LudzieNorberto Fuentes: Władza absolutna, lecz niewystarczająca

Norberto Fuentes: Władza absolutna, lecz niewystarczająca

„Fidel Castro. Władza absolutna, lecz niewystarczająca” to druga część biografii, opisująca najbardziej fascynujący etap życia Komendanta: lata zdobywania i utrzymywania władzy.

Norberto Fuentes: Władza absolutna, lecz niewystarczająca
Źródło zdjęć: © Wydawnictwo G+J Książki

14.11.2012 | aktual.: 10.05.2013 10:13

„Fidel Castro. Władza absolutna, lecz niewystarczająca” to druga część biografii, opisująca najbardziej fascynujący etap życia Komendanta: lata zdobywania i utrzymywania władzy.

Przyznaję, że nie byłem w stanie oprzeć się pokusie odwiedzenia matki. 24 grudnia podejmuję decyzję, by to zrobić. Raúl zjawił się w posiadłości naszych rodziców w Biránie, gdzie się wychowaliśmy, poprzedniego dnia. Abyśmy nie przebywali razem w jednym miejscu, dla naszego bezpieczeństwa, opuszcza dom. Odkąd sięgam pamięcią, wtedy po raz pierwszy – postępując zapobiegliwie – świadomie postanowiliśmy się rozłączyć. Wtedy też zaczęliśmy stosować podobną strategię, by nie dać wrogowi szansy namierzenia nas obu jednocześnie. Nie widziałem jej od lat. Wiedziałem, że Raúl w jakiś sposób opiekuje się nią, tak jak naszymi włościami, bo zakres działań partyzantki, którą dowodził – tak zwany Drugi Front Wschodni „Frank País” – obejmował obszar wykraczający poza granice Banes. Krótkie wyjaśnienie. Główny ośrodek partyzantki – emblematyczna Pierwsza Kolumna „José Martí”, nadzorowana osobiście przeze mnie – rozdzielił się w marcu 1958 roku, wyodrębniając oddział pod dowództwem Raúla Castro, który stale prowadził
operacje w północnej części doliny w paśmie gór na wschodzie kraju. To stąd wzięła się organizacja zwana Drugim Frontem Wschodnim „Frank País”, która przyjmuje nazwę od drugiego dowódcy Ruchu 26 Lipca, rozstrzelanego przez policję batistowską rok wcześniej, 30 lipca, w zaułku Callejón del Muro w Santiago de Cuba. Użycie imienia Franka miało na celu przyciągnięcie jak największej rzeszy niespokojnych (nierzadko też odrażających) młodych ludzi z Santiago, którzy zasililiby szeregi Drugiego Frontu i pozostawali z dala ode mnie. Oprócz tego owo posunięcie oddalało od mojej osoby podejrzenie, jakobym to ja miał donieść, że w chwili śmierci Frank przebywał w tej części miasta. Podobna zagrywka strategiczna była tyleż niewinna, co efektywna. Do Biránu wyruszyliśmy czterema, pięcioma jeepami wypełnionymi powstańcami. Wyjechaliśmy z La Rinconady. Ponieważ okolicę porastały wysokie trawy, guajiro Crespo, który prowadził jeden z samochodów, nie zorientował się, że zbliża się do niewielkiego mostu, i wpakował się
do rowu. Nie wiem, jakim cudem udało mu się pozbierać, pamiętam tylko jeepa Willys, buchający spod maski dym i porykiwania silnika, a na koniec powściągliwą radość, gdy udało się dołączyć do nas w Biránie. Kiedy już uściskałem się z matką, a ona dopełniła formalności ochrzanienia dwójki moich ochroniarzy, którzy – jak to ujęła – szabrowali jej gaj pomarańczowy, zobaczyłem, jakiego dzieła spustoszenia dopuścił się Ramón. Ramón Castro Ruz.

