Tam, gdzie Supertramp. Busem przez Kanadę i Alaskę
Ich marzeniem było dotrzeć tam, gdzie Alexander Supertramp, bohater książki i filmu „Into the Wild” ‒ w sam środek głuszy. Polscy podróżnicy przemierzyli swoim kolorowym busem Kanadę i Alaskę, a to dopiero początek.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.
20 tys. kilometrów w 70 dni. Z przeprawami przez rwące rzeki, kempingami dzielonymi z niedźwiedziami grizzly, pływaniem kajakami w lodowcu. Oszałamiająca Kanada i Alaska to pierwszy etap największej podróży Oli i Karola Lewandowskich ‒ po trzech Amerykach, śladami Tony’ego Halika. Drugim była środkowa część Stanów Zjednoczonych ze słynną drogą 66. Busa zostawili w Los Angeles i pewnie niebawem po niego wrócą, długo na miejscu nie usiedzą.
Podróżująca para
Karol pochodzi ze Świdnicy na Dolnym Śląsku, dorastał w latach, kiedy ‒ jak mówi ‒ wyjazd do Australii był przedsięwzięciem równie nierealnym co założenie spodni przez głowę. Skończył studia na politechnice (automatykę i robotykę, a potem jeszcze informatykę) i miał nawet propozycję doktoryzowania się w Szwajcarii. Brzmi jak spełnienie marzeń? Nie dla Karola. Być może na drodze do naukowej kariery stanęła pierwsza studencka podróż po Europie, z bratem i kuzynami. Żeby było taniej, postanowili kupić busa, by mieć gdzie spać. Przez kilka miesięcy imali się wszelkich zajęć, zarobili 2 tys. zł i kupili za to volkswagena T3 ‒ nieco tylko młodszego brata hippisowskiego "ogórka". Był w opłakanym stanie, ale zakochali się w nim od pierwszego wejrzenia. Przerobili wnętrze, a na karoserii wymalowali plażę z palmami. To, że czasem trzeba go było pchać, nie odebrało uroku wakacjom.
‒ Po powrocie mieliśmy go sprzedać, ale uwierzyliśmy, że można spełniać marzenia i zapragnęliśmy więcej. Postanowiliśmy objechać busem cały świat ‒ przyznaje Karol Lewandowski.
Przed pierwszą podróżą założył bloga Busem przez świat, by kontaktować się z rodziną i przyjaciółmi, po powrocie czytało go już kilka tysięcy osób i ta liczba cały czas rośnie. Poznał Olę, która towarzyszy mu do dziś. Ale nie podróżują sami, bo bus dysponuje dziewięcioma miejscami. Tyle tylko, że kuzyni się powykruszali: jeden wyemigrował, drugi ‒ jak kąśliwie zauważa Karol ‒ popełnił małżeństwo. Dlatego zapraszają na wyprawy... swoich czytelników lub przygodnie poznane osoby. Jeździła już z nimi ponad setka "włóczykijów" ‒ po Europie Wschodniej, Bałkanach, USA, Kanadzie, Meksyku, Afryce i Australii. Ola i Karol, 29-latkowie, w ciągu ostatnich ośmiu lat odwiedzili ponad 50 państw na pięciu kontynentach, przejechali ponad 200 tys. kilometrów. Jak im się to udaje? Przez cały rok odkładają oszczędności i kiedy wyjeżdżają na kilka miesięcy, pilnują, by wydawać średnio 7-8 dolarów dziennie, sami gotują i śpią na dziko. Na podstawie swoich doświadczeń zaczęli udzielać porad dotyczących organizowania podróży, otworzyli kanał podróżniczy na YouTubie i wydają kolejne książki. Ich projekt zyskał wielką popularność w internecie, ludzie uwierzyli, że podróżowanie z niewielkim budżetem jest możliwe, że to się da zrobić. Ich pasja stała się sposobem na życie, a podróże ‒ źródłem utrzymania.
Grizzly? Udawaj martwego
Obydwoje zainspirował film "Into the Wild" (w Polsce pod tytułem "Wszystko za życie").
‒ A jak już pomyśleliśmy o Alasce, to też ‒ że fajnie by było zobaczyć jakieś inne miejsca w pobliżu, choćby... południową Argentynę ‒ żartuje Karol. Projekt się rozrastał, dodawali nowe miejsca marzeń do mapy i wyszło, że zająłby im co najmniej dwa lata. Podzielili go więc na etapy. W ten pierwszy wyruszyli w piątkę: z Anią, Filipem i Łukaszem.
Zaczęli od Chicago ‒ bo bilet tańszy niż na Alaskę, a poza tym musieli kupić innego busa, bo auto na polskich tablicach nie mogłoby przebywać tak długo w Ameryce. Odległość na Alaskę była co prawda ogromna, ale widoki na trasie przepiękne, a noclegi dostępne bez trudu. Prawie wszędzie można rozbić się z namiotem, dużo jest oficjalnych darmowych kempingów o prostym standardzie: z ławeczką, miejscem na namiot i ognisko. Jest jeden spory ‒ naprawdę duży! ‒ minus: niedźwiedzie grizzly. W niektórych rejonach jest ich więcej niż ludzi. Są aktywne w nocy i zdarza się, że przychodzą do obozowiska w poszukiwaniu pożywienia. Nie można więc do namiotu zabierać żadnego jedzenia, resztki po posiłku trzeba spalić, a zapasy ‒ wieszać na drzewach w workach, w odległości kilkudziesięciu metrów.
Jakieś strategie obronne? Stosowali technikę udawania martwego, bo ponoć niedźwiedzie grizzly nie lubią padliny. Tylko że zdarzają się też czarne niedźwiedzie baribale, które ją uwielbiają...
‒ Codziennie coś przychodziło, ocierało się o namioty. Nigdy nie wychodziliśmy i nie sprawdzaliśmy, co to ‒ opowiada Ola. ‒ Staraliśmy się nie nakręcać strachem. Ale 70 noclegów z rzędu w głuszy, bez ludzi... gdybym dzisiaj miała tam ruszać znów, to nie wiem, czy bym się zdecydowała.
Na osłodę były niedrogie (od 10 do 20 dol.) stanowe kempingi, z ciepłym prysznicem i internetem. I tzw. uczciwą skrzynką, gdzie wrzucało się kopertę z odliczoną opłatą i swoimi danymi, by mogła odebrać ją obsługa przyjeżdżająca raz w tygodniu. Oraz takie drogi jak Icefields Parkway od miejscowości Banff do Jasper, okrzyknięta przez amerykański National Geographic jako "the drive of a lifetime". 232 km raju na ziemi: górskie szczyty odbijające się w tafli jezior o barwie "powerade", jak śmieje się Ola.
Inną atrakcją były samoobsługowe wypożyczalnie kajaków i canoe, także z uczciwą skrzynką. Pływanie po lodowcu ‒ a właściwie w nim, wyżłobionymi przez topniejącą wodę rzekami ‒ nie jest może najbezpieczniejsze, ale to typowo alaskańska rozrywka, której trzeba spróbować.
‒ Lodowiec przez cały czas się rusza, zmienia, korytarze wodne wyglądały zupełnie inaczej w drodze powrotnej. Niezapomniane doświadczenie ‒ opowiadają z roziskrzonym wzrokiem.
Witajcie, witajcie
Na trasie Alaska Highway, którą Amerykanie wybudowali w czasie II wojny światowej, na początku pełno było moteli, stacji benzynowych i wszelkiej infrastruktury turystycznej. Szybko okazało się, że zbędnej, więc budynki ‒ często o tak fantazyjnej formie jak igloo ‒ opustoszały. Polscy podróżnicy zwiedzali pewnego wieczora, z latarkami, motel w Górach Skalistych, który wyglądał, jakby go porzucono w pośpiechu, nie zabierając nawet mebli czy sprzętów. Drewniane budynki skrzypiały i wydawało się im, że nie są sami. Faktycznie! Z komina budynku na końcu kompleksu unosił się dym. Podeszli ostrożnie, żeby się przedstawić i przeprosić, nie chcąc ryzykować kuli (prawo pozwala na użycie broni wobec intruzów na posesji). Gdy z chatki wyszedł człowiek, zdążyli powiedzieć, że są turystami z Polski, a on na to ze zdziwioną miną: ‒ Witamy, witamy! ‒ po polsku.
To było wręcz niewiarygodne spotkanie. Pan Waldek mieszka w głuszy od siedmiu lat. Wcześniej pracował w Toronto jako tokarz, ale emerytura nie wystarczała, by się utrzymać, dlatego postanowił wyjechać w góry. Wyposażył sobie pokój z rzeczy, które znalazł i daje sobie radę bez bieżącej wody, kanalizacji i elektrycznego ogrzewania. Raz w miesiącu łapie stopa, jedzie do najbliższego miasta, tam odbiera emeryturę, kupuje zapas jedzenia, idzie do zaprzyjaźnionego motelu, gdzie kąpie się i ogląda telewizję, potem wraca do siebie. I teraz najlepsze: pochodzi z rodzinnego miasta Karola, fachu uczył się w tej samej fabryce, gdzie pracował jego tato.
‒ Takie spotkanie na końcu świata! Sam bym nie uwierzył, gdyby nie to, że kilka godzin przegadaliśmy ‒ przyznaje Karol.
‒ Naszą pierwszą myślą było, żeby mu pomóc, ale to była niewłaściwa reakcja. Pan Waldek był człowiekiem poszukującym swego miejsca na ziemi i dopiero gdy zamieszkał w tym motelu w lesie, jest ‒ jak sam mówi ‒ zadowolony i spełniony ‒ dodaje Ola.
Rzeka wygląda niemożliwie
Kolejnym wielkim przeżyciem był sam cel podróży, czyli autobus Alexandra Supertrampa (który naprawdę nazywał się Christopher Johnson McCandless) w pobliżu parku narodowego Denali, 36 km od najbliższej drogi. Leży na dawnym szlaku Stampede, wytyczonym w latach 30. XX wieku do kopalni rud antymonu. Na potrzeby robotników rozstawiono ściągnięte ciągnikami szkolne autobusy, przerobione na domy z łóżkami i piecami. Gdy przyszły pierwsze roztopy, woda z wiecznej zmarzliny dosłownie zmiotła budowaną drogę i pomysł ten porzucono, zabierając też autobusy. Został jeden, bo urwała się w nim ośka. To w nim zamieszkał Chris, młody amerykański wędrowiec, który uciekał od cywilizacji. To w nim zmarł w sierpniu 1992 r., po wielomiesięcznej samotnej wędrówce. Jon Krakauer w roku 1996 napisał o nim książkę pt. "Into the Wild", a w 2007 r. nakręcono film i postać Chrisa dla wielu stała się ikoną.
Ci, którzy chcą zobaczyć autobus, wiedzą, że bardzo trudno tam się dostać. Wiedzą, że Chris chciał wrócić do świata, ale drogę odcięła mu rzeka Teklanika. W dzienniku napisał: "Katastrofa... Zalany. Rzeka wygląda niemożliwie. Samotny, przerażony". Zmarł z głodu. Gdy odnaleziono jego ciało, ważyło tylko 30 kg.
I tę rzekę próbowali pokonać Polacy, by dotrzeć do autobusu. Pierwsze podejście ‒ rano, kiedy poziom jest najniższy. Na pierwszy rzut oka nie wyglądała tak strasznie, ale okazało się, że woda jest tak lodowata, że po chwili nie czuć stóp, nurt silny, 15-kilogramowe plecaki ciągną w dół, a dno jest kamieniste i śliskie. Przyznają, że okazali się ignorantami, wierząc, że właśnie im się uda, ale marzenie było zbyt silne, by się poddawać.
Nie udawało im się w żadnych konfiguracjach, miejscach i na żadne sposoby. Rozbili obóz, rozpalili ognisko, ktoś puścił muzykę z filmu i wszyscy się popłakali. Następnego ranka rzeka była jeszcze bardziej mętna i wzburzona, a oni tak wycieńczeni fizycznie, że nie mieli siły na refleksję. Przyszła, gdy wrócili do swojego busa, zjedli i przebrali się w suche ciuchy. Zaczęli dywagować, ile kto by był w stanie zapłacić, by się tam dostać. Przypomnieli sobie, że rodzice Chrisa latają tam helikopterem w każdą rocznicę jego śmierci. Zaczęli szukać firmy, która się tego podejmie i znaleźli taką, która wyceniła usługę na ok. 500 dolarów od osoby.
Dwa dni dumali, co począć, bo budżet wyprawy by tego nie udźwignął. Aż rozmyślania przerwał mail o nagrodzie! Wcześniej wygrali ją w konkursie na realizację trekkingu marzeń i właśnie teraz wpłynęła na konto. 10 tys. złotych ‒ tyle, ile potrzebowali. Droga, którą pokonywali cztery dni, helikopterem zajęła godzinę. W środku autobusu się pozmieniało. Doszło sporo wyposażenia, bo rodzice Chrisa przywożą sprzęt survivalowy i zapasy jedzenia, by historia się nie powtórzyła.
Podróżnicy poczuli się jak u kresu pielgrzymki. A jednocześnie ‒ że podróż po trzech Amerykach jest oficjalnie rozpoczęta.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Zobacz też: Wieloryb omal nie przewrócił łodzi. Nagranie świadka
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.