W PodróżyRosja to stan umysłu. Kto ma mundur, ten ma władzę

Rosja to stan umysłu. Kto ma mundur, ten ma władzę

Jak wygląda życie w Rosji? Czy podróż tzw. koleją przemytników jest bezpieczna? I dlaczego nie można zadzierać z władzą? Przedstawiamy fragment książki Macieja Stroińskiego "To jest taki Russian Style! 12 000 kilometrów na kraniec Rosji... i z powrotem".

Rosja to stan umysłu. Kto ma mundur, ten ma władzę
Źródło zdjęć: © Shutterstock.com

15.09.2018 | aktual.: 08.03.2019 15:16

Zaczęło się źle. Na granicy polsko-białoruskiej, w pociągu wyglądającym jak stary tramwaj, relacji Terespol – Brześć, słynnej kolei przemytników, podczas kontroli prowadzonej przez białoruskich pograniczników poważyliśmy się podnieść rękę na sołdata Łukaszenki. W zasadzie nawet nie rękę, a butelkę. Podczas tej kontroli ludzie przestają oddychać, a umundurowani kretyńsko panowie życia i śmierci przeszywają wzrokiem każdego. Taktyka wlepiania oczu w podłogę jest najskuteczniejsza. Wtedy, być może, unikniesz trzepania bagaży. A trzepać to oni potrafią jak nikt. Krążą legendy, że ludzie potrafili rozkręcić pół pociągu, by ukryć przemycane papierosy i złoto. Pogranicznicy za to potrafili rozkręcić cały pociąg, by znaleźć poukrywaną kontrabandę. Inne legendy mówią nawet o kobietach chowających złotą biżuterię w odbycie. Też potrafili to znaleźć…

A myśmy nie mieli nic. Nic, co chcielibyśmy przemycić. Mieliśmy za to dwa gigantyczne plecaki, wypchane do granic możliwości wszystkim, co się może przydać podczas takiej wyprawy.

Patrzyliśmy więc hardo w tępe twarze białoruskich poganiaczy przemytników. Byliśmy tak pewni siebie, że to musiało zwrócić ich uwagę. I zwróciło. Jednak wcale nie wyzywające spojrzenia, ale przypadek. Arek po polskiej stronie kupił dobrze schłodzoną gazowaną wodę. W pociągu na butelce pojawił się szron. Kiedy pogranicznik sprawdził nasze paszporty, Arek rzucił do mnie butelkę. Wyśliznęła mi się z dłoni i z hukiem upadła na podłogę. Na domiar złego nie była dobrze zakręcona. Gaz zrobił swoje. Korek wyskoczył, a gazowana woda rozbryzgnęła się na pół wagonu, obficie oblewając nogawki żołnierza. Wyglądał, jakby się posikał. Zaczęliśmy się dławić ze śmiechu. I to był błąd… Wojskowy rzucili się do nas, krzycząc, że to obraza munduru i za to odpowiemy. – No zajebisty początek wyprawy – powiedziałem do Arka. Ten był przerażony. Był już za naszą wschodnią granicą parę razy. Wiedział, co to może dla nas oznaczać. Ja jechałem tam pierwszy raz.

Wyprowadzili nas na tory. To wyglądało tak, jakby mieli nas tam zastrzelić. Od razu. Kulka w łeb i koniec trasy. Jednak oni nie chcieli świadków. Nie chcieli, by ich rodacy widzieli, jak im dajemy do łapy dolary, by nas puścili. Dostali po dziesięć dolców każdy i… z równie groźnymi minami wsadzili nas z powrotem do wagonu, który po kilku minutach zatrzymał się na dworcu w Brześciu.

Obraz
© Siergiej Prokudin-Gorski / pl.wikipedia.org

Pociąg do Moskwy przyjechał po czterech godzinach. Wsiedliśmy do przedziału sypialnego i zadowoleni z siebie już mieliśmy kłaść się spać, gdy ktoś energicznym szarpnięciem odsunął drzwi. Zobaczyliśmy faceta około trzydziestki w spodniach garniturowych i podkoszulce na ramiączkach. Wtedy pomyślałem po raz pierwszy: – Ale to jest Russian Style. Mężczyzna wszedł do przedziału i włączył światło. W pierwszej chwili pomyślałem, że to jakiś mechanik samochodowy, który po robocie zapomniał umyć twarz. Zafascynowany przyglądałem się malowniczemu siniakowi rozlewającemu się na niemal pół jego twarzy. I wtedy stało się TO. Człowiek się uśmiechnął… Brakowało mu połowy zębów. Jednak to nie był efekt złej opieki dentystycznej. To była wina czyjejś dynamicznej akcji w kierunku szczęki naszego towarzysza. Miał po prostu wyrwę w uzębieniu po lewej stronie twarzy. Na dole i na górze brakowało po sześć zębów. W sumie ubytek jakichś dwunastu sztuk.

