Przez dzicz do Magicznego Autobusu. "Busem przez świat" na tropie marzeń
Przez ponad 70 dni pokonali prawie 20 tys. km przez Alaskę i Kanadę. Nocowali na dziko w puszczy i spotkali niedźwiedzie grizzly. Spełnili swoje marzenie i zmierzyli się ze szlakiem prowadzącym do autobusu Alexandra Supertrampa, rozsławionego przez film "Into the Wild".
Karol i Ola Lewandowscy, twórcy bloga podróżniczego "Busem przez świat", od 10 lat podróżują po świecie starym, kolorowym busem, którym odwiedzili już ponad 50 państw na 5 kontynentach. O swojej ostatniej podróży opowiedzieli podczas spotkań podróżników "Wolfskin Stories Event II", który odbył się w Warszawie.
Czy tylko dla wyjątkowych ludzi
– 10 lat temu marzyliśmy o podróżowaniu po świecie, ale myśleliśmy, że pewnie nam się nie uda, ponieważ dalekie wojaże są zarezerwowane dla wyjątkowych ludzi. Potem się okazało, że ich wyjątkowość polega na tym, że robią pierwszy krok, wierzą w swoje marzenia i po prostu ruszają w drogę. Mieliśmy udać się tylko w jedną podróż, na zachód Europy, a okazało się, że nasza wyprawa wciąż trwa, a nawet utrzymujemy się z tego, że jeździmy – opowiadał podczas spotkania Karol Lewandowski.
Karol pochodzi ze Świdnicy na Dolnym Śląsku, od najmłodszych lat zaczytywał się w książkach o podróżnikach oraz archeologach i marzył o tym, żeby przeżyć takie przygody jak oni. Skończył automatykę i robotykę na politechnice, potem jeszcze zaawansowaną informatykę, ale wciąż wiedział, że to nie jest to, co go uszczęśliwia i nadaje jego życiu sens.
Kolorowy bus
– Jeszcze na początku studiów namówiłem mojego brata i trzech kuzynów, żebyśmy wyruszyli w podróż dookoła Europy i dotarli do Afryki. Jako studenci mieliśmy niewielki budżet, dlatego wymyśliliśmy, że kupimy jakieś stare auto, przerobimy je na kamper, żeby można było w nim spać i weźmiemy jedzenie z Polski. Po kilku miesiącach łapania różnych dorywczych prac, udało nam się kupić busa za 2 tys. zł – opowiada Karol.
I choć auto było w opłakanym stanie, zakochali się w nim i wiedzieli, że chcą nim wyruszyć w podróż, a żeby nie wzięto ich za budowlańców, przemalowali busa w kolorowe barwy.
– Gdy mówiliśmy o tym znajomym, słyszeliśmy, że to niemożliwe, żebyśmy dojechali do Afryki, że na pewno ktoś nas okradnie, zamorduje, że za spanie na dziko aresztuje nas policja, a w ogóle to auto rozpadnie się już w Czechach, ale tak mocno wierzyliśmy w nasze marzenie, że nie chcieliśmy ich słuchać. Mieliśmy dość tego, że czegoś nie da się zrobić. Po prostu spakowaliśmy się, uruchomiliśmy busa i ruszyliśmy przez siebie. Nasi znajomi, którzy mówili, że nasze auto zepsuje się w Czechach, mylili się, auto rozsypało się dopiero w Szwajcarii. W Barcelonie ktoś nas okradł, a na Gibraltarze zostaliśmy aresztowani. Początkowy plan zakładał, że po powrocie do Polski sprzedamy busa i zakończymy nasze podróże, ale uwierzyliśmy, że możemy spełniać swoje marzenia i zapragnęliśmy więcej. Postanowiliśmy, że objedziemy busem cały świat – dzielił się swoim doświadczeniem twórca bloga, który wspominał, że na początku ich stronę odwiedzało kilku czytelników dziennie, a po powrocie do Polski już kilka tysięcy.
W międzyczasie Karol poznał Olę, która towarzyszy mu do dziś. Przemierzyli razem Europę Wschodnią, Bałkany, USA, Kanadę i Meksyk, Skandynawię i wiele innych miejsc.
Jak Tony Halik. Tylko w drugą stronę
W zeszłym roku rozpoczęli największą podróż w historii swojego projektu "Busem przez trzy Ameryki". Zainspirowało ich do tego przedsięwzięcia niezrealizowane marzenie. 10 lat temu Karol obejrzał film "Into the Wild", znany w Polsce pod tytułem "Wszystko za życie", opowiadającym historię Christophera McCandlessa, chłopaka z Waszyngtonu, który tuż po ukończeniu studiów i odebraniu dyplomu, zamiast pójść do pracy, wyruszył w pełną przygód podróż pod zmyślonym nazwiskiem Alexander Supertramp. Pozbył się dokumentów, oszczędności przekazał na cele charytatywne, a resztę pieniędzy spalił. Po kilkuletniej podróży po Stanach i Kanadzie, dotarł na Alaskę, zamieszkał w opuszczonym autobusie i żył niczym jego idol, Jack London. Tam też zmarł. Pojazd ten, zwany Magicznym Autobusem, stał się celem zeszłorocznej wyprawy podróżników "Busem przez świat".
