W górach widział już wiele. "Po stoku śmigają dinozaury i pokemony"
Kocha narty, ludzi i góry. Od 15 lat każdej zimy spędza na stoku po nawet 13 godzin dziennie i choć kolana i plecy czasem bolą, to cieszy się każdą godziną spędzaną z uczniami. O swojej pracy, a jednocześnie pasji opowiada nam instruktor narciarstwa Marcin Kęsek.
Magda Bukowska: Zaglądam na twój profil na Facebooku i co post, to ładunek niesamowitej energii. Nawet kolejka do wyciągu zamiast narzekania, wywołuje zabawny komentarz… Skąd bierzesz na to siłę?
Marcin Kęsek: Czasem sam się zastanawiam. Myślę, że przede wszystkim od moich uczniów. Bardzo lubię pracę z ludźmi, cieszą mnie te spotkania i dają mi mnóstwo radości. Poza tym kocham swoją pracę. Nie wyobrażam sobie zimy bez nart. Dawno temu, kiedy robiłem uprawnienia instruktorskie przytrafiła mi się kontuzja kolana, która wyłączyła mnie na kilka tygodni ze sportu i do dziś pamiętam, że to był straszny czas.
Oczywiście to nie jest tak, że nie bywam zmęczony. Fizycznie czuję, że ten sezon trwa już długo i jest bardzo intensywny. Kolana i kręgosłup czasem mi przypominają, że niemal dzień w dzień jestem na stoku, bez żadnych - często naprawdę żadnych przerw - po 11 - 13 godzin na dobę, ale o syndromie wypalenia nie ma mowy.
Masz jakiś sposób na to, by fizycznie wytrzymywać taki maraton?
Niestety nie. Ale co ciekawe, moje ciało znacznie lepiej znosi ten intensywny zimowy wysiłek, niż czas letni, kiedy dla odmiany pracuję głównie na siedząco.
A co robisz jak nie jeździsz na nartach?
Zajmuję się fotografią. Moją pasją jest fotografia krajobrazowa, ale zarobkowo pracuję jako fotograf ślubny. O ile sesje wymagają odrobiny ruchu, to większość czasu spędzam zamknięty w czterech ścianach, wybierając, obrabiając i przygotowując zdjęcia. I to właśnie ten czas przy komputerze jest najtrudniejszy.
W tym roku kręgosłup już na tyle mi doskwierał, że żona pomagała mi zakładać buty. Naprawdę się bałem, czy uda mi się wrócić na stok, ale po kilku dniach na nartach byłem jak nowo narodzony. Jednak ruch to zdrowie.
Na filmikach, które prezentujesz na profilu, często jesteś z dziećmi. Pracujesz głównie z młodymi narciarzami?
Pracuję ze wszystkimi. Ale faktycznie często pracuję z dzieciakami, bo mam z nimi wspólny język. Mam wrażenie, że sam wciąż nim jestem, dzięki czemu szybko łapiemy kontakt i nie tylko razem pracujemy, ale też świetnie się bawimy.
Do każdego ucznia staram się podchodzić indywidualnie i tak prowadzić zajęcia, by było jak najmniej stresu i napięć. W przypadku dzieci jest to szczególnie ważne. Tym bardziej, że wiele maluchów na początku się boi - nart, górki, ale też rozstania z mamą i zostania z obcym człowiekiem.
Dla mnie najpiękniejsze są takie momenty, jakie przeżyłem np. z trzyletnią Julką, która płakała kiedy się poznaliśmy, bo nie chciała się rozstać z mamą, a tydzień później zalewała się łzami, że to ostatnia lekcja i się żegnamy. Daje mi to ogromną satysfakcję.
W tym roku w Białce są tłumy. Myślisz, że odbijamy sobie poprzedni sezon, który przyblokowała pandemia?
Chyba trochę tak. Ludzi jest rzeczywiście bardzo dużo. Grafik mam wypełniony po brzegi. Zwykle zaczynam pierwszą lekcję o 9 rano, a ostatnią kończę o 22. Niemal codziennie muszę odmawiać kolejnym chętnym, nawet stałym klientom, bo naprawdę nie mam już gdzie ich wcisnąć. W zeszłym roku, stoki były zamykane i otwierane. Sezon ferii, zamiast rozciągnięty do czterech - pięciu turnusów, skumulowano do dwóch. W tym roku widać, że ludzie chcą wycisnąć z tej zimy wszystko. Trochę luźniej było tylko tuż przed świętami i pierwszym turnusem ferii. Poza tym cały czas jest pełne obłożenie.
Tłumy ludzi… pewnie na stoku nie brakuje zarówno zabawnych, jak i mniej zabawnych historii?
To prawda. Znajdziesz tu wszystko. Od ciekawych rozmów w kolejce na wyciąg, po kosmiczne, naprawdę kosmiczne stroje. Narciarze w samych szortach i koszulkach, przy niskiej dość temperaturze. Po stoku śmigają też dinozaury i pokemony... Cudowna rewia mody.
Ale zdarzają się też rodzice z dziećmi, które nie mają nawet kasku, a jadą z czerwonej trasy. Niestety im więcej ludzi, tym więcej wypadków i niebezpiecznych sytuacji. Codziennie schodząc ze stoku, myślę z wdzięcznością o tym, że jeszcze nic się nie stało żadnemu z moich uczniów. To prawdziwy cud.
Jakieś szczególnie niebezpieczne sytuacje masz w pamięci?
Staram się mieć oczy dookoła głowy i do takich nie dopuszczać, niestety wielu narciarzy nigdy nie słyszało o dekalogu FIS (przyp. red. Międzynarodowej Federacji Narciarskiej), a jeśli nawet, to absolutnie go nie przestrzegają.
W ubiegłym miesiącu miałem taką sytuację, która cały czas stoi mi przed oczami. Zjeżdżam z dzieckiem z czerwonej trasy, chłopcu idzie świetnie, więc wiem, że spokojnie sobie poradzi i nagle, jak pocisk mija nas kobieta. Widać, że nie ma żadnej kontroli. Za nią kolejne osoby. W ciągu 10 sekund, chyba sześć. Czasu na reakcję nie mieliśmy żadnego. To, że w nas nie wjechali, to naprawdę cud. Po chwili wszyscy wylądowali w siatkach pod lasem, a jedna osoba wjechała w słup. Całe szczęście, że był dobrze zabezpieczony poduchami, bo mogło się skończyć tragicznie. Okazało się, że ekipa przyjechała do Białki po raz pierwszy, wjechali po prostu wyciągiem do góry, nie znali trasy ani skali jej trudności i po prostu ruszyli na dół. Takich sytuacji jest niestety bardzo dużo.
Z moich obserwacji wynika, że właśnie ten punkt dekalogu - niedostosowanie umiejętności do warunków i trudności trasy jest najczęściej łamany na stoku. To już nie jest zabawa, ani nieodpowiedzialność, to zwyczajna głupot, która może mieć dramatyczne skutki, nie tylko dla osób, które tak się zachowują, ale także dla innych narciarzy, których narażają swoim zachowaniem.
Czytaj też: 250 mln zł do rozdania. Nowy program rządu
Nie chciałabym kończyć tej rozmowy takim smutnym akcentem, więc zapytam jeszcze o filmik, który szczególnie mnie zaintrygował. O co chodziło z wilkami w lesie?
W pracy z dziećmi, a raczej generalnie w życiu, ważna jest zabawa. Jeśli się nie napinamy, wszystko przychodzi łatwiej i daje większą frajdę. Dorośli czasem o tym zapominają, dzieciaki nigdy. Z uczniami, którzy już dobrze radzą sobie technicznie, czasem jeżdżę w teren. Oczywiście w bezpieczne, dobrze znane mi miejsca. Dzięki temu uczą się jak reagować, kiedy nagle zmienia się pokrywa śnieżna, co robić w nierównym terenie itd. No i podczas takiego właśnie przejazdu, tuż koło stoku, ale między drzewami, wpadł nam do głowy pomysł, by się zatrzymać i udawać wilki. Kilka osób naprawdę się zainteresowało i zaczęło wsłuchiwać w nasze wycie. Bardzo zabawna, ale też udana lekcja.
Trwa ładowanie wpisu: facebook
Uczniowie często do ciebie wracają?
Tak. Niektórzy co roku, inni odnajdują mnie po wielu latach. W tym miejscu bardzo serdecznie pozdrawiam Michalinę, która dziś ma 16 lat i jeździ tak, że mogłaby już sama robić uprawnienia instruktorskie, a z którą po raz pierwszy spotkaliśmy się na stoku, gdy była trzylatką. Mieliśmy kilka lat przerwy, ale w tym roku znowu trenowaliśmy razem.
Takie powroty, ponowne spotkania to dla mnie wielka radość i napęd do pracy. I właśnie zatoczyliśmy koło - przy takich uczniach nie da się nie mieć zapału do jazdy i frajdy z każdego dnia.