Obraz
© Maciej Stroiński, "To jest taki Russian Style" (Oficyna 4em) / Przedział sypialny

Wyglądał jak Terminator pod koniec pierwszej części. Zaświszczał do nas coś w stylu "priwiet". Nie byłem w stanie odpowiedzieć. Zafascynowany przyglądałem się jego twarzy. A on, rosyjskim zwyczajem, zzuł buty i wskoczył na górne łóżko. Otworzył piwo, jestem pewien, że zrobił to przy pomocy pozostałych zębów, a potem zaczął coś mówić. To fakt, że mój rosyjski daleki był od ideału, ale w tym przypadku, nawet gdybym był Puszkinem, nic bym nie zrozumiał. Arek jednak zrozumiał. Zaczął nawet z ogromnym zaangażowaniem dyskutować z tym człowiekiem.

Obraz
© Maciej Stroiński, "To jest taki Russian Style" (Oficyna 4em) / Na peronach kolei można kupić prawie wszystko, nawet ciepły obiad

Po kwadransie słuchania dziwnych świstów w narzeczu niepodobnym do niczego, postanowiłem iść spać. Wyciągnąłem się na łóżku, które wygodą ustępowało nawet materacowi bez powietrza, i wtedy mój przyjaciel zaczął szturchać mnie w ramię. Pomyślałem, że urządzę go jak ktoś tego z górnego łóżka, ale Arek z oczami okrągłymi jak spodki od filiżanek powiedział:

– Musimy ustalić dyżury, kto kiedy śpi, a kto czuwa…
– Stary, Bóg Cię opuścił? – odrzekłem rezolutnie. Jednak Arek nie żartował.
– O co chodzi, człowieku? – spytałem trochę jednak zaniepokojony.
– Słuchaj, on mówi, że jest żołnierzem specnazu, który uciekł z frontu, z Afganistanu. I że musi teraz się przespać, ale jeśli wydamy go mundurowym, to zdąży nam podciąć gardła.

Arek był serio przerażony. Od tego momentu ja też. Koleś z wybitymi zębami wyglądał jak ostatni zakapior, a Arek upierał się, że widział, jak gość wkłada pod poduszkę nóż, wielki jak chiński miecz.
Tej nocy nie zmrużyłem oka. Gdy nad ranem dojeżdżaliśmy do Moskwy, staliśmy w wyjściu z wagonu gotowi do desantu, jeszcze na przedmieściach rosyjskiej stolicy. Gdy tylko pociąg stanął, już nas w nim nie było. Spieprzaliśmy biegiem, z plecakami ważącymi po czterdzieści pięć kilogramów. Jak się potem miało okazać, to nie był nasz ostatni sprint z tym balastem.

Moskiewski poranek był piękny. Do odjazdu naszej Kolei Transsyberyjskiej mieliśmy około dwunastu godzin. Postanowiliśmy iść w miasto. Jakby mało było nam kłopotów… Marszruta zakładała standardowe atrakcje turystyczne, z McDonaldem przy Twerskiej na czele. Do tego jeszcze wrócę. Jednak najpierw plac Czerwony. Objuczeni jak odkrywcy Amazonii poszliśmy z dworca kolejowego na najbliższą stację metra. Moskiewska podziemna kolejka to relikt. Stacje utrzymane w konwencji socrealizmu straszą ze ścian chłoporobotnikami. Z drugiej strony aż "kapią" minionym przepychem. Wciąż wzbudzają podziw rozmachem, ale jednak zmuszają do refleksji nad światem Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, za którym tak wielu Rosjan tęskni. Pamięć ludzka jest piekielnie krótka i jeszcze bardziej wybiórcza. Ludzie zostawiają sobie w głowach tylko te obrazy, które dają poczucie nasycenia, spokoju, błogości. Dla człowieka postradzieckiego to obraz potęgi ZSRR. A tak naprawdę to obraz iluzji potęgi, bo Związek Radziecki zawsze był kolosem na glinianych nogach. Wydmuszką, która na użytek wewnętrzny i zewnętrzny prężyła sflaczałe muskuły. Dzisiaj rosyjska siła to bogactwa naturalne. I legendarny wywiad ze szpiegami na całym świecie. No i armia. Reszta to tylko puszenie się jak paw.