– Przeszliśmy od słów do czynów i zaczęliśmy organizować podróż. Nasz pomysł się rozrastał i rozrastał i w końcu stwierdziliśmy, że chcemy przejechać przez Alaskę, Kanadę, USA i Patagonię w Argentynie i że to będzie podróż Tony’ego Halika, tylko w drugą stronę – mówił podróżnik.
Globtroterzy nie mogli jednak podróżować swoim ukochanym busikiem, bo auto na polskich tablicach może być za granicą jedynie 12 miesięcy, więc Lewandowscy kupili przez internet auto w Chicago, które kosztowało 600 dolarów, czyli ok. 2 tys. zł. Pan Staszek, mechanik z Polski, razem ze swoim szwagrem świetnie go "wyklepał" i busik po liftingu, wymalowany w kolorowe barwy, wyruszył w dzicz na Alaskę.
Spotkanie z niedźwiedziem
– Plusem spania w dziczy jest to, że jest w pełni legalne. W parkach można rozłożyć się z namiotem, a ponadto jest wiele miejsc, które są wyznaczone jako darmowe campingi. Miejsca te są niezwykle widowiskowe, przypominają Morskie Oko, a tłumów nie ma, byliśmy tylko my i nikt więcej – opowiada Karol.
Ale nocując na dziko jest również sporo minusów, jednym z nich są niedźwiedzie. Podróżnik zdradził, że w tych rejonach jest ich więcej niż ludzi i w przeciwieństwie do wilków atakują ludzi. Żeby zatem przeżyć, trzeba było zastosować się do kilku reguł bezpieczeństwa: nie można było zabierać ze sobą do namiotu żadnego jedzenia, ani nawet otwartego batonika, a jeśli Polacy robili jakieś jedzenie, to przyrządzali je gdzieś dalej, papierki palili, a zapasy jedzenia trzymali w workach daleko od obozu. Zaopatrzyli się też w spray na niedźwiedzie.
Karol z dużym poczuciem humoru opowiadał o niedźwiedziach zamieszkujących te okolice. Można tu zatem spotkać grizzly i żeby przeżyć – można udawać martwego, bo niedźwiedzie nie znoszą jedzenia padliny, ale są również baribale, które wręcz ją uwielbiają.
– Jeśli w nocy usłyszycie, że jakiś niedźwiedź zżera waszego towarzysza, to musicie wyjść z namiotu, wyostrzyć wzrok i się zastanowić, czy ten niedźwiedź jest jasnoczarny czy ciemnobrązowy. W pierwszym przypadku będziemy mieć do czynienia z baribalem. Trzeba poczekać aż do nas podbiegnie i gdy się już zbliży – to trzeba go walnąć pięścią w pysk. Ponoć to tak zaskakuje tego osobnika, że człowiek coś takiego zrobił, że ten jak spłoszony pies się odwraca i ucieka – raczył nas anegdotami Karol.
Ale tak naprawdę do śmiechu im nie było. Ola przyznała, że ponad 70 nocy spędzonych w dziczy przepełnionych było strachem i lękiem, bo sporo różnych zwierząt podchodziło pod ich namioty i kilka razy było naprawdę niebezpiecznie.
Motel-widmo i nietypowy lokator
Podczas wyprawy podróżnicy przeżyli również przygodę niczym z horroru. Do swojego celu wyprawy zmierzali podróżując Alaska Highway. Jest to droga, która została wybudowana w trakcie II wojny światowej, kiedy Amerykanie się bali, że zaatakują ich Japończycy.
Wzdłuż tej trasy pojawiło się wiele punktów handlowych, moteli i stacji benzynowych, ale w latach 70. i 80., gdy loty zrobiły się bardzo tanie, biznesy zaczęły umierać z dnia na dzień i pozostało wiele obiektów, które straszą opuszczone.
– Jeden z takich opuszczonych moteli spotkaliśmy w Górach Skalistych niedaleko Alaski. Rozłożyliśmy namioty, włączyliśmy latarki i postanowiliśmy, że pójdziemy go pozwiedzać. Gdy weszliśmy do środka, widok przypominał nam trochę Czarnobyl, bo wyglądało to tak, jakby ktoś opuścił to miejsce nagle, zostały łóżka, meble, telewizory a nawet szafa grająca. I gdy tak zwiedzaliśmy to miejsce, to z godziny na godzinę robiło się coraz straszniej, bo mieliśmy wrażenie, że nie jesteśmy tu sami. I nagle zobaczyliśmy, że w jednym z budynków unosi się dym. Najpierw lekko spanikowaliśmy, bo w Kanadzie obowiązują przepisy, że mój dom – to moja twierdza, więc jeżeli ktoś nielegalnie wejdzie na teren prywatny, to może zostać zastrzelony. Lepiej więc podejść do tego budynku, zapukać, przedstawić się, przeprosić i powiedzieć, że nie wiedzieliśmy, że ktoś tu mieszka – wspominał Karol.
