Fitz Roy – pogoda dla wspinaczy
Zobaczyłem na ulicach El Chalten ludzi wpatrujących się w coś, co było niezbyt daleko, ale za to wysoko. Kosmici? Nie, to nie kosmici... to Fitz Roy – król Patagonii się odsłonił!
25.06.2008 | aktual.: 26.10.2016 15:25
Pamiętacie film “Dzień Niepodległości”? A scenę, w której statki kosmitów wychodzą z chmur i zawisają nad ziemią? I te grupki zdziwionych ludzi wpatrzonych w niebo? Przypomniałem sobie tę scenę, gdy zobaczyłem na ulicach El Chalten ludzi wpatrujących się w coś, co było niezbyt daleko, ale za to wysoko. Kosmici? Nie, to nie kosmici... to Fitz Roy – król Patagonii się odsłonił!
Do Patagonii przybyliśmy z siostrą w połowie stycznia, kilka dni przed głównymi siłami naszej wyprawy. Zamieszkaliśmy na kempingu gdzie żyła miejscowa (a zarazem i światowa) elita wspinania. „Elitarni” nie dość, że okazali się fajnymi kumplami to jeszcze byli skarbnicą wiedzy o drogach wspinaczkowych i zawsze wiedzieli, jaka będzie pogoda – a to w Patagonii wiedza niezwykle cenna. Zmiany pogody są tu chyba najgwałtowniejsze na świecie, a ilość dni, podczas których pogoda zachęca do pozostawania w śpiworze plasuje ten obszar w światowej czołówce.
W końcu przyszło długo zapowiadane przez „elitarnych” okno pogodowe – na pierwsze promienie słońca zareagowali wszyscy, począwszy od alpinistów śpiących w jamach śnieżnych na Passo Superiore, przez trekkersów bytujących w licznych obozowiskach, a na turystach w japonkach skończywszy. Wszyscy wyrwali do góry. Nasza ekipa spokojnie podchodziła do góry, licząc na to, że przez pierwsze dwa dni pogody, choć trochę spłynie lód, który dokumentnie zaklajstrował wszystkie rysy, utrudniając tym samym w znacznym stopniu wspinaczkę. Jakiś czas później przekonaliśmy się w jak znacznym...
Poprzedniej nocy, aż trzynaście zespołów brało udział w gromadnym ataku na „naszą” drogę francusko-argentyńską. Tylko trzy zespoły wbiły się w zasadniczą drogę, z której potem tylko jedna zdeterminowana dwójka po czterdziestu czterech godzinach walki osiągnęła szczyt. Reszta straciła motywację marznąc w korku pod drogą, albo kując lód zalegający w rysach.
Wyglądało na to, że wszystko układa się po naszej myśli – ktoś już przekuł rysy, ktoś przetarł podejście, pogoda ma się utrzymać. Kolejne dwa dni spędziliśmy w jamie na Passo Superiore. Wyraźnie brakowało nam cudów kuchni argentyńskiej, którą nieudanie próbowaliśmy zastąpić cudami kuchni sproszkowanej. W końcu, po dniu niewyraźnej pogody, dostaliśmy cynk od „elitarnych” – będzie lampa! Dla nas oznaczało to atak! Termin wyjścia zaplanowany zgodnie z zasadami sztuki, czyli ciemną nocą, oznaczał między innymi to, że wstać trzeba nocą jeszcze ciemniejszą, stopić śnieg, zrobić papu, herbatkę i wyjść. Kilkanaście godzin później byliśmy znowu w jamie. Jedni przymuleni problemami żołądkowymi (ja), a inni przymuleni, nadchodzącą (Magda), lub już trwającą (Jacek), grypą. Dyskutowaliśmy zawzięcie na temat wydarzeń ostatnich „szturmowych” godzin. Niby warunki mięliśmy cieplarniane, bo nie dość, że była dobra pogoda, to jeszcze byliśmy sami i nikt nam nie przeszkadzał we wspinie. Byliśmy zbyt wolni, zawiodła taktyka,
przeszkodziły choroby i pewnie jeszcze kilka innych rzeczy. Nie udało się. Czy Fitz Roy da nam drugą szansę?
Zejście do El Chalten odbyło się według słów wiersza „...Ze spuszczoną głową powoli...” Pierwsza porażka podkopała w nas ducha, więc nawet sprzęt, który wszyscy zwykli zostawiać w depozycie na Passo zabraliśmy ze sobą na dół.
Jak to zwykle bywa, po napełnieniu brzucha, wzięciu prysznica i wyspaniu się, morale w ekipie wzrosło. Z poprzedniego ataku wyciągnęliśmy wnioski: bierzemy dużo jedzenia, pijemy ile się da, dochodzimy rano na passo, tam leniuchujemy i zbieramy siły przed atakiem, wprowadzamy zmiany w taktyce poruszania się zespołu.
Podejście, leniuchowanie, picie i jedzenie poszło nam zgodnie z planem. Nasze przybycie na Passo Superiore znowu zbiegło się z exodusem wspinaczy, głównie, tych którzy swego czasu próbowali Fitz Roy’a, a teraz zrażeni do niego, powrócili by zdobyć cokolwiek, co zazwyczaj oznaczało Aguja Poincenot lub Aguja Guillamet, na które prowadzą najłatwiejsze drogi w okolicy. Masowy exodus z passo miał jeszcze jedną przyczynę – ludzie schodzili, bo ktoś w ekipie im się pochorował. Przedłużający się okres dobrej pogody niósł pewne konsekwencje - można się było zatruć, nie wchodząc w szczegóły czym i jak, dodam tylko, że jedynym sposobem ochrony przed zatruciem było stosowanie się do: Rule number one – never eat yellow snow. Niestety znaleźli się tacy, którzy mieli pecha, zjedli i teraz byli holowani przez partnerów na dół. Taka górska kolej rzeczy - my w górę, oni w dół.
