Byłam jedyną białą na chińskiej imprezie. Patrzyli jak na zjawisko
Kiedy mieszkałam na chińskiej wsi, w pobliżu miejscowości Shenzhen, to każdego dnia zaskakiwało mnie mnóstwo rzeczy. Nie spodziewałam się na przykład, że moi sąsiedzi - młode małżeństwo - zaproszą mnie na urodziny ich synka. Chcąc zgłębić lokalną kulturę, zdecydowałam się w nich uczestniczyć.
Gdy dotarłam na miejsce, czyli do skromnego, ale skrzętnie przystrojonego domu w centrum wioski, okazało się, że impreza jest naprawdę duża.
Drzwi otwarte na oścież
W salonie rozstawiono stoły i krzesła, dzieci biegały wśród girland i balonów, a dorośli rozmawiali przy herbacie i przekąskach. Zaskoczyło mnie, że na uroczystość przychodziły całe rodziny – nie tylko dzieci z przedszkola, ale też rodzeństwo, kuzyni, rodzice, czasem nawet dziadkowie. Wszyscy traktowali to jak ważne wydarzenie towarzyskie. Ba, drzwi od mieszkania przez cały czas były otwarte na oścież. Dosłownie.
Główną bohaterką uroczystości – zaraz po solenizancie – była jego mama. Kobieta około czterdziestki, uśmiechnięta, ale wyraźnie zmęczona, krzątała się po kuchni jak dyrygent orkiestry. Przygotowała niewyobrażalną ilość jedzenia. Ryż (jako podstawa), kurczak, kaczka, ryby i inne owoce morza. Do tego warzywa od surowych po smażone czy duszone. Próbowałam wszystkiego – nie dlatego, że chciałam, ale dlatego, że tak wypadało.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Byliśmy pod słynną "fasolką". "Jedno z najczęściej fotografowanych miejsc w USA"
Gospodarze obserwowali z uwagą, czy smakuje, czy dokładam, czy chwalę. I naprawdę – było pysznie, choć po pewnym czasie miałam wrażenie, że już nie jem, tylko spełniam społeczne oczekiwania. Trochę tak, jak w odwiedzinach u babci.
Biała w tłumie
Nie dało się nie zauważyć, że wyglądam inaczej, niż zgromadzeni ludzie. Byłam jedyną białą osobą na całej imprezie. Goście patrzyli na mnie z życzliwą ciekawością, trochę jak na zjawisko, którego się nie spodziewali, ale które warto zobaczyć z bliska. Dzieci przyglądały mi się uważnie, niektóre ostrożnie mnie dotykały, jakby sprawdzały, czy naprawdę istnieję. Rodzice wypychali swoje dzieci w moją stronę: "Idź, zapytaj ją, jak się mówi kot po angielsku!" i inne.
Dla wielu z nich kontakt z obcokrajowcem to coś wyjątkowego. Edukacja ich dzieci była dla nich absolutnym priorytetem – nawet na przyjęciu urodzinowym. Chcieli, żeby ich pociechy przełamały się i porozmawiały z kimś "z zewnątrz". Traktowali mnie jak okazję edukacyjną – ale nie w sposób nieprzyjemny.
"Sto lat" po chińsku i tort
W pewnym momencie wszyscy zebrali się wokół stołu. Wniesiono kolorowy tort z owocami, a potem zaczęto śpiewać. To była chińska wersja "sto lat", bardzo podobna w formie – entuzjastyczna, radosna, trochę hałaśliwa. Dzieci śpiewały z przejęciem, rodzice robili zdjęcia i filmy. Ta część wyglądała dokładnie tak, jak u nas.
Jedną z rzeczy, które zrobiły na mnie największe wrażenie, była naturalność interakcji między dziećmi. W przeciwieństwie do urodzin, które znam z mojej kultury – gdzie często dzieci siedzą z nosem w tabletach, grają w gry komputerowe albo oglądają coś na telefonie – tutaj dzieci bawiły się razem. Grały w szachy, w chowanego, biegały, śmiały się. Były tu i teraz, bez ekranów. Nikt im nie musiał mówić "odłóż telefon" – bo ich to po prostu nie interesowało.
Czymś, co mnie poruszyło, była otwartość tych dzieci. Nie było wstydu, nie było wycofania. Była za to ogromna ciekawość. Zadawały pytania, chciały wiedzieć, skąd jestem, jak wygląda moja rodzina, co jem w domu. Cały czas ktoś robił zdjęcia, pytał o coś, chciał się przytulić albo przybić piątkę. Byłam dla nich kimś dziwnym – ale fascynującym. Ciekawe uczucie.
To nie była tylko dziecięca impreza. To było spotkanie kultur, wymiana doświadczeń i przypomnienie o tym, jak różne mogą być dzieciństwo i wychowanie – a jednocześnie jak bardzo dzieci, niezależnie od miejsca na świecie, są ciekawe, otwarte i pełne życia.