Metro jest dokładnie takie samo, napuszone do granic możliwości. I do granic możliwości zatłoczone. No, ale nie o godzinie 6.12 rano.

Obraz
© Shutterstock.com

Dotarliśmy na plac Czerwony, od strony placu Manyżowego, jeszcze przed siódmą. Był pusty. Skąpany w sierpniowym, porannym słońcu wyglądał po prostu bajecznie. Jeśli ktoś szuka rosyjskich snów o potędze, to znajdzie je właśnie w tym miejscu. Ponad dwadzieścia trzy tysiące metrów kwadratowych historii otoczonych najważniejszymi budynkami Rosji. Z jednej strony sobór Wasyla Błogosławionego. Podobno Iwan Groźny kazał wydłubać oczy twórcy tego architektonicznego cudu, tak żeby nigdzie indziej już nie powstała równie piękna budowla. To taki klasyczny Russian Style…
Z drugiej strony placu są sobór Kazańskiej Ikony Matki Bożej i potężny czerwony budynek Państwowego Muzeum Historycznego. Disney by się nie powstydził… A w środku wszystko, co dla mateczki Rosji najważniejsze – dwa i pół miliona eksponatów. Coś jak muzea watykańskie. Dwie pozostałe ściany tego placu to Kreml i jedno z najdroższych miejsc świata – GUM, czyli Gławnyj Uniwiersalnyj Magazin. Udekorowany lampkami jak na święta, trójkondygnacyjny dom towarowy. Sklep jak muzeum. Drogo, że oczy bolą.

A zaczęło się tu tak niewinnie. Kiedyś to było targowisko otoczone drewnianymi budynkami. Jeszcze pod koniec XV w. architekturę drewnianą zastąpiła murowana, a plac zaczął zyskiwać na znaczeniu. Stał się na tyle ważny, by to właśnie na nim koronować carskie głowy albo urządzać defilady zwycięstwa. Dlaczego Czerwony? Przez nieporozumienie. Tak naprawdę nazywał się Krasnyj, co w rdzeniu języków słowiańskich oznaczało Piękny. No ale Rosja zawsze musi inaczej, więc u nich "krasnyj" zmienił znaczenie na "czerwony" i tak najsłynniejszy plac Rosji z "pięknego" stał się "czerwony". Bez konotacji politycznych.

Tyle że później polityka i historia zawładnęły tym miejscem na wieki. Zaczęli carowie, a po nich pałeczkę przejęli komuniści. Przecież do dzisiaj najdłuższe kolejki ustawiają się do Mauzoleum Lenina. Ohydna kostka, niemal przyklejona do kremlowskiego muru, ma tylko jedną atrakcję – mumię wodza Wielkiej Rewolucji Październikowej. Niby ta nowoczesna Rosja tak bardzo stara się udowodnić światu, że sowiecka słabość do czterdziestu ośmiu tomów "Dzieł" Lenina to przeszłość, a zarazem wciąż nie ma w sobie odwagi, by zamknąć ten niesmaczny cyrk.

O godz. 7 rano, gdy postawiliśmy swoje stopy w tym miejscu, kolejki do Mauzoleum jeszcze nie było. GUM też był zamknięty. W sumie nikogo tam nie było. A w każdym razie tak nam się zdawało.

Zrzuciliśmy nasze wielkie plecaki z ramion, na samym środku placu. Serio, były wielkie. Do tego oba miały przytroczone śpiwory i karimaty oraz ciężkie buty do wędrówki po górach. Z boków wystawały kije do flag naszych sponsorów. Mieliśmy z nimi umowę, że w ważnych miejscach flagi wyjmujemy, machamy nimi i strzelamy foty. Plac Czerwony? Dobra miejscówka na sesję. Wzięliśmy nasze proporce i szykujemy plan zdjęciowy. Arek, głęboko wierzący, że jest polskim George’em Michaelem, nigdy nie stawał do zdjęć bez poprawienia urody. Czekałem więc na efekt tych starań. Właśnie wtedy zobaczyłem młodą parę pozującą na tle czerwonej cegły muru kremlowskiego. Pognałem więc do nich. Chciałem mieć to na zdjęciu. Panna młoda wystrojona w długą białą suknię typu beza i pan młody w nienagannym garniturze pozują na tle Kremla. Lepszego tła w całej Moskwie nie było. Gdy zziajany dobiegłem do nich, dostrzegłem, że mają azjatyckie rysy twarzy. Zgłupiałem. Chińczycy sobie tu sesję zrobili? Uznałem, że muszę wznieść się na moje lingwistyczne wyżyny i dowiedzieć się, o co chodzi. Na Arka liczyć nie mogłem, bo warował przy plecakach, z flagą sponsora w ręku, na drugim końcu placu. Wydukałem więc coś po rosyjsku, co miało znaczyć:
– A wy skąd tu przyjechaliście?

Obraz
© Maciej Stroiński, "To jest taki Russian Style" (Oficyna 4em)

Nie przewidziałem, że moi rozmówcy będą mówić po rosyjsku lepiej niż ja… Coś odpowiedzieli, ale nie zrozumiałem ani słowa. W podstawówce miałem z rosyjskiego zaledwie trzy z dwoma minusami. Cudem dostawałem oceny, które pozwalały mi na promocję do kolejnych klas. Pewnie nikt nie chciał mnie uwalić z rosyjskiego, ale pani Antonowicz śniła mi się po nocach… W szkole średniej „ruska” nie było. A teraz "ruski" był. I to w praktyce. A ja nic. Kompletna dupa. Sytuacja robiła się trochę głupia, więc postanowiłem udawać, że w sumie to mi na tej wiedzy nie zależy. Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę George’a vel Arka. I naglę usłyszałem za plecami:

– Ej ty, Amerikan. Szto ty chatieł? Dawaj pagawarim pa angilskiemu – mówił do mnie z zaczepnym wyrazem twarzy fotograf młodej pary. Uff! Czyli jednak czegoś się dowiem – pomyślałem. Jednak dlaczego "Amerikan"? Spojrzałem na siebie. Zarośnięta twarz i ciemne okulary przeciwsłoneczne w ulubionej wersji amerykańskich specjalsów. Czarny T-shirt z napisami po angielsku. Zielone bojówki do kolan, kraciasta koszula przewiązana w pasie i na nogach rude trekkingowe najki za kostkę. Tak. Wyglądałem jak koleś z USA. Odwróciłem się i spojrzałem na uradowaną twarz fotografa. Czekał na pytania. Usłyszał całą serię. Okazało się, że para nie jest z Chin, tylko z Ułan Ude – dużego miasta, stolicy Buriacji, leżącego nad Bajkałem. Stąd ich azjatyckie rysy. Buriaci mają skośne oczy i okrągłe twarze. Przyjechali do Moskwy specjalnie po to, by porobić zdjęcia ślubne z Kremlem w tle. 5641 km. Pięć stref czasowych. Pięć dni podróży. Można? Można.

Licząc kilometry, które pokonali żonkosie, by strzelić sobie kilka fotek, wracałem do Arkadiusza. Plac zaczynał się powoli zapełniać turystami i mieszkańcami rosyjskiej metropolii spieszącymi się do swoich codziennych obowiązków. Jednak wciąż nie było tu tłoku. Ostatni moment na zrobienie dobrych zdjęć z flagami. Ustawiłem Arka z flagą jednej z poznańskich spółek na tle Kremla. Poprawiałem jeszcze kadr, w którym miałem się zmieścić z drugą flagą, i szykowałem się do włączenia samowyzwalacza, gdy zobaczyłem biegnących w naszą stronę milicjantów. Oho, pierwszy kontakt z władzą – pomyślałem, I spokojnie czekałem na rozwój wypadków. Dwaj młodzi chłopcy w mundurach dobiegli zdyszani. Krople potu pojawiły się pod wielkimi czapkami i zaczynały swoje wędrówki po twarzy, by i tak spotkać się w okolicy brody.