Razem z nami atakować miała tylko dwójka Hiszpanów i czwórka Amerykanów pod dowództwem jednego z „elitarnych” – Beana Bowersa. Po szybkim podejściu pod kuluar, zaczęliśmy się wspinać. W tym czasie ze stawki wspinaczy odpadła dwójka Hiszpanów – jeden z nich nie zastosował się do Rule number one, więc chłopcy musieli „podać tyły”. Po trzystu sześćdziesięciu metrach wspinania w kuluarze i na grani, stanęliśmy po raz drugi w ciągu kilku dni w miejscu zwanym La Silla. Ostatnio było to najwyższe miejsce, które udało się nam osiągnąć, teraz miał tu być jedynie przystanek na naszej drodze.
Asekurując się czujnie, podeszliśmy stromym lodowczykiem i zaczęła się nasza przygoda z drogą francusko-argentyńską. Jeszcze przed chwilą urzeczeni wpatrywaliśmy się w ścianę, która swym ogromem zakrywała pół nieba, ale teraz nie było już czasu na wrażenia estetyczne. Liczył się tylko kolejny wyciąg, kolejny ruch, kolejny metr i kolejny dobrze założony przelot. Oczywiście liczył się przede wszystkim dla Jacka, który prowadził cały czas, ale także i dla nas, których głównym obowiązkiem było nadążenie za liderem. Pierwszych dziesięć wyciągów przeminęło z patagońskim wiatrem, razem z nimi przeminął dzionek, i właśnie, gdy kończyłem dziesiąty wyciąg i dochodziłem do Magdy i Jacka, zapadłą decyzja – tu śpimy. Półka, która miała się stać naszą noclegownią była duża, w miarę równa i zapewniała dobra asekurację. Ech gdybyśmy jeszcze mieli nasze puchowe śpiworki... musiały nam jednak wystarczyć puchowe kurteczki jako substytut śpiwora, oraz zwinięte liny i plecaki jako substytut karimaty.
Zapadły ciemności i rozpoczęło się oczekiwanie na upragniony świt. Sen w takich warunkach to nie dające wypoczynku odrętwienie. Na domiar złego nigdy nie jest ci dane obudzić się dopiero rano. Jest zimno, coraz zimniej, w końcu budzisz się tylko po to by wykonać z gracją Pinokia zestaw rozgrzewających ruchów, potem „odpływasz”, przez chwilę jest w miarę dobrze, a potem znowu robi się zimno.
Upragniony świt przyniósł w końcu dużo światła i odrobinę ciepła. Po śniadaniu złożonym ze „smacznych i pożywnych” żeli energetycznych ruszyliśmy dalej. Nasza szybka trójka w dobrym tempie pokonała ostatnie pięć wyciągów skalnego wspinania. Co prawda, po drodze spadający kamień przygniótł mi dłoń, ale na szczęście nie spowodował poza obfitym krwawieniem dłoni, żadnego uszczerbku na mym zdrowiu, a jedynie zagwarantował mi pamiątkę w postaci szpanerskich blizn made in Fitz Roy. Od szczytu dzieliło nas sto pięćdziesiąt wertykalnych metrów, które dziarsko pokonaliśmy czując zbliżający się sukces. Było łatwo, było blisko i sytuacja meteorologiczna była wymarzona. Dwa wyciągi przed szczytem Jacek zaczął głośno pozdrawiać i dziękować jakieś czarownicy z Polski, która podobno załatwiła nam pogodę.
Chwilę później, kończąc kolejny wyciąg zauważyliśmy, że na dzisiaj wspinania więcej nie będzie. 25 stycznia 2008 r., w godzinach popołudniowych mogliśmy wyciągnąć z plecaka nasz proporczyk i zrobić sobie wymarzone zdjęcie szczytowe. VENI VIDI FITZI! Radość była krótka, choć intensywna, jeszcze tylko sesja ze szczytu, jeszcze tylko rzut oka na bezkres Lodowca Kontynentalnego, na będące dużo niżej Cerro Torre, i inne skalne cuda, i już schodzimy po śniegu w dół, w kierunku pierwszego stanowiska zjazdowego w myśl klasycznego już cytatu z Reinholda Messnera: „Szczyt jest niczym. Powrót wszystkim”. Zjazdy nie miały w sobie żadnej romantyki, liczyło się tylko jedno – byle szybciej na dół, na dół w stronę La Silla, do której ostatecznie dotarliśmy po zapadnięciu zmroku. Chwila przerwy, czekoladka i znowu potem w dół do podstawy kuluaru, jeszcze tylko dreptanie w mokrej pokrywającej lodowiec brei i w końcu po pięćdziesięciu jeden godzinach i trzydziestu minutach dotarliśmy na Passo.
Udział wzięli wspinacze z KW Gliwice:
Jacek Kantyka
Magdalena Fiszer
Wojtek „Kanion” Grzesiok
_ Tekst i zdjęcia: Wojtek Grzesiok Źródło: Globtroter _