Macedonia. Fascynacja w czterech obrazach
Czemu macedońscy święci nie mają oczu? Skąd biorą się perły w Jeziorze Ochrydzkim? Gdzie kupić… naturalny botoks do twarzy? Macedonia jest jak księga tajemnic. Odwracasz jedną kartę, a pod nią kryje się następna: równie bogata, fascynująca i tajemnicza.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.
Święci i oczy duszy
Święty patrzy gdzieś w bok bystrymi, pięknymi oczami. Ma pociągłą i inteligentną twarz. W lewym ręku trzyma zwój dokumentów opatrzony krzyżem, którego wszystkie ramiona są równe. Bez wątpienia jest to człowiek wykształcony, światły. Ubrany jest w ciemną szatę, która mocno kontrastuje ze złotym tłem ikony, na której w XIV wieku twórca przedstawił jego postać. Tło nie jest jednolite – przebijają od spodu czerwone i bordowe plamy, kreski, tak jakby na światło dzienne chciały przedrzeć się inne życia, twarze i obrazy. Może poprzednie albo zwiastuny nowych.
Przyglądamy się szczegółom – szczupłym dłoniom, prostemu nosowi i długiej brodzie. Głowę otacza, niczym bańka, cieniutka linia aureoli. Po obu stronach ikony są napisy w alfabecie, który przywodzi na myśl cyrylicę, pismo greckie lub głagolicę, znaną z chorwackich zabytków piśmiennictwa. Nic dziwnego, że powstaje tyle skojarzeń, skoro jesteśmy w miejscu, gdzie splatały się, tworzyły i przenikały języki i alfabety. W końcu odczytujemy napis: Hagios Naom, czyli Święty Naum, po grecku.
Papier czerpany, na jakim św. Naum został przed chwilą wydrukowany, ma w sobie coś aksamitnego. Uważnie i nieco zaskoczeni patrzyliśmy przed chwilą, jak wodnista pulpa drzewna, odcedzona na sicie i odciśnięta drewnianymi wałkami, staje się arkuszem. Druk odbywa się na niewielkiej, drewnianej prasie Gutenberga z 1450 roku, a cały proces technologiczny, który opracowano w II w. p.n.e. w Chinach, stosuje jedynie siedem ośrodków na świecie – czytamy w ulotce Państwowej Pracowni Papieru Czerpanego w Ochrydzie. Prasa drukarska, przy której stoimy, jest autentyczna i działa bez zarzutu od setek lat właśnie tu, w Ochrydzie, mieście nad krystalicznie czystym jeziorem o tej samej nazwie.
Oryginał ikony przedstawiającej św. Nauma jest przechowywany w pobliskim Muzeum Ikon przy cerkwi Presveta Bogorodica Perivleptos (Prześwięta Bogurodzica Wszystkowiedząca), zwanej też cerkwią Svetog Klimenta (Świętego Klemensa). Tam dowiadujemy się, że Święty Naum Ochrydzki (Cudotwórca) żył w latach 830–910. Ten średniowieczny uczony, pisarz i nauczyciel czczony jest zarówno w Kościele prawosławnym, jak i katolickim. Razem ze Świętym Klimentem (także zwanym Ochrydzkim) uczestniczył w misji ewangelizacyjnej na Morawach, skąd obaj zostali wygnani. Potem dotarli na te tereny i założyli kilka klasztorów nad Jeziorem Ochrydzkim. Obaj mnisi byli uczniami innych świętych: Cyryla i Metodego i podobnie jak tamci rodzeni bracia z Salonik znali języki słowiańskie i szerzyli kulturę oraz piśmiennictwo. Misjonarze Słowian, Cyryl i Metody, uczynili język staro-cerkiewno-słowiański językiem liturgicznym chrześcijan obrządku słowiańskiego. A jednocześnie język ten zyskał dwa alfabety do zapisywania: najpierw głagolicę stworzoną przez Cyryla, a potem uproszczoną wersję nazwaną na jego cześć cyrylicą. Za twórcę tej ostatniej uważany jest Kliment Ochrydzki. Wiele uczynił dla jej propagowania właśnie on i Święty Naum.