Zaczynało się robić ciepło. W sensie dosłownym i przenośnym. Milicjanci nie mogli być długo w służbie, maksimum dwa lata po szkole. Pewnie dlatego byli tacy przejęci. Krzyczeli strasznie. Zrozumiałem tylko tyle, że "nie nada", wyrywali nam z rąk flagi. I to nie było najgorsze. Najgorsze było to, że próbowali wyrywać mi z rąk mój aparat. Lustrzanka Minolty z nowym obiektywem kosztowała mnie majątek. Dbałem o nią jak Hobbit o swój pierścień. Nie mogłem oddać jej w ręce gówniarza w mundurze. Tymczasem nadciągały posiłki. Po chwili obok nas było już sześciu milicjantów, w tym dwóch wyższych stopniem. Arek gęsto gestykulując, tłumaczył, kim jesteśmy i co robimy. Z marnym skutkiem. Milicjanci w kółko powtarzali słowa "szpion" i "prowokacija".

Obraz
© Shutterstock.com

A młody cały czas chciał wziąć mój aparat. Podjechał samochód, z którego wysiadł mężczyzna po pięćdziesiątce. Nie miał munduru, tylko źle dopasowany garnitur. Spytał mnie o coś, ale nie zrozumiałem. Arek zaczął tłumaczyć. Oficer stwierdził, że byliśmy obserwowani od dawna, a ja robię zdjęcia najważniejszych budynków przy placu. I jeśli nie mamy nic na sumieniu, to on teraz weźmie moją minoltę i prześwietli film, który jest w środku. Co?! To pierwsza rolka naszej wyprawy. Ze wszystkim od początku. Żeby zrozumieć grozę sytuacji, trzeba sobie uświadomić, że w tamtych czasach nie było jeszcze w powszechnym użyciu aparatów cyfrowych. Lustrzanki pracowały na klasycznych taśmach do naświetlania. Migawka w aparacie powodowała, że na 1/250, 1/125, 1/60 albo 1/30 sekundy przez obiektyw wpadało światło odbite od przedmiotów, które zostawiało na światłoczułej taśmie ślad historii zamkniętej w kadrze.

Wyjęcie filmu z kasetki przed wywołaniem go w laboratorium oznaczało bezpowrotną stratę zdjęć. Dlatego tak bardzo protestowałem. A oficer stał z niewzruszoną miną. Sytuacja była patowa. Albo wizyta na komisariacie i kolejne kłopoty, albo jedna rolka filmu do kosza, a razem z nią dwa pierwsze dni naszej wyprawy. Stałem tak na środku placu Czerwonego i myślałem, co dalej. W końcu włączyłem automatyczne zwijanie filmu. Gdy silniczek stanął, wyjąłem rolkę. Podałem oficerowi. Otwarcie jej zajęło mu ułamek sekundy. Musiał mieć imadło w palcach. Filmowym gestem wyjął kliszę. A potem odwrócił się na pięcie, wsiadł do auta i odjechał. Pozostali milicjanci rozpełzli się po placu jak robaki. A ja miałem łzy w oczach. Szlag! Straciliśmy tyle zdjęć… Zostało tylko to, co Arek zrobił swoim automatem. Same turystyczne sweet focie.

Przynajmniej byliśmy wolni. I flagi ocalały. Opuszczając plac Czerwony, mijamy amerykańską wycieczkę – kilku około 20-latków. Idą z transparentem, na którym widnieje napis: "Dzięki, mamo, za tę wycieczkę". Milicjanci natychmiast pobiegli w ich stronę…

Obraz
© Oficyna 4em

Trochę straciliśmy ochotę na zwiedzanie. Ruszyliśmy objuczeni jak muły w kierunku Twerskiej i restauracji McDonalds. Arek od dawna powtarzał, że to obowiązkowy punkt naszej wycieczki, ale nie chciał powiedzieć, o co chodzi. Szliśmy ulicami, oglądając monumentalne budynki, które postawiła władza sowiecka, te wybudowane jeszcze przed rewolucją i te, które coraz śmielej mówiły o zmianie w podejściu tu do pieniądza. Mijaliśmy po drodze budynek Dumy Państwowej, czyli rosyjskiego parlamentu. Szczerze mówiąc, wyobrażałem go sobie inaczej. Raczej czekałem na jakiś pałac. A ten z zewnątrz aż takiego wrażenia nie robił.

