"Śląski Robinson". Rysownik, podróżnik i uwodziciel spod Ząbkowic
W połowie lutego sprzedano w Gdańsku panoramiczny widok Elbląga datowany na lata 1730–1740. Szczęśliwy nabywca wylicytował go za 45 tys. zł. Co sprawiło, że akurat ta weduta uzyskała tak zawrotną cenę, skoro na tej samej aukcji pozostałe mapy i widoki Elbląga sprzedawano za kwoty ledwie przekraczające tysiąc zł? Może fakt, że jej autorem był człowiek, którego perypetiami można by obdzielić kilkanaście żywotów?
Brzmi wręcz nieprawdopodobnie, aby w ciągu jednego życia być po kolei: niedoszłym zakonnikiem, posłańcem, adiutantem, piechurem, kawalerzystą, inżynierem fortyfikatorem, nadzorcą budowy twierdz, projektantem teatralnych scenografii, w tym machin latających w praskim teatrze hrabiego von Sporcka, werbownikiem żołnierzy, tłumaczem w wojsku i tłumaczem librett operowych w Wiedniu, kancelistą rady w Ołomuńcu, kancelistą biskupa wrocławskiego. Tym wszystkim był Friedrich Bernhard Werner.
Był on także także nałogowym podrywaczem, kochankiem, zabijaką, służącym, kuglarzem, komediantem, lekarzem-hochsztaplerem, oszustem, świniopasem, pojedynkowym mordercą, miłośnikiem alkoholu i tytoniu, pilnym bywalcem bibliotek klasztornych, gabinetów natury i osobliwości, przede wszystkim zaś najsłynniejszym rysownikiem, jakiego wydała śląska ziemia.
28 stycznia 1690 roku w Topoli na Dolnym Śląsku, w domu Wernerów, poddanych cysterskiego klasztoru w Kamieńcu Ząbkowickim, przyszedł na świat chłopiec. Nadano mu dwa imiona: Friedrich, na cześć opata kamienieckiego Steinera i Bernard - dla zaskarbienia przychylności świętego patrona z Clairvaux.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Halo Polacy". Wielka plaga w USA. "Miasta stają się miastami zombie"
Wielka włóczęga
Mały Fryderyk uczył się pilnie w nyskim kolegium jezuickim, ze szczególnym zapałem ćwicząc się w rysunkach i studiując kolegialne rękopisy. Ku rozpaczy rodziców porzucił naukę i zaciągnął się do wojska. Decyzję podjął pod wpływem fascynacji dziadkiem ze strony matki. Dziadkiem był zawodowy wojskowy, Mateusz von Morawitz spod Melnika, cesarski porucznik, który emeryturę spędził w twierdzy kłodzkiej jako jej komendant.
W wojsku świeżo awansowany porucznik pułku piechoty dokonał odkrycia, które miało zaważyć na całym jego późniejszym życiu: "kiedy tylko pochwyciłem w dłoń pióro, zaraz zaczynałem gryzmolić domy". "Gryzmoły" Wernera docenił jego dowódca, pułkownik baron von Battendorf, nakłaniając go do spróbowania sił w sztuce inżynierskiej. Werner wymigał się frazesem i pchany niespożytą energią opuścił swój regiment, wyruszając na siedmioletnią włóczęgę po Europie.
Podróżował wszelkimi dostępnymi wówczas środkami transportu, przerzucając się z jednego pułku do drugiego, od Czech, przez Austrię po Węgry, zaciągając się nawet do armii hiszpańskiej i ani przez chwilę nie wypuszczając z rąk szkicownika. Po latach swoje wspomnienia z podróży skrupulatnie opisał w autobiografii, sam siebie tytułując "śląskim Robinsonem". Nie było w tym nic z fanfaronady: w tym czasie połowa Europejczyków określała się mianem Robinsonów, obnosząc się rejestrem przygód przyprawiających oryginał o kompleksy. W odróżnieniu od pozostałych, Werner nie łgał.
Wielowymiarowy bohater
Piórko w ręku okazało się przepustką do najciekawszych met w Europie. Gdzie się nie pojawił, tam rysował. W Monachium z zapałem wstąpił do klasztoru paulinów, ale niebawem z równym zapałem z niego wystąpił i zajął się sprzedażą sporządzanych przez siebie cudownych mazideł i specyfików. Przez chwilę widziano go w praskim teatrze, gdzie "obmyślał i obsługiwał wszelkiego rodzaju urządzenia oraz machiny latające". Pod Hamburgiem budował fortyfikacje twierdzy Stade, w Bremie werbował robotników do holenderskiej fabryki porcelany.
W swoich samotnych podróżach przemierzał miesięcznie około 500 km, co miało kilka nieprzyjemnych konsekwencji. We włoskiej Mantui, kiedy zajęty był obserwacją godnych naszkicowania miejskich zaułków, wzbudził podejrzliwość przypadkowych przechodniów. Posądzony o szpiegostwo na rzecz Hiszpanii został odprowadzony do karceru w asyście dwudziestu pięciu rosłych mantuańczyków.
Od nadmiaru głowa nie boli
Oficjalnie żony miał tylko dwie, choć - zgodnie z dewizą "od nadmiaru głowa nie boli" - niestrudzony był tyleż w rysowaniu, co bałamuceniu. W 1718 ożenił się w Bardzie, zwanym miastem cudów, z cudnej urody córką ząbkowickiego mieszczanina, Marią Eleonorą Teresą.
Po raz drugi stanął przed ołtarzem w 1758 roku we Wrocławiu u boku Marii Magdaleny Treffa. Między jednym ożenkiem a drugim wydawało się, że na dobre zapuści korzenie we Wrocławiu. "Zakorzenienie" okazało się mydleniem oczu, bo wkrótce podpisał kontrakty z wydawcami z Augsburga i Norymbergi, z zadaniem sporządzenia atlasów Śląska i Europy. Nieobecność we Wrocławiu zaowocowała zbiorem wedut z 219 różnych miast i rysunków wartych odnotowania kościołów, klasztorów i pałaców.
Opus magnum
Największą sławę przyniosła "Topografia Śląska", która - mimo strat wojennych - przetrwała w pięciu tomach. Stworzył ją, będąc już emerytem. W skład "Topografii" wchodzą 2742 strony własnoręcznego pisma Wernera i 1183 kolorowane akwarelą rysunki piórkiem, z czego 1041 dotyczy Śląska w obecnych granicach.
Rysunki Wernera nie odznaczają się specjalnym artyzmem: zdarzało się, że autor prowadził linię koślawo albo lekceważył proporcje. Posiadają one jednak wartość nie do przecenienia z uwagi na jeden fakt: przedstawiają wiele budowli, których już nie ma albo zostały przebudowane i dlatego są bezcennym źródłem dla historyków sztuki i konserwatorów zabytków. To dzięki niemu wiemy, jak bardzo śląskie miasta zmieniły swoją fizjonomię na przestrzeni wieków.
Friedrich Bernhard Werner zmarł w ubóstwie i zapomnieniu, dożywszy 86 lat i nie doczekawszy dzieci. Pod koniec życia sprzedawał w częściach swoje dzieła życia. Nie bez żalu pożegnał się więc z autobiografią, szkicami i sześcioma tomami "Topografii". Można snuć domysły, że było ich więcej. Sto lat po jego śmierci historycy zaczęli zbierać z powrotem dzieła i z prywatnych kolekcji odzyskiwać rękopisy.
Spuścizna Wernera to kamień milowy w badaniach historii Śląska. On sam wystawił sobie taką laurkę: "Myślę, że przede mną nie było nikogo, kto cierpliwie wykonałby podobną pracę, a i po mnie nikt taki się nie pojawi". Nie sposób odmówić mu racji.
Dagmara Spolniak dla Wirtualnej Polski