– Tę czwórkę świętych spotkacie jeszcze nieraz – mówi nagle żona stróża w muzeum. Od pewnego czasu przyglądała nam się uważnie i teraz podeszła, podając na białej serwecie z grubej tkaniny świeżo upieczony chlebek. Znamy go jako pogačę z innych krajów – przez Węgry, Serbię, Chorwację, Słowenię, Bośnię i Hercegowinę po Bułgarię, Grecję, Albanię i Turcję. Łamiemy się pogaczą i rozmawiamy, używając słów z wielu języków słowiańskich. Ta mieszanka nikomu nie przeszkadza i rozumiemy się świetnie.
– Dobrze wam z oczu patrzy – mówi – dlatego podeszłam.
Wtedy ktoś pyta, dlaczego wielu świętych na ikonach nie ma oczu, wygląda jakby były wydrapane.
– Oczy to zwierciadło duszy – tłumaczy kobieta.
– Kiedy chcesz kogoś pokonać, musisz pozbawić go duszy, bo to najważniejsze w człowieku. No to byli tu tacy, co je wydrapywali. A poza tym u nas się wierzy, że jak chcesz, by święty spełnił twoje prośby, to trzeba dotykać jego oczu. Wtedy stanie się cud, o który go błagasz. Ludzie przez wieki dotykali i modlili się do świętych. Jak będziecie zwiedzali cerkwie, to zwróćcie na to uwagę.
Rzeczywiście, jeżdżąc potem po Macedonii i oglądając klasztory, zauważamy, że większość świętych namalowanych na ścianach i murach nie ma oczu, a czasem nie ma nawet twarzy.
W kobiecym klasztorze Sveti Georgij we wsi Rajčica prawie żaden święty nie ma oblicza, stoją koło siebie jak przezroczyste balony w pięknych, kolorowych szatach. Albo niewierni je zniszczyli, albo ręce wiernych pracowicie prosiły o cud. Dziś jest tu dziesięć mniszek, wszystkie śliczne, młode i pracowite. To one w ciągu paru lat wyhaftowały i ozdobiły mitry dla ponad 500 hierarchów i władyków prawosławnych. Dzięki nim te prawdziwe dzieła sztuki z wioski Rajčica, która według spisu liczyła w 2001 roku 131 mieszkańców (42 Macedończyków, 72 Albańczyków, 1 Turka i 16 innych – ciekawe, kim są ci „inni”?), zdobią głowy prawosławnych dostojników na całym świecie.
Inne cuda oferuje męski klasztor Świętego Jana Chrzciciela (Sveti Jovan Bigorski) w zachodniej Macedonii. Twarze świętych też są niekompletne, ale obok tych, które są tu od wieków, pojawiają się nowe, barwne i wyraziste. Młody, wesoły mnich siedzi na wysokim rusztowaniu, z którego zwisają mu tylko bardzo długie, chude nogi i rysuje na ścianie twarze świętych, litery i szaty. Kupujemy balsam produkowany przez mnichów – napis na pudełeczku głosi, że to naturalny botoks dla twarzy i obiecuje nas odmłodzić. – Cuda się naprawdę zdarzają – śmieje się mnich-malarz.
– W Ochrydzie są dwie cerkwie Świętego Klimenta – tłumaczy przewodniczka. Ta obok muzeum ikon powstała w 1295 roku i zmieniła imię, gdy po zburzeniu w XIV wieku przez władze osmańskie klasztoru, który w innym miejscu wybudował Kliment, przeniesiono tu jego relikwie. – Tamta cerkiew, na wzgórzu Plaošnik, nazywa się Sveti Kliment i Pantelejmon i jest teraz odbudowywana. To właśnie tam powstał najstarszy uniwersytet słowiański – dodaje z dumą. – Wiedzieliście o tym? Jesteście Słowianami, powinniście wiedzieć.
Wychodząc z muzeum, wpadamy na wysokiego, przystojnego mnicha, który wprost z kranu studni pije wodę. Czarna, krótka broda, okulary, uśmiech na twarzy. Obok stoi jego żona, w bardzo kobiecej czarnej sukience z krótkimi falbankowymi rękawami i podaje ojcu-mnichowi młodsze dziecko, roześmianego trzylatka. W tym czasie ich pięcioletnia córeczka, w ślicznej sukieneczce i słomkowym kapeluszu, skacze obok na jednej nodze. Dalej stoi szacowny starzec z długą, siwą brodą – też mnich. Wszyscy z szacunkiem do niego podchodzą i kłaniają się.