I gdy Lewandowscy podeszli do tego budynku, Ola powiedziała, że są turystami z Polski i w odpowiedzi usłyszeli w naszym języku ojczystym: "No to witamy, witamy". Okazało się, że w tym modelu-widmo, na wysokości polskich Rys, mieszka od 7 lat Polak, pan Waldemar, bez prądu i kanalizacji, ale za to z oswojonymi myszami i wiewiórkami.
Pan Waldek wcześniej mieszkał w Toronto w Kanadzie, pracował jako tokarz i gdy przeszedł na emeryturę, okazała się tak niewielka, że nie stać go było na wynajem mieszkania. A ponieważ zawsze chciał wyprowadzić się w góry, postanowił spełnić swoje marzenie. Chciał zbudować w dziczy drewnianą chatkę, ale gdy trafił na ten opuszczony motel, po prostu w nim zamieszkał.
– Ktoś kiedyś powiedział, że podróżujemy po to, żeby poznawać ludzi takich, których na co dzień ignorujemy. Będąc tam na końcu świata byliśmy nim zachwyceni i bardzo poruszeni. I pierwsza nasza myśl była taka, żeby mu pomóc. Ale kiedy zaczęliśmy z nim rozmawiać, okazało się, że jest szczęśliwy i spełniony – mówiła Ola.
Mordercza rzeka
Ale co z celem wyprawy? Czy podróżnikom udało się dotrzeć do Magicznego Autobusu?
Aby osiągnąć cel musieli przemierzyć szlak Stampede Trail, który został wyznaczony w latach 30. XX w. przez alaskańskiego górnika Earla Pilgrima. W latach 60. firma, będąca właścicielem kopalni znajdujących się na końcu szlaku, postanowiła wybudować tu szutrową drogę. Na koniec szlaku za pomocą traktorów zostały przywiezione trzy stare autobusy, które w latach czterdziestych należały do Transportu Miejskiego Fairbanks.
Samochody zostały wyposażone w łóżka i małe piecyki i miały służyć jako schronienie dla robotników. W autobusie o numerze 142 zamieszkał Alexander Supertramp i nazwał go Magicznym Autobusem. Mieszkał tam przez kilka miesięcy, nie umiał polować, szybko zaczęły mu się kończyć zapasy jedzenia, a zbyt wysoki poziom morderderczej rzeki Teklaniki uniemożliwiła mu powrót do cywilizacji. Kilka tygodni później myśliwi odnaleźli jego ciało w autobusie.
Jego historia zainspirowała do podróży wielu ludzi, których zaraziła jego pasja i chęć przeżycia przygody. Niektórzy z nich traktują miejsce śmierci Chrisa jako bardzo symboliczne i próbują tam dotrzeć. Jednak szlak (30 km w jedną stronę) okazał się bardzo trudny, a Teklanika uwięziła czy nawet uśmierciła wiele osób.
– Niedaleko miejsca, w którym szlak dociera do Teklaniki, znajduje się małe wzgórze. A na nim pomiędzy drzewami są rozwieszone plandeki i pozostałości po obozowisku. To tu nocuje bardzo wiele osób, próbujących przekroczyć rzekę, bo jest to dobre miejsce do obserwacji rzeki i można się tu schować pod drzewami. Na jednym z drzew wisi mały plastikowy pojemnik, a w nim znajduje się notes z wpisami osób, które opisują swoje próby przekroczenia rzeki. Znajdziemy w nim wpisy, że jest to po prostu niemożliwe – opowiadał Karol.
Podróżnicy byli jednak na tyle zdeterminowani, że postanowili za wszelką cenę dotrzeć na miejsce. Udało im znaleźć firmę, która wyczarterowała im helikopter (2,5 tys. dol.). Było to prawdziwe spełnienie marzeń, tym bardziej, że w Magicznym Autobusie czas stanął w miejscu.
Dla tych, którzy jednak nie mogą dostać się na koniec świata, jest również inna opcja. Mogą podziwiać autobus, który zagrał w filmie. Znajduje się blisko głównej drogi w miejscowości Healy, koło restauracji 49th State Brewing Co.
Wnętrze pojazdu jest dokładną rekonstrukcją Magicznego Autobusu. Znajdziemy tu łóżko, piecyk i szafki. Dookoła pod sufitem porozwieszane są oryginalne zdjęcia zrobione przez Chrisa podczas mieszkania w dziczy. Są też wpisy z jego dziennika. Ostatni wpis jest z 107 dnia mieszkania w autobusie.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl