Zjadłem oko barana
W powietrzu unosi się zapach krowiego łajna, który służy tu jako materiał opałowy. Murghab jest w stadium agonii. Rozwalone domy. Podziurawione dachy. Półmrok. Chmury niemalże pełzają po ziemi. Psy trzymane na drutach, zero uśmiechów. W zimie połowa populacji wyjeżdża do kirgiskiego miasta Osh. Nie ma tutaj wystarczająco dużo energii do ogrzania domów .Brak elektryczności. Nie jest już tak gorąco jak w dolinach. Temperatura 22 stopnie C. Czuję chłodny, rześki powiew wiatru. Pokonuje przełęcz Akbaytal Pass: 4655 metrów! To najwyżej położona przełęcz w tej podróży. Góry tutejsze nie są już tak wypalone słońcem jak przy granicy z Afganistanem. Robi się chłodno. Zakładam polar. Naciskam na pedał. Naoliwiony łańcuch z łatwością wchodzi na największą zębatkę. Podjeżdżam na kolejne wzniesienie. Coraz więcej w górach widać śniegu. Zaczyna padać deszcz. To pierwszy deszcz w tej podróży! Czuję ulgę. Balsam dla ciała.
Na granicy tadżycko – kirgiskiej odprawia mnie wopista z klamrą na pasku, na której jest młot i sierp . Polacy do Kirgizji nie potrzebują wizy. Po lewej stronie widać wznoszący się w niebo siedmiotysięcznik to Pik Lenina. Góry Pamiru są olbrzymie. Niegdyś Breżniew miał w planach aby te góry wysadzić. Wszystko po to, żeby z tutejszych lodowców popłynęła woda na pustynne pola bawełny, aby je nawodnić.
Ostatecznie nie doszło to do skutku. Wystraszono się reakcji światowej. Były tez obawy, że wody z lodowców zatopią większość rejonów ZSRR.