– To Jego Eminencja Arcybiskup Ochrydzki i Macedoński Stefan – tłumaczy nam młody chłopak, który właśnie wyszedł z cerkwi. Najważniejsza osoba w Macedońskim Kościele Prawosławnym. Widzi zaskoczenie i litościwie pyta: – Wiecie, że my mamy własny Macedoński Kościół Prawosławny?
Okazuje się zatem, że patrzymy na hierarchów Kościoła autokefalicznego.
Odchodzimy od cerkwi i ikon, idziemy wąską uliczką, przy której stoją domy o typowo tureckiej architekturze, dochodzimy do starożytnego teatru. Kamienne siedziska mają specjalne wyżłobienia – wygląda, że widzowie trzymali w nich szklanice z napojami, oglądając w czasach hellenistycznych sztuki teatralne lub w późniejszych, rzymskich czasach walki gladiatorów. Wieczorem, nieopodal, będziemy słuchali koncertu orkiestry filharmonii ze Skopje, która zagra ze swadą przeboje Beatlesów. Będzie gorąca noc, pełna zapachu rozmarynu, a gwiazdy zalśnią jak perły.
Więcej czytaj w najnowszym numerze magazynu Kontynenty
src="https://d.wpimg.pl/661198043--1569720250/kontynenty-okladka.jpg"/>
Pawie piórka i perły
Po dachu klasztoru Świętego Nauma, w którym święty jest pochowany, przechadzają się pawie. Barwne pióra pięknie kontrastują z czerwoną, falistą dachówką. Jeden, trochę szalony, zwinnie przemieszcza się po kolejnych daszkach. Nie wzbudza tym jednak poruszenia wśród jaskółek, które jak wklejone siedzą koło swoich gniazd, ukrytych pod okapami. Być może są przyzwyczajone do przedstawienia, jakie przed nami. Królewski ptak, jakby świadomy zachwytu, jaki wywołuje, cierpliwie przygotowuje się do lotu, dając szansę na nastawienie aparatów – a potem skacze z wysokości drugiego piętra wprost pod nasze nogi. Szyję ma podczas lotu łukowato wygiętą, a skrzydła ułożone w kształt meduzy czy parasola. W niczym nie przypomina ptaka w locie. Jedno pióro z pawim oczkiem służy mu za ster. Lot jest krótki, a lądowanie pewne. Matki łapią dzieci, bo ktoś zauważył znak ostrzegawczy na ścianie. "Uważaj, paw może cię zranić!" Ptak odchodzi dumnie wyprostowany. Po chwili znów jest na dachu, kroczy po linii nieba i błękitnego Jeziora Ochrydzkiego, które leży pod nami.
Ochrydzkie jezioro nazywane jest też macedońskim morzem słodkowodnym. Kiedy znaleźliśmy się nad jego brzegiem, było spokojną, rozległą taflą wody, po której płynęła w malutkiej łódeczce matka z paroletnią dziewczynką. Wokół rozchodził się zapach świeżo parzonej kawy, którą podano w miedzianej dżezwie, kładąc obok filiżanki lokum z pistacjami. Z otwartego okna kawiarni słychać było starą, sentymentalną piosenkę. Prawdziwe Bałkany. Stolik stał tuż nad brzegiem, wokół były białe, kamienne domy, a nad nimi tarcza gorącego słońca. Prawdziwe Śródziemnomorze. Jezioro ze słodką wodą, które pachnie i wygląda jak Adriatyk? Złudzenie, że jesteśmy nad Morzem Śródziemnym nie opuści nas już ani na chwilę. Winę za to ponoszą zarazem przejrzystość i kolor jeziora, jak i wszechobecny zapach ziół i pinii, a także białe skały i gorący wiatr. Przewodniczka tłumaczy swoisty fenomen Jeziora Ochrydzkiego. Ma ono powierzchnię 358,2 km² i stanowi zlewisko dla 40 rzek, a jest tak czyste, bo ilość wpadającej do niego wody powoduje codzienną, i ponoć całkowitą, wymianę wody. Okazuje się, że wpływa do niego, oprócz wody ze źródeł, także woda z sąsiedniego jeziora Prespa, które jest położone wyżej, za piękną, zieloną górą – Galičicą. Poprzez skalne tunele i kanały woda z Jeziora Prespańskiego wpływa więc do Ochrydzkiego.