„Mongo”, mój brat. Najwyraźniej go poniosło i wyżył się na dzierżawcach, biednych nieborakach, którzy sprawili jakiś kłopot, może chodziło o ziemię, może zalegali z opłatami, a może poszło o jakąś dziewczynę czy dług z walk kogutów, czy kto tam wie. Ramón miał fioła na punkcie walk kogucich. Obaj moi bracia mieli takiego samego hopla. I to Ramón zaraził tym Raúlita. Przez chwilę pozwoliłem matce się porozpieszczać i obdarować bożonarodzeniowymi słodyczami, ale szybko przed dom zawitała komisja wieśniaków. Rozeszła się wieść, że przyjechałem, i zjawili się z żądaniem sprawiedliwości. Matka zdążyła mnie powiadomić, że Ramón przebywa w Holguín, załatwia jakieś sprawy. Ale nawet jeśli znajdowałby się na miejscu, nie było powodu, abym miał się zajmować sprawą jednego czy drugiego zabójstwa popełnionego przez tego, który obecnie odgrywa rolę głowy rodziny,
i powoływać sąd podobny do tych, jakie mieliśmy w zwyczaju organizować na potrzeby partyzantki. Nie miało sensu aplikować teraz prawa z Sierra Maestra, które, jak wszyscy wiedzą, polegało na wykonywaniu kary śmierci przez rozstrzelanie. Dotyczyło to każdego, kto dopuścił się przestępstwa, które prowadziło do moralnego lub materialnego osłabienia kolumn partyzantki albo propagandowo szkodziło naszej sprawie. Krótko mówiąc, nie była to najwłaściwsza chwila, by rozstrzeliwać Ramóna, bo dawałoby to fatalny obraz Rewolucji w chwili, kiedy jest ona bliska triumfu. Nikt nie dostrzegłby w podobnym postępowaniu przejawu mojej praworządności, wszyscy za to zauważyliby, że jestem zdolny zabić własnego brata.

Oczywiście nie przedstawiłem sprawy w ten sposób wieś­ iakom, którzy się u mnie zjawili. Najpierw zaprosiłem ich do siedziby szkoły. Przyszło ze stu chłopów. Na taką publiczność łatwo wywrzeć wpływ, gdyż wiejskie audytorium na Kubie w tamtych czasach stanowili głównie analfabeci. Aby ich zahipnotyzować, wystarczyło stanąć przed nimi i rzucić kilka ostrych słów, nic bowiem nie przybliży cię bardziej do ubogiej publiki aniżeli soczyste zwroty w złym guście. Na moją korzyść przemawiało też to, że
byłem synem posiadacza ziemskiego z okolicy, a ponadto „doktorem” i adwokatem. Nagle nieosiągalna dla nich istota staje przed nimi, słucha ich głosu, przytakuje ze zrozumieniem ich skargom i nie czuje się urażona, kiedy mówią o rzekomych nadużyciach popełnionych przez jej brata. Objawiony niczym Chrystus nie tylko wysłuchuję tego, co mieli do powiedzenia, ale także przemawiam do nich. Aby ich uciszyć, odwołuję się do logiki świętych więzów krwi. Cóż mam począć w podobnej sytuacji? Bronić brata czy odwrócić się do niego plecami? Czy znajdzie się wśród nich ktoś, kto nie musiał ani razu stawać w obronie krnąbrnego brata,
który ostro się zabawia i nierzadko ucieka przed wymiarem sprawiedliwości? Opieram swoją retorykę na fundamencie wspólnego poczucia winy, wychodząc oczywiście z założenia, że żadna zbrodnia nie powinna pozostać bezkarna, nawet jeśli popełnił ją rodzony brat najznamienitszego rewolucyjnego przywódcy. Obowiązkowo natychmiast odwołuję się do represyjności tyranii, posiłkuję dźwiękiem odgłosów maczet policji wiejskiej, nadużyciami, głodem, pasożytami, jakie drążą żołądki ich dzieci, które nigdy nie miały okazji obuć stóp i których skóra nie poznała mydła. Konieczne jest poruszenie tych tematów, by przypomnieć im o prawdziwej
niesprawiedliwości i o ich głodzie, sprawić, by zapomnieli o skargach, z którymi przyszli, a skupili się na prawdziwym złu. Nie jest problemem mój impulsywny brat Ramón, nawet jeśli kilka dni wcześniej poderżnął gardło jednemu czy drugiemu robotnikowi. Problemem jest kapitalizm. W tę stronę kieruję mój dyskurs. Aby wytrzebić zło u samych jego korzeni. Rozumiecie? Najpierw musimy wygrać wojnę. Zwieńczeniem dzieła będzie reforma rolna i ziemie, które nieodpłatnie podarujemy wieśniakom. Ziemia. Posiadanie ziemi. Żadna z tych kwestii nie wyklucza oczywiście szczegółowego zbadania występków mojego brata, jak i tego, że towarzysze mają rację – na tym etapie dyskursu są oni już naszymi towarzyszami – i Ramón zostanie odpowiednio ukarany. Tymczasem najważniejszym naszym problemem jest wojna. Doprowadzenie wojny do końca. I zakończenie jej naszym zwycięstwem. Rozumiecie, towarzysze?

