Santorini. Raj ukochany, raj zadeptany
Grecka wyspa Santorini płaci wysoką cenę za swoją popularność. Bajkowe miejsca na Santorini powoli stają się turystyczną wydmuszką, a wracający z wakacji Polacy bywają wyspą rozczarowani. I choć lokalni mieszkańcy żyją z turystów, to i oni mają czasem dość.
To zdjęcie zna każdy, kto choć raz wpisał "Grecja" w Google. Białe budynki z niebieskimi kopułami wtulają się w skałę, stromo opadającą ku błękitnemu morzu. Na ich tle, w promieniach zachodzącego słońca, pozują zakochane pary i kobiety w zjawiskowych sukniach z trenem jak skrzydła motyla. Grecka idylla.
To, czego na zdjęciach nie widać, to tłum, który czeka w kolejce, by zrobić równie malownicze zdjęcie.
Oia przyciąga
Oia – niewielka miejscowość na północnym krańcu Santorini, której zdjęcia ilustrują niemal każdy artykuł o Grecji, jeszcze niedawno była biedną rybacką osadą. Dziś jest jednym z najchętniej odwiedzanych miejsc na świecie. Przed pandemią na Santorini przyjeżdżały średnio 2 mln turystów rocznie. Połowa z nich – na pokładach samolotów, a ponad 850 tys. – na gigantycznych wycieczkowcach.
Trudno się dziwić. Białe miasteczka leżące na zboczach wygasłego wulkanu tworzą jedną z najbardziej romantycznych scenerii, jakie można sobie wyobrazić. Luksusowe hotele z prywatnymi basenami i widokiem na kalderę przyciągają nowożeńców, a także największe światowe gwiazdy. Na Santorini kilkukrotnie wypoczywała m.in. Kim Kardashian z rodziną. W końcu kto nie chciałby mieć zdjęcia, pod którym posypią się setki lajków na Instagramie?
Wszystko ma jednak swoją cenę. I Oia słono za swoją popularność zapłaciła.
Zachód słońca na Santorini
Zachód słońca to na Santorini wydarzenie dnia. Do punktów widokowych wąskimi alejkami pielgrzymują wycieczki turystów. Mijają butiki greckich projektantów i pracownie lokalnych artystów. Siadają w panoramicznych restauracjach, w których najtańsze piwo kosztuje 8 euro.
Podziwiając widoki, można nie zauważyć małych tabliczek zawieszonych na murach domów. "To twoje wakacje, ale nasz dom" - głoszą. "Prosimy, uszanuj nas". Na wielu furtkach, dachach czy gzymsach widać znaki "zakaz wspinania", "brak przejścia", "teren prywatny". Jednak turyści dla dobrego zdjęcia są w stanie zrobić wiele – a chodzenie po kopułach kościołów jest tylko jednym z patentów na udany kadr.
Miejscowi przedsiębiorcy nie narzekają. Po kryzysie spowodowanym pandemią w 2020 r. wszyscy cieszą się, że turyści znów tłumnie odwiedzają Santorini i wypoczywają w hotelach, gdzie jedna noc może kosztować nawet 5 tys. euro. Od kilku lat sezon na wyspie trwa cały rok – ponad setka hoteli w Oia przyjmuje gości także zimą. Tradycyjne, wykute w skale domy przerabiane są na drogie pensjonaty i wakacyjne wille.
"Nie" dla tłumów turystów
Santorini jest w Grecji symbolem sukcesu. Jeszcze w 2016 r. bezrobocie sięgało 23 proc., a kraj dziś jest trzecim najbardziej zadłużonym państwem na świecie. Jednak turystyczny boom sprawił, że wiele osób przyjechało na Santorini w poszukiwaniu lepszego życia i dobrych pieniędzy.
– Oia ma dziś ok. 25 tys. stałych mieszkańców i jeden z najwyższych w Grecji wskaźników urodzeń – mówił w rozmowie z "Guardianem" były burmistrz Santorini, Nikos Zorzos. Jednak wraz z rosnącą populacją, rosną potrzeby. Na wyspie brakuje podstawowej infrastruktury – żłobków, przedszkoli, opieki medycznej. W powietrzu wisi groźba katastrofy klimatycznej z powodu zbyt dużej eksploatacji ziemi. Beton stanowi już 11 proc. powierzchni wyspy, zdarzają się problemy z zaopatrzeniem w wodę.
Zorzos był początkowo orędownikiem dynamicznego rozwoju wyspy, ale sam się ze swoich założeń wycofał. Kilka lat temu podjął drastyczną decyzję dotyczącą ograniczenia liczby turystów na wyspie. Na ląd z ogromnych wycieczkowców mogło odtąd schodzić 8 tys. ludzi dziennie – wcześniej było to nawet 18 tys.