Zjadłem oko barana
Mam dość jazdy na dzisiaj. Przyjmuję zaproszenie. Kobieta mieszka w niewielkiej lepiance. Dostaję pierogi z kapustą. Sok z moreli łagodzi pragnienie. Kładę się w niewielkim pokoju. Nie ma łóżek. Są tylko dywany. Na ścianie wisi plakat Mekki w Arabii Saudyjskiej, miejsce święte dla każdego muzułmanina.
Siedzimy po turecku. Z małych miseczek siorbiemy zieloną herbatę. Maczamy w niej pszenny chleb. Wieczorem przychodzi mąż gospodyni. Oczy czarne jak węgiel, przenikliwe. Potężny uścisk dłoni, blizna na prawym policzku. Służył w wojsku w Murmańsku, kiedy Uzbekistanem był radziecką republiką.
- Po co jedziesz do Tadżykistanu? Tam są ,,duszmany” - wrogowie.
Uzbecy nie lubią się wzajemnie z Tadżykami. Mówią, że od nich biorą się narkotyki i terroryści.
W nocy słyszę śpiewne modlitwy – puszczane są pięć razy dziennie z głośników. A rano znowu pedałuję w piekącym słońcu. Dojeżdżam do Bekabad. - Dokąd jedziesz? – pyta właściciel restauracji.
- Tadżykistan!
- Zwariowałeś? Ciebie zastrzelą, a rower sprzedadzą na bazarze w Duszanbe - śmieje się - Usiądź, musisz coś zjeść. Przynosi mi wypieczonego hamburgera. Na koszt restauracji. Gościnność Uzbeków jest większa niż ich kraj. Jeszcze ani razu nie rozstawiłem namiotu. Gdziekolwiek się zatrzymuję, częstują jedzeniem, pozwalają przenocować.
Niestety granicy w Bekabad nie mogę przekroczyć. Brak przejścia międzynarodowego - tłumaczy wopista. Cofam się do oddalonego o 40 km Boston.