Po spotkaniu z wieśniakami i przełożeniu procesu mojego brata na okres po triumfie Rewolucji wróciłem do domu. Matka wyraziła zgodę, by na kolacji obecni byli dwaj czy trzej moi komendanci, ale najpierw musieli umyć ręce. Nie pamiętam, ile moich sióstr zasiadało z nami przy stole, ale przypominam sobie krzątaninę dwóch lub trzech wieśniaczek pomagających przy garach z ryżem, wielkich parujących kotłach wypełnionych czarną fasolą i tacy z przepysznym świniakiem. Miały na sobie szerokie wiejskie suknie, a od moich sióstr odróżniało je bezszelestne przemieszczanie się na bosaka po drewnianej podłodze. Pozostali z towarzyszących mi członków oddziału byli obsługiwani na dole, na dziedzińcu, pod listowiem starego tamaryndowca. Ustawiono tam ciężkie mahoniowe stoły, umocowane na podkładach kolejowych pozostałych po pierwszym szyno­ busie, jaki jeździł po polach trzciny cukrowej mojego ojca, rozłożono obrusy, a młode i zaradne wieśniaczki zajęły się moimi kompanami. Ktoś zauważył, że przypomina to odpust.
Matka siedziała obok mnie, przy nowym stole w domowej jadalni, a z dołu dochodziły odgłosy chichotów moich ludzi i wieś­ ia­ zek. Zjadła ledwie odrobinę posiłku, przez cały czas nie puszczała mojej ręki i zarządzała służbą imperialną ciszą spojrzenia. Wróciliśmy o północy. Celia nie pojechała z nami, uznałem bowiem, że lepiej, bym nie stawiał się przed matką w towarzystwie kobiety. Czekała na mnie z kilkoma członkami oddziału przy moście w pobliżu Palma Soriano. Odpoczywali w cieniu. Dochodził do mnie dźwięk ich sztylp, osprzętu, rozmów prowadzonych ściszonym głosem. Gdy tak patrzyłem na moich ludzi biwakujących bądź co bądź na głównej drodze – choć teraz zamkniętej dla ruchu – poruszających się swobodnie bez zachowania środków ostrożności, w zwolnionym tempie, jakby byli baletmistrzami, po raz pierwszy dotarło do mnie, że jesteśmy o krok od zwycięstwa.

