Rodzinnie po kanadyjskich bezdrożach
Kiedy przeprowadzali się do Kanady, dokładnie wiedzieli, co chcą zobaczyć. Nie przewidzieli tylko pułapki tamtejszych odległości. Dziś słyszą śmiech, gdy mówią, że jechali sto kilometrów na sanki. O tym, że prawdziwym miłośnikom podróży nie są straszne długie dystanse, dzika przyroda, brak samochodu czy pojawienie się na świecie dzieci, opowiada Katarzyna Nowosielska-Augustyniak.
Jak trafiłaś do Kanady i czym się tam zajmujesz?
Przyjechaliśmy tu razem z mężem, który po obronie doktoratu w Paryżu przyjął propozycję pracy w laboratorium na Uniwersytecie Torontońskim, gdzie prowadzi badania naukowe nad strukturą białek. Mieszkamy w Toronto od czterech lat.
Krótko po naszym przyjeździe zaczęłam pracę w tygodniku „Goniec”, skierowanym do kanadyjskiej Polonii. Jest nas tu blisko milion i mocno trzymamy się razem. W naszej dzielnicy – na zachodnich obrzeżach Toronto – mieszka wielu Polaków, mamy polskie restauracje i sklepy pełne polskich produktów. Przy ambasadzie i polskich kościołach działają szkoły, których celem jest pielęgnowanie w dzieciach ich ojczystego języka. Zauważyłam jednak, że polonijne działania kulturalne często ograniczają się do podtrzymywania niezbyt aktualnych tradycji ludowych, a przecież polskość to coś więcej niż pierogi i strój krakowiaka. W „Gońcu” staramy się o tym przypominać, dostarczając czytelnikom artykułów o różnorodnej tematyce.
Ty na przykład sporo piszesz o podróżach po Kanadzie. Jak często macie okazję zwiedzać kraj?
Głównie w weekendy, które przedłużamy o piątki i poniedziałki dzięki temu, że mamy dość elastyczne godziny pracy. Po przeprowadzce do Kanady zaskoczyły nas tutejsze odległości. Wszędzie jest koszmarnie daleko. W tym roku zrobiliśmy sobie wypad do Nowego Brunszwiku i prowincji Quebec. Po powrocie mieliśmy na liczniku prawie cztery tysiące kilometrów! Dużym minusem jest też lokalny transport. Autobusy jeżdżą tylko między największymi miastami, a samoloty są drogie, więc jedynym sensownym rozwiązaniem jest samochód. Byliśmy gotowi na jego zakup, okazało się jednak, że koszt ubezpieczenia kilkukrotnie przewyższyłby wartość taniego używanego auta. Bardziej opłaca nam się korzystać z wypożyczalni.
Ze względu na ograniczenia czasowe w weekendy poruszamy się w promieniu 250 kilometrów od Toronto. Choć kochamy góry, najczęściej zwiedzamy prowincję Ontario, która jest płaska, za to pełna jezior – na mapie jest tu niemal tyle samo niebieskich plam co zielonych. Lubimy pływać kanu, tradycyjną indiańską łodzią popularną jak w Polsce kajak. Często nocujemy pod namiotem. Każdy park narodowy w Ontario ma internetową mapę, na której można zarezerwować miejsce na biwak: leśną polankę z paleniskiem na ognisko.
W Kanadzie urodziła się wam dwójka dzieci. Zrobiliście sobie przerwę od podróżowania?
Od początku podróżujemy z dziećmi, bo nie mamy ich z kim zostawić, a nie chcieliśmy rezygnować z tego, co lubimy najbardziej, czyli ruchu i aktywności. Jacek ma cztery lata, Ania dwa i pół, i jeżdżą z nami od urodzenia. W pierwszej ciąży aż do siódmego miesiąca jeździłam na rowerze, a dwa tygodnie przed porodem, w lutym, pojechaliśmy do Quebeku na rakiety śnieżne i spaliśmy w namiocie przy temperaturze -18 stopni. Muszę to chyba zrzucić na karb nieświadomości, choć przed wyjazdem sprawdziłam, gdzie jest najbliższy szpital (śmiech). W pierwszą dalszą podróż w trójkę pojechaliśmy, kiedy nasz synek Jacek miał pół roku – przejechaliśmy wtedy 1,8 tys. kilometrów w jedną stronę do parku prowincyjnego Gaspesie w południowo-wschodnim Quebeku, gdzie wielka rzeka św. Wawrzyńca przechodzi w zatokę i uchodzi do oceanu Atlantyckiego. Po narodzinach Ani przerwa w podróżowaniu była jeszcze krótsza – już po trzech miesiącach wybraliśmy się do odległej o 2,5 tys. kilometrów miejscowości Natashquan. Był środek zimy. Jechaliśmy odwiedzić misjonarza z Kamerunu wysłanego do kanadyjskich Indian. Trzęśliśmy się z zimna, a co dopiero musiał przeżywać ksiądz z Afryki! Droga zajęła nam dwa i pół dnia w jedną stronę. Kiedy podróżujemy naszą czwórką, prowadzę tylko ja, mój mąż nie ma prawa jazdy. W Kanadzie zdążyłam już jednak nabrać sporej wprawy. Przy dobrej jakości kanadyjskich dróg jestem w stanie przejechać 900 kilometrów dziennie.