Parę godzin później pływamy maleńką łódką na wiosła po rozlewisku, obserwując podwodne źródła, z których cały czas wypływa woda. Jest cicho, dzikie kaczki przysiadły na równej i przezroczystej jak szkło tafli wody. Ptaki ukryte wśród wysokich, zielonych traw śpiewają głośno, wtórują im sitowia, choć one szeleszczą trochę sennie, obok przepływają kolorowe ryby. Wokół jest tak zielono, że nawet niebo staje się zielone. Białe konary i gałęzie, z których odpadła już kora, leżą na piaszczystym dnie i sprawiają wrażenie koronek, zdobiących aksamitną tkaninę. Dzielimy się tym spostrzeżeniem z młodym chłopakiem, który obwozi nas łodzią. Ma na sobie T-shirt, na którym ludzka ręka namalowała podobny wzór do tego, jaki tworzą plątaniny korzeni na dnie jeziora. Patrzy na nas i nie rozumie.
To chyba jedyny raz, gdy próba posługiwania się tu językami słowiańskimi się nie powiodła. Być może gdybyśmy płynnie mówili po macedońsku, zrozumiałby nas. Teraz tylko kiwa głową, że tak, jest Albańczykiem. A potem z kolegami na brzegu rozmawia po albańsku. Jesteśmy o rzut beretem od granicy macedońsko-albańskiej.
Rozlewisko, które mieni się wszystkimi odcieniami zieleni, leniwie drzemie otoczone bujną roślinnością. Wpływając przez naturalny kanał do Jeziora Ochrydzkiego, nabiera na chwilę wigoru, by za moment stać się słodkim, niebieskim morzem. Z tego morza pochodzą perły, które perłami nie są. Powstają dzięki ludzkiej ręce i cierpliwemu nakładaniu kolejnych warstw na siebie. Jedna na drugą, druga na trzecią i tak powstaje przepiękna, błyszcząca perła. Miejscowi przestrzegają, żeby je kupować tylko od dwóch producentów – w sklepach rodziny Filev lub Talev. Tylko oni posiadają tajemną wiedzę, jak z łusek rybki zwanej plašica (można to przetłumaczyć jako strachliwka), która żyje tylko w Jeziorze Ochrydzkim, wytworzyć emulsję. Wieść głosi, że tajemnicę wytwarzania zdradził im pewien człowiek, który przywędrował tu znad Bajkału, i tak od 1923 roku mężczyźni w obu rodzinach przekazują sobie tajemnicę i wytwarzają drogocenną masę.
Odwiedzamy sklep rodziny Filev – mieliśmy nadzieję, że spotkamy właściciela, doktora Pavle, który, jak zrozumieliśmy, jest chirurgiem. Chcieliśmy go zapytać, czy to pomaga w tworzeniu tych cudownych przedmiotów. Niestety, rozmijamy się i tylko podziwiamy perły, naszyjniki i ozdoby. W sklepie rodziny Talev dowiadujemy się, że tajemnice wytwarzania kupili od Rosjanina za 25 napoleonów, a wśród dam, które zdobią się ich naszyjnikami, jest królowa Elżbieta II. Na głównym deptaku Ochrydy cieszy oczy i wabi lśniąca biżuteria. W jednym ze sklepów, gdy zaczęliśmy mówić po serbsku i przymierzać precjoza, sklepikarz natychmiast przyniósł nam pachnącą, pyszną kawę. Postawił na ladzie malutkie filiżanki i powiedział: – Nie spieszcie się.
Parę dni później w Skopje spacerujemy po Čaršiji – starej części miasta. Kilka ulic to właściwie same sklepiki ze złotą biżuterią. Na wystawach kilogramy złota. Czegoż tu nie ma – na szyję, na włosy, w uszy, na ręce, na palce… Ogromna większość jest wykonana techniką filigranu, która polega na wytwarzaniu ozdób z cieniutkich drucików – wyglądają jak haftowana mereżka czy koronka. To stara technika, znana i stosowana od starożytności, szczególnie przez Etrusków. Cudowne przedmioty z ażurowej siateczki robione są ze złotych lub srebrnych drucików. Złota biżuteria jest tu bardzo okazała, z orientalnym przepychem. Piękna jako wyrób, ale jednocześnie dla nas zupełnie nieużyteczna. Inaczej rzecz się ma z wyrobami ze srebra, które robione są tą samą techniką filigranu. Są dekoracyjne, ale skromniejsze i delikatniejsze jako ozdoby.
