Te tragedie wstrząsnęły całą Polską. Przeraźliwy krzyk dzieci było słychać z daleka
Chcą wypocząć nad wodą – spotyka ich śmierć. Co roku wakacyjny spokój burzą kolejne doniesienia o dramatycznych przypadkach utonięć. Jednak te dwie historie odbiły się w naszym kraju największym echem.
Utonięcie dzieci z Lublina
Utonięcie trzynaściorga dzieci z Lublina poruszyło w 1961 r. całą Polską. Był czerwiec, a grupa pięćdziesięciorga dzieciaków z jednej z lubelskich podstawówek za świetne wyniki w nauce została nagrodzona specjalną atrakcją – wycieczką do Kazimierza Dolnego. Towarzyszyło im trzech nauczycieli.
Dzień był upalny, więc po przyjeździe do Kazimierza jedna z nauczycielek, wuefistka Jadwiga H., zabrała część dzieci nad Wisłę. Plażowali na łasze oddalonej ok. 120 m od brzegu rzeki. Woda nie wydawała się niebezpieczna – dzieci przedostały się na łachę, brodząc zaledwie po kolana. Na wysepce część dzieci odpoczywała na kocach i bawiła się na piasku, inne wraz z nauczycielką postanowiły pobrodzić, by schłodzić się w wodzie. Piątoklasiści chwycili się za ręce i ruszyli na "spacer" w dół rzeki – tam, gdzie woda była już głębsza.
W pewnym momencie rozległ się krzyk jednej z uczennic. Dziewczynka zaczęła tonąć, a po chwili dołączyły do niej inne dzieci, w panice rzucając się na głębszą wodę, czepiając się siebie nawzajem i wciągając w toń.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zobacz też: Bezpieczeństwo nad wodą. "Od tego rozpoczyna się proces tonięcia"
Rozpętało się piekło – część dzieci walczyła o życie w głębinie, inne krzyczały z przerażeniem, obserwując z plaży tonących kolegów. Wuefistka zareagowała błyskawicznie, wyciągając z wody dziewczynkę, która zaczęła tonąć jako pierwsza. Udało jej się pomóc też chłopcu, który dłużej od innych dzieci dał radę utrzymać się na powierzchni wody. Reszta poszła na dno.
Na pomoc rzucili się inni plażowicze, wyciągali jednak jedynie martwe ciała, które układali na posadzce pobliskiego kościoła.
Tego dnia utonęło aż trzynaścioro dzieci ze Szkoły Podstawowej nr 17. Miały zaledwie po dwanaście lat. Wszystkich uczniów pochowano tego samego dnia. Dwie ze zmarłych dziewczynek spoczęły w jednym grobie. Gdy wyciągnięto je martwe z wody, trzymały się za ręce tak kurczowo, że zdecydowano się ich nie rozdzielać.
Przyczyny tragedii? Woda w Wiśle jest zdradliwa, a dzieci, brodząc w wodzie, trafiły na uskok – a że trzymały się za ręce, zaczęły wciągać się nawzajem w toń. Część z nich rzuciła się w panice w kierunku głębszej wody i padła ofiarą silnego prądu. Ponadto w pobliżu nie było ratowników. Do tej kąpieli nie powinno w ogóle dojść.
Doszło za to do procesu, w którym Jadwiga H., wuefistka sprawująca opiekę nad dziećmi w chwili utonięcia, usłyszała wyrok 3,5 roku pozbawienia wolności. Sąd uznał też odpowiedzialność kierowniczki szkoły, która zdecydowała się wysłać 50-osobową grupę uczniów na wycieczkę z zaledwie trzema opiekunami. Kobieta usłyszała wyrok trzech miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu.
Śmierć harcerek na Jeziorze Gardno
Wcześniej, bo w 1948 r., równie szerokim echem odbiło się utonięcie 22 harcerek na jeziorze Gardno. Dziewczęta z łódzkiej drużyny ogromnie cieszyły się wakacyjnym obozem w Gardnie Wielkiej i zaplanowaną przejażdżką łódkami.
W niedzielę 18 lipca wzięły udział w mszy świętej, by później niecierpliwie czekać przy brzegu na przewoźnika, z którym miały pływać po Jeziorze Gardno, oddzielonym od Bałtyku wąską, piaszczystą mierzeją. Dziewczyny wsiadły do dwóch poniemieckich łodzi, które mogły łącznie pomieścić 22 pasażerów. Upakowano jednak do nich aż 45 osób.
Wypłynęli. Większa łódź z silnikiem motorowym szybko zaczęła przeciekać, a jej silnik stanął. Unieruchomiona została także druga, mniejsza łódź rybacka, holowana przez pierwszą. Harcerki z przeciekającej łodzi szybko wpadły w panikę, większość z nich bowiem nie potrafiła pływać - zaczęły przesiadać się na drugą, mniejszą łódkę i jeszcze bardziej ją obciążać. Gdy nadeszła fala, obydwie łodzie się wywróciły. W ten sposób wszystkie harcerki zaczęły tonąć w głębinie.
Świadkowie tragedii relacjonowali, że potworne odgłosy tragedii – rozpaczliwe wołanie o pomoc, przeraźliwy krzyk i urywki modlitw – echo niosło po całej okolicy. Dzięki temu na pomoc ruszyli mieszkańcy Gardny Wielkiej. Udało im się wyłowić wiele nieprzytomnych dziewczynek, jednak nikt nie był przeszkolony z zakresu udzielania pierwszej pomocy. Nikt nie umiał jej udzielić podtopionym harcerkom, które po prostu umierały na rękach mieszkańców wsi.
W tragedii na Jeziorze Gardno utonęły 22 dziewczynki i trzy osoby dorosłe - organizatorka obozu, żona przewoźnika i kucharka. Sprawa odbiła się szerokim echem w całym kraju, pisały o niej wszystkie dzienniki, a w dochodzenie sprawiedliwości zaangażował się sam premier Józef Cyrankiewicz.
Przyczyn tragedii, jak zwykle w takich przypadkach, było kilka. Jedną z nich była jakość sprzętu - łódź motorowa była wyłowionym z dna jeziora i odremontowanym na chybcika wrakiem. Obydwie łodzie zostały przeładowane - do czego nie powinien był dopuścić przewoźnik i na co nie powinni się zgodzić opiekunowie harcerek.
O spowodowanie tej strasznej tragedii oskarżono miejscowego rybaka Wacława Rudnickiego, kierownika lokalnego zespołu rybackiego Wacława Terleckiego oraz mechanika, Józefa Markiewicza, który, nie czekając na proces, zbiegł za granicę.
Za winnego tragedii uznano przewoźnika, Wacława Rudnickiego, który usłyszał wyrok pięciu lat więzienia. Wacław Terlecki, administrator zespołu rybackiego, usłyszał wyrok dwóch lat pozbawienia wolności, lecz w drugiej instancji został uniewinniony.
Śmierć harcerek na Jeziorze Gardno i dzieci z Lublina to jedne z największych katastrof na polskich wodach śródlądowych. Obie te historie pokazują, co się dzieje, gdy człowiek nie doceni siły żywiołu. Szkoda, że w obydwu przypadkach ofiarami były dzieci, które zapłaciły za błędne decyzje swoich opiekunów.
Autor: Makabrycja