Jak wasze dzieci znoszą takie dalekie wyprawy?
Bardzo dobrze. Wiedzą, że nie mają innego wyboru! A poważnie – są po prostu przyzwyczajone. Staramy się pakować minimalną liczbę przedmiotów. Uczymy dzieci, że nawet z najprostszych rzeczy też można mieć zabawkę. Wystarczy wywrotka do ładowania piasku, kamyki, wędka z patyka i sznurka. Ania i Jacek lubią pływać kanu, nie mają też problemu z nocowaniem w namiocie. Ubieramy ich w piżamy, zasuwamy w śpiworach, całujemy na dobranoc i zasypiają sami. Jeśli jedziemy daleko, zatrzymujemy się w motelach. Jemy w przydrożnych barach albo gotujemy sami. Przydają się wtedy produkty z polskich sklepów, takie jak pulpety czy fasolka po bretońsku. Wieczorem robimy ognisko z kiełbaskami. Dbamy o to, by dzieci były zawsze ciepło ubrane, ale będąc w ciągłym ruchu i tak nie mają szans zmarznąć.
Które z dotychczas odwiedzonych miejsc podobało wam się najbardziej?
Kanada nie bez powodu kojarzy się z piękną przyrodą. Nie ma tu zresztą prawie nic innego. Europa pełna jest wielowiekowych zabytków, tymczasem historia Kanady zaczęła się dopiero w XIX w., kiedy w wyniku zjednoczenia się czterech pierwszych prowincji powstała Konfederacja Kanady. Dlatego najstarsze budynki mają tu najwyżej po sto pięćdziesiąt lat. Nam to odpowiada, bo od zwiedzania miast i muzeów wolimy dziką naturę z dala od ludzi.
Do naszych ulubionych miejsc należy Nowa Fundlandia, do wybrzeży której w 1497 r. dotarł żeglarz John Cabot, odkrywca Kanady. Nazwane jego imieniem St. John’s to jedno z najstarszych miast w kraju. Urzekły nas krajobrazy na wyspie: wybrzeża ze stromymi klifami, wąskie fiordy wcinające się w ląd, małe rybackie wioski pełne kolorowych domków z szopami na krzywych palach, skąd na wodę spuszcza się łodzie. I góry lodowe, które od dawna były na mojej liście marzeń, obok zorzy polarnej i pól lawendy. Zachwycił nas park narodowy Gros Morne na zachodnim wybrzeżu wyspy. To jedyne miejsce na ziemi, gdzie ścierające się płyty tektoniczne „wywinęły się na lewą stronę”, dzięki czemu możemy zobaczyć spód skorupy Ziemi. Z tego powodu park został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Skały w tym miejscu mają charakterystyczny rudy kolor i ze względu na dużą zasadowość nie rosną tam żadne rośliny. Gdybyśmy zdecydowali się na stały pobyt w Kanadzie, myślę, że zamieszkalibyśmy właśnie na Nowej Fundlandii.
A co jeszcze przed wami?
Coraz częściej przymierzamy się do głównej atrakcji Kanady, czyli Gór Skalistych. Ze względu na dzieci szukamy jednak na nie sensownego pomysłu. Jacek spokojnie by sobie poradził – jeśli na drodze nie ma wielkich głazów i ostrych kamieni, potrafi pokonać dziesięć kilometrów dziennie. Ania jednak przejdzie ich najwyżej pięć, a jest już za ciężka, żeby ją długo nosić. Na razie odpadają więc dłuższe wędrówki. Rozważaliśmy wynajęcie kanu i jeżdżenie od jeziora do jeziora. Niestety, w Górach Skalistych w wielu miejscach nie można rozbijać kempingu, a do części zakątków można dolecieć tylko samolotem. Z kolei od łatwiej dostępnych szlaków odstrasza duża liczba turystów.
Latem odwiedzimy Jukon, czyli prowincję, która przylega do Alaski. Tamtejsze góry są mniej oblegane, a równie piękne. Bardziej na północ zaczyna się bezkresna tundra, która we wrześniu zaczyna zmieniać kolor na rudobrązowy. Marzy nam się lot samolotem nad lodowcem. No i ciągle czekam na zorzę polarną. Marzymy też o tym, żeby przejechać Kanadę ze wschodu na zachód, od Montrealu do Vancouver. W „Gońcu” widziałam kiedyś ogłoszenie zamieszczone przez osobę, która szukała kogoś, kto przyprowadziłby jej samochód z Toronto do Vancouver. To byłoby coś dla nas!