Od razu ją namierzyłem po żarze nerwowo palonego papierosa. Była pochmurna i niespokojna. Smutna.
– Celio – odezwałem się – przynoszę ci trochę jedzenia.
Wiedziałem, jak zareaguje. Odpowie, że nie jest głodna albo że skosztuje później.
– Nie jestem głodna, Fidelu – odpowiedziała. – Może później trochę skosztuję.
I żeby się nią nie przejmować.
– Nie przejmuj się, Fidelu.
– Nie chodzi o przejmowanie się. Chodzi o to, żebyś coś jadła.
Że zje później, później.
– Później, Fidelu. Później.
Wtedy zauważyłem tragarzy. Dwóch młodych chłopaków, dość pokrzywionych, o indiańskiej urodzie, jak to się mówi na Kubie. Indiański typ urody – może pochodzili z Jukatanu albo wywodzili się od kubańskich aborygenów. Mimo ewidentnej skoliozy dźwigali dwa olbrzymie plecaki, w których były zdeponowane wszystkie pieniądze i dokumenty Rewolucji Kubańskiej, jakimi dysponowaliśmy w tamtym okresie. Oni jedyni zawsze wiedzieli, dokąd się udaję. Celia przekazywała informację na ucho jednemu z nich. Wyruszali trzy godziny po nas. Chociaż czasami, gdy przemieszczałem się land-roverem, dotarcie we wskazane miejsce zajmowało im nawet półtora dnia. Przywitałem się z nimi, zapytałem, czy jedli kolację, i podarowałem im tytoń. Był to jeden ze sposobów, by nie przejmować się Celią i jej milczącymi wyrzutami. Tej nocy wilgoć zdominowała powietrze. Na drodze, którą sami wyłączyliśmy z użytku, nie było żywej duszy. Powiedziałem Celii, że będziemy się zbierać. Musieliśmy dotrzeć do ruin starej cukrowni w Oriente w pobliżu
miejscowości San Luis, położonej na zachód od Palma Soriano, gdzie w najbliższych dniach miałem się spotkać z generałem Cantillo, głównym dowódcą sił batistowskich w miejscu prowadzonych działań. „Zbieramy się, towarzysze – powiedziałem. – Nie chcę, by zastał nas świt na tym pustkowiu”. Pułkownik Ramón M. Barquín miał elitarną wizję konspiracji przeciwko Batiście, według której zwyczajni obywatele nie uczestniczyli w niej. Barquín, sam spiskowiec, jak wiadomo, od 1956 roku dobrze strzeżony za kratkami na Isla de Pinos, dowiaduje się o pierwszych działaniach castrowskich w sytuacji całkowitej bezbronności. Jako lider tak zwanej konspiracji cygar, którą wysocy batistowscy funkcjonariusze do dziś uznają za pierwszą próbę obalenia Batisty przez CIA, Barquín widział zza solidnych krat, jak kolejne możliwości wymykają mu się z rąk. Prawda jest taka, że CIA zrobiła co mogła, by posłużyć się nim, zanim cały kraj przeszedł pod moją kontrolę. Niemal wszystkie plany z udziałem ewentualnych zamachowców wspominały o
uwolnieniu Barquína, by to jego postawić na czele junty wojskowej. I to jest właśnie jedno z większych zaskoczeń końca wojny, kiedy okazuje się, że Batiście bardzo zależy, by utrudnić zadanie Amerykanom, krajowej burżuazji i – oczywiście – funkcjonariuszom, którzy zdradzili. Ostatni rozkaz, jaki Batista wydaje Cantillowi, stojąc na schodkach samolotu o świcie 1 stycznia 1959 roku i szykując się do opuszczenia kraju, dotyczy tego, by pod żadnym pozorem generał nie dopuścił do uwolnienia Barquína i jego powrotu do Hawany. I na koniec jeszcze jedna uwaga: nasze legendarne służby bezpieczeństwa, które tylekroć grały na nosie CIA i wychodziły zwycięsko z wzajemnych potyczek, nie oddały właściwego hołdu batistowskiemu wywiadowi wojskowemu, ich bezpośredniemu poprzednikowi, który sprawnie i szybko zapobiegał spiskom, do jakich dochodziło na podlegającym mu terytorium. Były bowiem, trzeba przyznać, sytuacje przypominające wydarzenia z Playa Girón, zanim pojawiłem się na scenie. I to bez sowieckich pancerników.
Odnotujcie to jako wyrazy mojego szczerego uznania. Projekt zakłada pozbawienie Batisty władzy i postawienie Barquína na czele rządowej junty. Spoiwem junty byłby generał Eulogio Cantillo, szef sił zbrojnych w Oriente. Junta będzie mieć charakter prowizoryczny, a jej zadaniem „jest jedynie zagwarantowanie stabilizacji i porządku publicznego w kraju” na okres od upadku reżimu Batisty do utworzenia Obywatelskiego Rządu Jedności Narodowej, w którego skład wejdą znani politycy, „a także Fidel Castro” – czytam w oryginalnych dokumentach zachowanych do naszych czasów – oraz inni reprezentanci ugrupowań opozycyjnych, które toczyły boje z Batistą. Jakież to wspaniałomyślne!