Gdy doszliśmy do siedziby Teatru Bolszoj, ogarnął nas przejmujący smutek. Na wszystkich ławeczkach i na samym skwerku leżeli bezdomni. Porozkładane wszędzie prowizoryczne i śmierdzące posłania wyglądały fatalnie. Uderzał kontrast. Jeden z najważniejszych symboli rosyjskiej kultury wysokiej, słynny na cały świat teatr, a obok niego – scena dramatu ludzkiej jednostki. Osamotnieni, opuszczeni przez rodzinę i "rodinę", czyli ojczyznę. Absurd i skala tej sytuacji szokowały. Chciałem zrobić zdjęcia, ale chyba nie miałem odwagi.

W końcu dotarliśmy do świątyni amerykańskiej konsumpcji. Restauracja McDonalds – pierwsza w Moskwie, pomimo wczesnej pory, była wypełniona po brzegi.
– Ej, Arkadio, co jest grane z tym makiem? Czemu musieliśmy tu przyjść? – spytałem towarzysza podróży delikatnie poirytowany wielką tajemnicą kreowaną wokół tego miejsca.
– Zrozumiesz, gdy pójdziesz do kibla – odparł Arek.

Zjedliśmy kanapki serwowane według tej samej receptury, która obowiązuje na całym świecie. Jeszcze chwila z colą i byliśmy gotowi do ataku na kibel.
Arek poszedł pierwszy. Wrócił po kilku minutach i został z naszym dobytkiem.

Żwawym krokiem ruszyłem w kierunku drzwi z trójkątem. Za drzwiami zobaczyłem niby standardowe mcdonaldowe toalety. Niby. Drzwi do kabin były wycięte znacznie od dołu i od góry. Intymność symboliczna. Otworzyłem pierwsze z nich. Miałem ochotę od razu zwymiotować. Zafajdana klapa i ślady butów na desce. Druga kabina i podobny widok. W trzeciej było OK. Usiadłem. Widziałem każdego, kto wchodził do toalety, a każdy widział mnie. I to pomimo zamkniętych drzwi… Wróciłem do Arka i zobaczyłem jego roześmianą twarz.

– Niech zgadnę – byłeś w pierwszej od lewej strony?
– Zgadłeś. Co to jest?
– Ciesz się, stary, że były drzwi. To prawdopodobnie ostatni kibel z drzwiami na najbliższy miesiąc, aż do powrotu tutaj – ostrzegł Arek.
– A te obsrane klapy i nogi na desce? – dociekałem.
– W Rosji, mój drogi sputniku, sra się na narciarza. Oni nie potrafią na siedząco. Jak widzą normalny kibel, to włażą na niego i tak im niechcący wychodzi… To jest taki Russian Style…
– Russian Style…

Maciej Stroiński – całe zawodowe życie spędził w mediach. Pracował w największych polskich kanałach telewizyjnych – TVP, TVN i Polsacie. Większa część jego aktywności to praca na „froncie wydarzeń” jako reporter – korespondent. Relacjonował najważniejsze wydarzenia ostatnich 25 lat – wstąpienie Polski do Unii Europejskiej, śmierć polskiego papieża czy katastrofę prezydenckiego tupolewa. Był także jedynym dziennikarzem, który z bliska, na lotnisku Chopina opisywał ostatnie godziny istnienia i upadek linii lotniczej OLT Express, albo spektakularne lądowanie bez podwozia Boeingiem 767 w wykonaniu kapitana Tadeusza Wrony. Stroiński sam jest pilotem i dlatego wyspecjalizował się w dziennikarstwie lotniczym. Samolotom oddał swoje serce.

Debiutuje książką "To jest taki Russian Style.12000 kilometrów na kraniec Rosji… i z powrotem" (Oficyna 4em) - opowieścią o Rosji i ludziach. I już zapowiada kolejny tytuł, który radykalnie będzie różnił się od "rosyjskiej awantury".

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Chcesz być na czasie o każdej porze roku bez rujnowania budżetu? Sprawdź okazje na stronie Zalando Lounge kupony rabatowe.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (19)