Zjadłem oko barana
Tadżykistan: w krainie „kamaza”
Kobiety tadżyckie przystają, odwracają się tyłem do roweru i ręką zasłaniają twarz. Rewolucja uwolniła tutejsze kobiety od zasłon. Zdjęły parandże. Jednak odruchy pozostały.
Co chwila mija mnie tadżycki „mercedes” – osiołek. Tak nazywają go tubylcy. Kierunek Duszanbe, stolica kraju. Ręce zaczynają drżeć. Podskakuję jak piłka na podziurawionej drodze. Zatrzymuję się w niewielkiej wiosce Chorukh-Dayron
- Siadaj - zachęca napotkany mężczyzna w kwadratowej czapeczce. Tiubietiejka, muzułmańskie nakrycie głowy jest symbolem mądrości. Zatrzymuję się na nocleg. - Dalej możesz mieć problemy. Chińczycy budują drogę do Duszanbe. Wygrali przetarg z Włochami, Irańczykami i Turkami. Chińczycy są wszędzie! - śmieje się popijając herbatę. W Tadżykistanie pije się herbatę zieloną i czarną. Obie łagodzą pragnienie. Piją godzinami w cieniu drzew, siedząc na dywanikach. Po rozpadzie ZSRR i upadku kołchozów ludzie żyją bardzo biednie. Średni miesięczny zarobek wynosi w przeliczeniu 30 zł, za co można kupić 20 arbuzów. Oprócz hodowli kóz, baranów uprawiają ziemię. Zbierają osiem kwintali pszenicy z hektara. Pola znajdują się wysoko w górach, żniwa trwają kilka miesięcy, bo pola leżą na różnych wysokościach. Tak to wygląda w całym Tadżykistanie, gdzie sieje się i zbiera przez okrągły rok. Później to się sprzedaje na bazarach, które też są całoroczne nawet, kiedy spadnie śnieg i -15 stopni mrozu. Cała osada ogłada mój rower.
Dla nich to nowość. Rzadko kto tu przyjeżdża, zwłaszcza na rowerze. Nie mogą zrozumieć, po co podróżuję rowerem po tych bezdrożach.