A może powinienem powiedzieć, że spotyka mnie niezasłużony honor? Wzięli mnie pod uwagę! Z drugiej strony generał Rosell, szef Korpusu Inżynieryjnego, zostaje oddelegowany – teraz już przy pełnym udziale CIA – do Hawany, gdzie ma się spotkać z niejakim Ismaelem Suárezem de la Pazem tudzież „komendantem Echemendíą” z Ruchu 26 Lipca. Są to dokładne instrukcje Jacka Andersona, człowieka CIA w Hawanie, a wykonywać jego polecenia to jakby bezpośrednio słyszeć je z Langley. CIA chce podjąć próbę, choćby tylko na początek, nawiązania kontaktu między armią a tajnymi strukturami 26 Lipca w Hawanie. Jeśli im się powiedzie, to – jak zakładają – zyskają możliwość monitorowania i kontrolowania dowolnego rodzaju konspiracji, jaka wyniknie z tych kontaktów. Wybierając łagodnego Ismaela Suáreza de la Paza, czyli „komendanta Echemendíę”, zdradzają – oczywiście bezwiednie – jak słabo udało im się spenetrować nasz Ruch. Pamiętam, że przebywałem w górach Sierra Maestra, kiedy dotarła do mnie informacja, że Amerykanie
skontaktowali się z dyrekcją 26 Lipca w Hawanie i że przyjął ich komendant Echemendía. Pytali, jak działać. Odpowiedziałem, by posłuchali, co powiedzą im Amerykanie. Pamiętam też, że siedząc wtedy na ławce zrobionej z palmy przy wejściu do obozowiska w La Plata i trzymając w dłoni kartkę, odwróciłem się do Celii i zapytałem: „Kim, do licha, jest komendant Echemendía?”. A więc mają za zadanie poszukać kontaktów, by misja odbicia pułkownika Barquína z zakładu karnego na Isla de Pinos zakończyła się powodzeniem. Oczywiście ja o niczym nie wiem. Schodzę z gór, by przeprowadzić ostateczną ofensywę, podczas gdy te sukinsyny konspirują nie tylko za plecami Batisty, ale też za moimi.

Spotkanie z podpułkownikiem José Martínezem Suárezem, na jakie w trybie pilnym zgodził się „Pan Prezydent Batista”, dotyczy „ważnej sprawy”. Zostało zaplanowane na ósmą wieczorem. Martínez Suárez poinformował Batistę, że generał Eulogio Cantillo wyjechał tego dnia do Oriente na rozkaz generała Tabernilli Dolza, dowódcy połączonych sztabów. Ponieważ Cantillo przy każdej okazji, gdy odwiedzał Hawanę, skąd dowodził Sztabem Generalnym, miał zwyczaj spotykać się z panem prezydentem, ten wyraził zdziwienie i powiedział podpułkownikowi Martínezowi Suárezowi, że tym razem generał tego nie zrobił.
– Nie mógł, panie prezydencie. Otrzymał rozkaz jak najszybszego przeniesienia się do prowincji Oriente, a w Santiago zostanie podstawiony helikopter, który przewiezie go w wyznaczone miejsce na spotkanie z Fidelem Castro.
– Jeśli to prawda, jeszcze tej nocy wymienię szefostwo wojska – prawdopodobnie odpowiedział Batista.
– Jestem przekonany, że generał Cantillo wyjechał do Oriente i wypełni zalecenia. Wszystkie jednostki od Las Villas po Oriente, którym nie został odcięty odwrót i które się nie poddały, poniosły poważne straty albo utraciły z nami kontakt. Zwracam się, panie prezydencie, z prośbą, by nie wspominać o mnie, bo może mnie to kosztować życie, ale rozmawiałem z generałem Cantillo przed jego wyjazdem do Santiago de Cuba. Według moich szacunków, panie prezydencie, jest już za późno, by kazać dowodzącemu wojskiem pułkownikowi Regowi Rubido i szefowi dystryktu morskiego komandorowi Carnero paktować z Fidelem Castro.
Po skończeniu rozmowy Batista natychmiast zawezwał szefa Sztabu Generalnego Armii generała Pedra Rodrígueza Ávilę w celu sprawdzenia, czy generał Cantillo rzeczywiście wyjechał do Oriente. Ten potwierdził, że dowódca połączonych sztabów wydał rozkaz wyjazdu, nakazując jednocześnie, by szef sił lotniczych brygadier Carlos Tabernilla przydzielił mu samolot lub helikopter.

Wtedy Batista zwołał spotkanie i spytał generała Tabernillę w obecności innych dowódców, czyj był pomysł zaproponowania i zarządzenia rozejmu. Tabernilla odpowiedział, że nic o tym nie wie, ale owszem, słyszał o rozkazach dla generała Cantillo, by pojechał do Oriente na rozmowy z przywódcą powstańców. Nerwowo pokasłując, przyznał, że generał Cantillo powiadomił go o swoim zamiarze porozmawiania z księdzem, który pozostawał w kontakcie z Fidelem Castro, i dlatego chciał udać się do Santiago de Cuba.

Nie miał jednak umówionego żadnego spotkania. Wtedy Batista wydał polecenie szefowi Sztabu Generalnego generałowi Rodríguezowi Ávili, by ten natychmiast przesłał generałowi Cantillo zaszyfrowany radiogram z rozkazem anulowania spotkania z przywódcą buntowników, bez względu na to, jakie miało być, pośrednie czy bezpośrednie. Nakazał też generałowi czym prędzej stawić się w Sztabie Generalnym. Generał Eulogio Cantillo ani nie odezwał się z biura, ani nie wrócił następnego dnia. Batista polecił Rodríguezowi Ávili, by zbadał sprawę i dowiedział się, kiedy Cantillo wraca. Nie otrzymawszy odpowiedzi na radiogram, Rodríguez Ávila decyduje się wysłać do Santiago drogą powietrzną swojego człowieka. Wybór pada na pułkownika Martíneza Suáreza. Nazajutrz okazuje się, że samolot jest zepsuty. Chwilę zajmuje naprawienie maszyny, ale w końcu udaje się wystartować. Około godziny dziesiątej, kiedy Martínez Suárez dociera do Santiago de Cuba, Cantillo jest już w drodze do Sierra Maestra. Po południu generał przybywa
helikopterem na miejsce wraz z Izquierdem. „Izquierdito”, ich najlepszy pilot helikopterów, otrzymał od szefa lotnictwa, „Winsy’ego”, polecenie, by „przygotować helikopter, który nie przysporzy żadnych problemów i będzie całkowicie sprawny”. Martínez Suárez twierdzi, że Cantillo odpowiedział po angielsku: It’s too late, Martínez, co zabrzmiało jak zalotne i szelmowskie słowa dziewczyny, która podnosi się z łóżka chwilę po utracie dziewictwa. Dziewica i „za późno”. Martínez. Martínez Suárez wraca do Hawany i przekazuje słowa Cantilla, że ten nigdy nie odebrał telegramu od Sztabu Generalnego nakazującego mu odwołanie spotkania z Fidelem Castro. Twierdził, że nie otrzymał rozkazu, choć wyznaczył chłopaka z ochrony, który miał czuwać na wypadek, gdyby taki nadszedł. Ale nigdy się to nie stało.

Szturm na Santiago de Cuba, zaplanowany na 30, najpóźniej na 31 grudnia, został przełożony po uroczystych obietnicach złożonych przez generała Cantillo podczas spotkania 28 grudnia w centrali Oriente w Palma Soriano. Rozmawialiśmy cztery godziny. W czasie spotkania, w którym uczestniczyli katolicki ksiądz i wielu oficjeli, zostało uzgodnione przeprowadzenie, przy wspólnej koordynacji, akcji rewolucyjnej o charakterze wojskowym. Z trudem przyszłoby znaleźć bardziej zróżnicowaną grupę, ale ta różnorodność miała uzasadnienie propagandowe. Takie też było wyjaśnienie obecności przy stole podczas rozmowy z Cantillem Raúla Chibása – brata nieżyjącego ortodoksyjnego przywódcy Eduarda Chibása – który zdążył już zapuścić gęstą brodę i którego z dnia na dzień uczyniłem komendantem. Z kolei księdza Francisco Guzmána znaleźliśmy, wydaje mi się, w którymś z pobliskich kościo łów. Mogliśmy też pochwalić się obecnością dwóch eleganckich i mężnych komendantów, José Que­ eda i Francisca Sierry, którzy przeszli na naszą
stronę. Obydwaj trzymali za pasem kolty 45, broń znajdującą się w wyposażeniu armii amerykańskiej, ale teraz także kubańskiej. Notable mieli tytoń – Que­vedo nowe opakowanie tytoniu fajkowego Raleigh – i gwiazdki przy kołnierzu munduru wojskowego, które zaświadczały o ich komendanckich stopniach. Czy istniała lepsza gwarancja obiecującej przyszłości, jakiej mógł oczekiwać Cantillo? Była kawa, tytoń i wzajemne uprzejmości. Przejrzałem referencje Cantilla, zapewniające mu poparcie i możliwość reprezentowania wojska w tej misji, a przede wszystkim nie dałem poznać po sobie, że robi to na mnie wrażenie. Chciałem mu pokazać, że interesuje nas konkret i że trzeba raz na zawsze skończyć z kompromisami, które tylko utrudniają podjęcie decyzji. W kontakcie z nim towarzyszyły mi podobne odczucia, jak podczas rozmów z innymi. Zrozumiałem to kilka dni po spotkaniu, kiedy triumfalną karawaną zmierzałem w stronę Hawany. Najgorsze było jednak to, że mało kto zdawał sobie sprawę z biegu wydarzeń, z tego, że mój
czołg Sherman, który jedzie tą szosą, przynosi wolność, i to nie tylko tę, którą mam ja sam i której strzegę, ale również wolność, którą ofiaruję moim zwolennikom. Grupa. Tak w skrócie brzmi moje oświadczenie. Władzą jest grupa.
Ale ludzie przywiązują się do rzeczy, które uniemożliwiają im bycie wolnymi. Idei honoru, moralności, etyki, ekonomii czy polityki, idei wszelkiego typu. Oczywiście z czasem one się zmieniają.

I nie tylko są inne w różnych epokach historycznych, ale także w historii osobistej, bo nie masz przecież takiej samej moralności, gdy jako dziecko działasz pod wpływem impulsów, jak wtedy gdy masz już świadomość i otrzymałeś jakieś wychowanie albo kiedy życie zdążyło dać ci w kość. Ale wszystko to pieprzenie. Problem tkwi w tym, jakie kto ma potrzeby. Nie chodzi nawet o zdanie Louisa Althussera – podkreśliłem je – z monumentalnego dzieła poświęconego tematowi, że wolność to zrozumienie własnych potrzeb. Doprawdy? Czy napisał to, zanim udusił własną żonę, czy już później? Ja proponuję ludziom całkowite zrozumienie ich potrzeb, a ponadto władzę. Innymi słowy, nigdy nie jesteś bardziej wolny niż wtedy, gdy posiadasz władzę. Gdyby Althusser był ministrem w moim rządzie, z trudem wytrzymałby dwa dni na stanowisku. Teofilo Stevenson – trzykrotny mistrz olimpijski w wadze ciężkiej, którego trenowaliśmy, by pokonał Cassiusa Claya, ale w końcu nie udało się zakontraktować walki – został przyłapany w
swoim rodzinnym mieście Las Tunas na podkładaniu dynamitu pod samochód żony. Wiedziony bezlitosnym i silnym atakiem zazdrości – moim zdaniem odczuwał rozpacz po odejściu żony – pozyskał od saperów, którzy pracowali przy budowie pobliskiej drogi, kilka lasek dynamitu i skonstruował tyleż diabelski, co naiwny artefakt: kable telefoniczne spiął z dynamitem, który połączył z akumulatorem łady. Całkiem zmyślna konstrukcja. Pozostawało tylko odpalić mściwy lont. Zadzwoniłem do Ramira Valdésa, ministra spraw wewnętrznych, i powiedziałem: „Słuchaj, Ramiro, nie ma mowy o zamykaniu Teofila”. Tyle mogłem zrobić dla Murzyna, który rozsławił imię Kuby na ringach całego świata, a potem odrzucił multimilionerską ofertę złożoną mu przez jankesów namawiających go do dezercji. Ale człowiek zbacza na złą drogę i daje się zaślepić. Nie potrafi wykorzystać wolności, jaką się mu ofiaruje. Na przykład w chwili gdy zabija, nie robi tego z radością. Bez wyrzutów sumienia i bez oskarżeń. Nie ma większej wolności jak umiejętna
odpowiedź na potrzebę taktyczną. Nie strategia, lecz taktyka. Bo strategia zawsze w końcu osiąga wymiar abstrakcyjny lub idealny. Nie. Nic z tego. Taktyka, czyli coś, co ma nieuchronny związek z materialnym wymiarem spraw. Potem mówią, że rewolucja to dzieło represji, a jest przecież dokładnie odwrotnie. Historia ludzkości nie zna scenerii, w której wolność byłaby bardziej pożądana niż w procesie rewolucji, kiedy mamy do czynienia z wolnością całkowitą. Podczas rozmowy Cantillo starał się, bez sukcesu, namówić mnie do zawieszenia broni. Tylko raz dostrzegłem u niego zawahanie, gdy poruszony został temat Batisty i umieszczenia go w bezpiecznym miejscu. Zorientowałem się, że Cantillo nie wie o dwóch zasadniczych kwestiach. Po pierwsze, że gówno mnie obchodzi, co się stanie z Batistą. A po drugie, co było naprawdę ważne, że chcę go mieć żywego na potrzeby publicznego przedstawienia*.