Tymczasem w okolicznych ogródkach drzewka szczodrze ozdobiły się czerwonymi jak korale, dorodnymi brzoskwiniami.
Domy z żurnala i wolność Tomku w swoim domku
Jedziemy z Ochrydy do Skopje. Podróż ma trwać dłużej niż zazwyczaj, bo zamierzamy złożyć wizytę w Republice Vevčani.
Po drodze mijamy wsie. W jednej są białe, smukłe minarety, w drugiej krzyże na cerkwiach. I tak na przemian. Przy szosie, jak to zwykle bywa, stoją znaki drogowe. Na jednych czarną farbą ktoś zamazał nazwę miejscowości napisaną cyrylicą, na innych odwrotnie – pod czarną warstwę ktoś zepchnął nazwę w języku albańskim. Jak w kalejdoskopie zmieniają się więc symbole religijne, języki i alfabety. Nazwy napisane po macedońsku łacinką najczęściej wychodzą z opresji czyste. Pola do działania malarzy jest wiele, bo poprawność polityczna tego wielonarodowego kraju nakazuje, by w miejscach o mieszanej strukturze ludności podawać nazwy w językach wszystkich mniejszości. I większości.
Najwięcej emocji budzą w nas ogromne, nowe i zadbane domy, które co jakiś czas widzimy przy drodze. Najczęściej tworząc wioski widma. Wszystkie wyglądają, jakby je ktoś przeniósł z innej rzeczywistości. Wielkie, szklane ściany, tarasy, garaże i bramy na pilota. Eleganckie płoty, schludne kamienne podjazdy, wystrzyżone trawniki. Ogromna większość ma spuszczone białe rolety w oknach i wygląda na całkowicie niezamieszkane. Mamy wrażenie, że są na wystawie, jakby wprost z katalogu dobrej niemieckiej firmy. I nie mylimy się. Nasz niezwykle rozmowny kierowca wyjaśnia, że to gastarbeiterzy, tutejsi ludzie, którzy wyjechali do pracy, najczęściej do Niemiec, budują te domy na niemiecką modłę, i nawet z niemieckich materiałów. Po wielu latach ciężkiej pracy „tam” wracają „tu” na starość. Nachodzi nas refleksja, że ludzie na obczyźnie tęsknią za swoim domem rodzinnym, a z oddali budują sobie, w rodzinnym kraju, „cudze” domy. Ale zanim w nich zamieszkają, ich całkowicie wykończone domostwa stoją puste i martwe, jak ciało bez duszy.
Budowniczowie w Republice Vevčani stawiali swoje domostwa sami i z rodzimego materiału. Najczęściej używano zwykłych, wykopanych z ziemi kamieni. Układano je jedne na drugich, dodawano drewniane bale – i był dom. Przez lata stare domy podwyższano, dobudowując piętra. Każdy czas sięgał po swoje materiały budowlane. Powstała z tego kakofonia faktur i wzorów, dodatkowo ozdobiona siecią wiszących, rozpiętych, poplątanych, luźnych czy napiętych kabli i przewodów. Prąd i telefonia łączą, w sobie tylko zrozumiały sposób, nielicznych już dziś mieszkańców. Po domach, ulicach i samochodach widać, że ząb czasu próbuje gryźć, często z powodzeniem. Być może dlatego nie mamy wrażenia, że jesteśmy w skansenie czy „atrakcji turystycznej”. Już raczej w miejscu, które opiera się przeciwnościom losu, czasu i biedzie.
