł na przyszłość? Małe lokalne browary przeżywają dziś swój renesans. Czemu podobny los nie miałby spotkać fabryk zabawek?
Chciałbym, ale szczerze w to wątpię. Nie da się dziś w Europie wyprodukować zabawek, na których da się zarobić. Tania, azjatycka masówka jest bezkonkurencyjna. Pojedyncze fabryki przetrwały, ale nigdy nie wrócą już czasy produkcji na dawną skalę. Choć zdarzają się wyjątki. Ciekawy przykład to popularna w latach 80.XX w. skarbonka w kształcie jabłuszka, z którego wychodzi robak i zjada pieniążek. To polski produkt z Częstochowy. Dziś znów sprzedaje się jak ciepłe bułeczki, to nasze dobro eksportowe. O, widzi pani, tamci turyści właśnie jedno kupili.
Czym bawią się pana córki? Chroni je pan przed supermarketowym gustem, zamiłowaniem do różowego plastiku?
Tak zupełnie się nie da. Choćby dlatego, że dostają mnóstwo prezentów od innych osób. Ale oczywiście mają sporo starych zabawek, bo stale im coś przynoszę: a to starego misia, a to samochodzik, a to warzywa do zabawy. Ich ulubieńcy to czarny pudel, nazwany przez starszą córeczkę Hauczkiem, i kot-harmonijka, który znalazł się w logo galerii.
Mam kilkumiesięczną córkę. Od czego najlepiej zacząć jej kolekcję zabawek?
Już pani dobrze zaczęła – ten drewniany jeżyk niosący jabłuszko po pochylni to polska produkcja. Kiedy pani córka skończy studia, niech jej pani powie, żeby z nim do mnie przyszła. Na pewno znajdziemy tu dla niego miejsce.
Rozmawiała Magda Żelazowska.
Galeria Starych Zabawek mieści się przy ul. Piwnej 19/21 w Gdańsku. Godziny otwarcia: wtorek-niedziela 11-18. W weekendy odbywają się pokazy slajdów dla dzieci. Ceny biletów: 8 zł normalny, 6 zł ulgowy.