W Hawanie – 28 grudnia po południu, według przekazanych mi informacji – szef Sztabu Generalnego powiadomił Batistę o wyjeździe Cantilla z Santiago de Cuba. Batista wysłał po niego na lotnisko swojego pomocnika z poleceniem towarzyszenia mu do posiadłości Kuquine, gdzie dyktator miał dom. Nie wolno mu było kontaktować się z żadnym innym przełożonym. Batista przyjął generała za zamkniętymi drzwiami, w bibliotece. Zapytał go, jak mógł udać się do Oriente bez uprzedniej wizyty u niego, na co Cantillo odpowiedział, że gdy poinformował dowódcę połączonych sztabów o problemach w jego kierownictwie, generał Tabernilla nakazał mu nawiązać kontakt z Fidelem Castro. Wspomniał, że pewien ksiądz, ojciec Guzmán, przesłał wiadomość, iż może przyjąć rolę pośrednika w rozmowach z przywódcą powstańców. Generał Tabernilla Dolz polecił mu też, by czym prędzej wsiadał do samolotu i skontaktował się z rzeczonym księdzem, aby osobiście spotkać się z Fidelem Castro i dowiedzieć się, czego chce. Przyznaję, że Cantillo
balansuje na ostrzu noża. Kiedy dociera do Kuquine i rozmawia z Batistą (a raczej stosuje się do jego rozkazów), chce zrelacjonować spotkanie ze mną, ale ten odrzuca pomysł. „Nie, nic mi nie mów”, przerywa, po czym dodaje: It’s too late. Tym razem to on wypowiada te słowa. I wydaje następujący rozkaz: „Nie raportuj o niczym generałowi Tabernilli, jedź do domu”. Ale zanim się z nim pożegna, wyjawia mu swój plan opuszczenia Kuby 6 stycznia, a następnie rozkazuje, by następnego dnia leciał do Oriente i zerwał wszystkie umowy ze mną.

  • Chodziło też o pieniądze, od 300 do 900 milionów dolarów zdeponowanych za granicą, które zamierzaliśmy odzyskać w zamian za pustą obietnicę, że go nie rozstrzelamy. Starania, by postawić go przed rewolucyjnym wymiarem sprawiedliwości, trwały całe lata, właściwie aż do jego śmierci. Oddział podległy Głównemu Dowództwu do Działań Specjalnych (DGOE), który miał dopaść dyktatora w Palma de Mallorca, został odwołany o poranku 6 sierpnia 1971 roku, kiedy międzynarodowe źródła podały informację o śmierci Batisty na skutek zawału (przyp. autora).

Książka ukazała się nakładem wydawnictwa G+J. Tłumaczył Marcin Sarna.

| *Norberto Fuentes *– dziennikarz, autor książek, laureat licznych nagród literackich, chwalony przez takich pisarzy jak Italo Calvino, William Kennedy czy Gabriel García Márquez. Był przyjacielem, jednym z najbliższych współpracowników Fidela Castro i uczestnikiem rewolucji kubańskiej. Po zaostrzeniu reżimu w latach 90. zabroniono mu opuszczać Kubę i poddano policyjnemu nadzorowi. Udało mu się dostać na Florydę, gdzie obecnie mieszka. Książkę „Fidel Castro” napisał w formie autobiografii. |
| --- |

kubaksiążkiludzie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)