Oglądamy wieś skąpani w strugach deszczu, który nadciągnął zza góry. Jest ciemno, walą pioruny. Gdzie podziała się słoneczna Macedonia? Tu jej ponoć nie ma, bo** jesteśmy we wsi-państwie, jednym z najmniejszych „krajów” na świecie. Zresztą przez świat nieuznanym za osobny byt. Ludność wsi jest macedońska i prawosławna, a wokół otaczają ją osady albańskie. Za górą, skąd przyszła burza, jest sąsiad Macedonii – Albania. Kiedy w 1991 roku rozpoczęły się konflikty na Bałkanach, mieszkańcy wsi, **chcąc uniknąć uwikłania i problemów, zorganizowali referendum. W jego wyniku, głosami 99 proc. osób, ogłoszona została niezależność i stworzone własne państwo – Republika Vevčani. Ustanowiono własną flagę, hymn i wzór paszportu. Podobno także własną walutę, ale nie udało nam się jej zobaczyć. Wygląda na to, że skuteczna macedońska recepta na współżycie narodów przyjmuje w skrajnych przypadkach formę „splendid isolation”. A wtedy – czuj się, (każdy) Tomku, wolny w swoim domku!
Śpiew i wino
Młody Albańczyk ma czoło i większą część twarzy pokrytą czarną mazią. Wygląda demonicznie, jakby szykował się na Halloween. Czuje nasze spojrzenie i z lekkim trudem mówi po macedońsku: – To depilacja, usuwam wszystkie włoski z twarzy. Twarz musi być czysta, trzeba zdjąć stare warstwy. Siedzimy z Mendo na koślawych zydelkach. Byliśmy tu wczoraj i przyszliśmy dziś, bo Mendo obiecał więcej opowiedzieć. Mówi dobrze po serbsku – jego pokolenie uczyło się tego języka w szkole. Mendo to Albańczyk, tak jak i wszyscy w jego zakładzie. Mówi z dumą, że jest najstarszym fryzjerem na Bałkanach i pokazuje dziesiątki starych fotografii, które wyciąga z torebki foliowej. Po chwili znamy już jego tatę – też fryzjera i dziadka – również fryzjera. Choć tak naprawdę fryzjerstwo to drugi fach. Pierwszy to obrzezywanie. Mendo pokazuje swoją zniszczoną teczkę z lat 70., w której ma przyrządy do pracy. Właśnie wrócił z uroczystości zabiegu. W czasie gdy słucham historii jego życia, Jarek poddaje się goleniu. Dobrze, że ma zamknięte oczy i nie widzi, jak golibroda co chwilę wyciera brzytwę w papier. W sumie higienicznie. To macedońska gazeta, słowa napisane są w alfabecie cyrylickim. Piana rozmywa litery w rubryce „Kronika”. Historia ginie na naszych oczach. Młodzi czeladnicy przyglądają się nam uważnie, paląc papierosa za papierosem, jak na komendę. Golibroda uparcie powtarza, żebyśmy zdjęcia, które im robimy, wstawili na profil zakładu fryzjerskiego na Facebooku. W radio, które pamięta lata 60., śpiewa po angielsku śliczna Lindita Halimi, która w tym roku reprezentowała Albanię w konkursie Eurowizji. W spocie do tej piosenki prezentuje swoje wdzięki w skąpym kostiumie kąpielowym na piaszczystej plaży.
Przed zakładem na maleńkiej uliczce, wprost na kamieniu siedzi Iza i jak zahipnotyzowana patrzy na przechodniów. Nieopodal Albańczyk w charakterystycznym białym nakryciu głowy gra na çifteli, dwustrunowym, szarpanym instrumencie o długim gryfie. Śpiewa przy tym pieśń, która jest bardziej melorecytacją, w dialekcie gegijskim języka albańskiego. To jeden z dwóch głównych dialektów albańskiego, którym mówi się w północnej części kraju (rejon Szkodry), Kosowie oraz państwach sąsiadujących z Albanią.
Okna w zakładzie fryzjerskim są szeroko otwarte, a mimo to dym z papierosów gryzie w oczy. Mendo każe nam obiecać, że znowu tu wrócimy.
Na sąsiedniej ulicy wpadamy na stojące wprost na ziemi dziesiątki obrazów. O te wielkie, z kwiatami w wazonach, oparte są portrety marszałka Tity. Były przywódca byłej Jugosławii rozpiera się w różnych pozach i anturażach w swoich ramach. Ramy państwa, które stworzył i do którego należała Socjalistyczna Republika Macedonii, pękły, a wojna na Bałkanach pochłonęła tysiące ofiar.
Turek w czerwonym fezie podchodzi szybkim krokiem. – Hočeš druga Tito? – pyta. Czy chcę towarzysza Titę? – Broń Boże – bronię się. Za duży! Sprzedawca poprawia fez, pozuje do zdjęcia i wraca do handlu. To może znaczki, takie do wpinania w klapę? Wysypuje ze szkatułki ponad kilogram. Połyskuje wśród nich cała historia byłej Jugosławii. Bratstvo i jedinstvo – rok 1981 (Braterstwo i wspólnota, rok 1981), firmy Rade Končar, Kraš i Vegeta z Chorwacji, Nikšić z Czarnogóry, Gorenje ze Słowenii, JAT z Serbii. Są wśród nich i stare polskie znaczki z herbami Poznania, Płocka, Włocławka, Łomży i… Orbisu. Robi się sentymentalnie. Na murze domu ktoś napisał czerwonymi literami ANTIFASCIST AREA i dorysował czerwoną gwiazdę.
Pytamy Turka, po serbsku, bo mówi w tym języku bardzo sprawnie, czy jest antyfaszystą i dlaczego kocha Titę. – A czy nam było źle, jak rządził? I nie czekając na odpowiedź, mówi: – Wy, Polacy, wtedy biedę klepaliście. – Wiem wszystko, miałem dziewczynę w Polsce, Małgorzata się nazywała. Mieszkała w Poznaniu i chciała za mnie wyjść za mąż, bo my wtedy byliśmy paniska. Kasa, paszport i… uroda – dodaje ze śmiechem i wciąga brzuch. Widać jednak, że wspomnienia amorów przegrywają z żyłką handlowca, bo zaczyna nas przekonywać, że jego sklep, tu obok, w dół po schodach do piwnicy, jest najstarszy na Bałkanach. Koniecznie chce nam pokazać wnętrze. Uciekamy, śmiejąc się.
Čaršija – stara dzielnica w Skopje wciąga nas coraz głębiej w swoje zaułki. Witryny zachęcają do zakupów. Turczynka ubrana w biały strój i białe nakrycie głowy sprzedaje bałkańskie ciastka. Kupujemy tullumbę i po chwili palce są lepkie od słodko-cytrynowego syropu. Z okna wystawowego sklepiku ze słodyczami uśmiecha się do nas z ogromnego plakatu prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan. Pod portretem wisi biała kartka zachęcająca do kupienia słodkiej delicji: Turska baklava Angela Merkel (Turecka baklawa Angela Merkel). Jest też Turska boza od proso, naturalny napój powstały w wyniku fermentacji zbóż, w tym wypadku prosa, który jest tradycyjnym napojem w Turcji i na Bałkanach. Do smaku dodaje się cynamon i imbir, a pije chłodny i gęsty. Pijemy.
Romskie dzieciaki, jak co dzień, siedzą pod fontanną w miejscu, gdzie stara dzielnica spotyka się z nową. Śpiewają, ile sił w płucach, szeroko otwierając usta. Szczerbaty uśmiech dziwnie kontrastuje z cygańską piosenką. Grają rytmicznie na bębenkach. Romska nuta łączy się z szumem wody fontanny, w której rzeźbione postaci matek bohaterów tulą swoje dzieci, a lwy ryczą odważnie.
Przed nami połyskuje w słońcu stary most. Wygląda jak kamienny łuk, który spiął dwa brzegi. Nie wisi nad Wardarem, bo jego dwanaście przęseł kroczy po rzece, której koryto jest o tej porze roku półsuche. Nosi nazwę Kamienny albo Most Dušana – od imienia serbskiego cara, Stefana Uroša IV Dušana. W czasie jego panowania Serbia osiągnęła apogeum swojej średniowiecznej potęgi, a jej stolica znajdowała się w... Skopje. Badania archeologiczne wskazują, że pierwotnie most powstał w VI wieku, ale zniszczyło go trzęsienie ziemi w 518 roku. Obecny jest z XV wieku, z czasów panowania sułtana Mehmeda II Zdobywcy.
W 1944 roku Niemcy zaminowali przęsła, próbując go wysadzić. Strażnica na szczycie ma kształt mihrabu, niszy, i wskazuje kierunek Mekki, w którym powinni modlić się wierni.
Stoimy przy moście, który był tu także w latach Socjalistycznej Republiki Macedonii. Do macedońskiej melodii ludowej napisano wtedy piosenkę, która w latach 80. XX wieku była nieformalnym hymnem Jugosławii – Od Vardara pa do Triglava (Od Wardaru aż do Triglavu). Sławiła piękno i wspólnotę narodów mieszkających od rzeki Wardar, przy której stoimy, po najwyższy szczyt w Słowenii – w Alpach Julijskich. Od Żelaznych Wrót Dunaju – Djerdap – w Serbii aż po Adriatyk. Dumna wśród Bałkanów. Jugosławio, Jugosławio!
Stoimy przy moście, który łączy dwa oblicza Skopje. Za plecami trwa w najlepsze koncert na dwa bębenki i cygański śpiew, z boku, po obu stronach, stoją parami zamyśleni święci – Cyryl i Metody, Kliment i Naum. Przed nami, za rzeką, jest Skopje pełne architektonicznego przepychu, tradycji i wielkich bohaterów na jeszcze większych koniach. Największy z wielkich – Aleksander Wielki – stoi na postumencie o wyglądzie szpulki, a na placu pod nim woda tryska wprost z płyt chodnikowych. Dzieciaki z piskiem biegają, młoda para pozuje do zdjęć, a z głośników słychać, jak orkiestra gra Wagnera.
Kawałek dalej, w najbardziej chyba obleganej restauracji, inna orkiestra gra nam „na ucho” bałkańskie evergreeny. Na ścianie budynku plakat zachęca do pójścia na koncert serbskiej, nieco już przebrzmiałej, gwiazdy Lepej Breny, a inny – zespołu Bijelo Dugme, z którego wywodzi się Bregović.
Na murze budynku wisi tabliczka: „ulica Živko Čingo”. W 1982 roku podróżowaliśmy razem po Polsce – on wielki, znany pisarz z Macedonii, paru autorów z innych republik ówczesnej Jugosławii i ja, studentka. W czasie podróży pociągiem z Warszawy do Krakowa dyskutowaliśmy o tym, czy państwa wielonarodowe mają szansę przetrwać. Zastanawialiśmy się, na czym polega taka koegzystencja i co jej zagraża. Živko opowiadał o swojej Macedonii, najbardziej chyba barwnej republice. Rozmowa toczyła się po serbsku, bo wszyscy znali ten język – czy to ze szkoły, czy z wojska. Oburzona starsza pani postanowiła opuścić wagon „z tymi Ruskami”, jak powiedziała. Wyjaśniłam jej, że goście są z Jugosławii i wróciła do przedziału. Živko opowiedział o tym wydarzeniu w dużym wywiadzie w ówczesnej „Polityce”. Mówił dobitnie i mądrze, że brak tolerancji jest tym, co nas zniszczy. Nas wszystkich. Zmarł przedwcześnie, w 1987 roku, zanim wojna po raz kolejny podpaliła Bałkany, oszczędzając Macedonię.
Čingo pisał znakomite książki w niedawno wtedy powstałym języku macedońskim. Jego „Daleko stąd, w Paskvelii” jest kroniką mieszkańców wsi koło Ochrydy, z której pochodził. Wsi południowej, szalonej, płodnej, tragicznej i komicznej, ale przede wszystkim kochającej życie.
W 1982 roku w zimowej Warszawie Živko napisał mi na kartce, dziś pożółkłego, papieru:
"Dla Barbary
Mąż i żona
Kobieta siedzi przy ognisku i modli się do świętej Petki
i świętego Klimenta, żeby ją mieli w swojej opiece.
Jej mąż także siedzi przy ogniu, piecze ziemniaki i pije
stare wino, i całuje żonę jak wilk jagnię.
Živko Čingo
8.12.81 – dzień świętego Gorga."
Siedzimy teraz w wypełnionej po brzegi restauracji na ulicy Živka Čingo. Jemy soczystą jagnięcinę pieczoną razem z ziemniakami w żeliwnym naczyniu, w żarze wielkiego pieca, i pijemy wino z Kamnika. Jest intensywne, ale gładko spływa przez gardło, pachnie owocami.
Więcej czytaj w najnowszym numerze magazynu Kontynenty
src="https://d.wpimg.pl/661198043--1569720250/kontynenty-okladka.jpg"/>
Zobacz też: Mykonos to grecka Ibiza.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.