Piotr Kraśko: Irak na celowniku
Fragment książki "Irak. W stanie wojny" reportera i dziennikarza Piotra Kraśko.
Fragment książki "Irak. W stanie wojny" reportera i dziennikarza Piotra Kraśko.
*Na dachu *Tuż po przejechaniu granicy Iraku przesiadłem się ze środka naszego samochodu na dach. Przepisami nikt się nie przejmował i żaden policjant nie wpadłby na pomysł, żeby zatrzymać nas za to, że ktoś siedzi na dachu. Stamtąd widać było zdecydowanie więcej. Co jakiś czas dosiadał się do mnie operator. Zdjęcia były o wiele lepsze niż te, które mógł zrobić z ulicy.
Gdy późnym wieczorem byliśmy w pobliżu meczetu w Nadżafi e, w pewnej chwili zobaczyłem na czole Marcina małą czerwoną plamkę. Nawet na chwilę nie odkładał kamery i nie mógł dostrzec mojego spojrzenia. Wcześniej widziałem to tylko na filmach. Laserowy celownik, którego czerwony punkt wskazuje, gdzie za chwilę trafi kula.
Wszystko trwało może ułamek sekundy, ale na ten moment zamarłem. Niebawem punkt przeniósł się w inne miejsce. Najpierw na przednią szybę naszego samochodu, potem auta stojącego obok, a po paru sekundach zaczął tańczyć na ścianach domów. Mały chłopiec bawił się długopisem z laserowym wskaźnikiem. Pół godziny później siedzieliśmy w restauracji przy meczecie, w której wszyscy oprócz nas byli pielgrzymami pragnącymi spędzić choć jeden dzień w świętym dla nich mieście. Jedliśmy i śmialiśmy się razem z nimi. Najpierw porozumiewaliśmy się przez naszego tłumacza, ale po chwili okazało się, że angielski naszych rozmówców jest zupełnie niezły. Nikt nawet krzywo na nas nie spojrzał. Co jakiś czas w mieście dało się słyszeć strzały, ale nigdy nie pomyślałem, że to my moglibyśmy być celem. Był sierpień 2003 roku. W Iraku byłem wtedy po raz pierwszy. Zaledwie cztery miesiące wcześniej amerykańskie czołgi wjechały do Bagdadu.
Po raz ostatni pojechaliśmy tam pięć lat później. W październiku 2008 roku wyjeżdżali z Iraku nasi ostatni żołnierze. Nie było już mowy o powtórzeniu podróży samochodem z Kuwejtu do Bagdadu. Polecieliśmy od razu na miejsce. W grę nie wchodziło nawet wzięcie taksówki z lotniska do Camp Freedom, gdzie mieliśmy spędzić pierwszą noc. To raptem 15 minut jazdy samochodem, ale nikt nie odbywał już takich podróży na własną rękę. Odebrali nas polscy żołnierze. Przyjechali trzema hummerami. Na jednym z nich zamocowano ciężki karabin maszynowy. Ofi cerowie podawali rękę na powitanie i czym prędzej zakładali nam kamizelki kuloodporne. Przejechanie tych paru kilometrów było skomplikowaną operacją wojskową. Nikt już nie bawił się laserowymi długopisami. Cudzoziemcy stali się w Iraku prawdziwym celem. Porywano ich albo zabijano. Obiady i kolacje jadaliśmy teraz w wojskowych stołówkach, siedząc obok marines, a nie wśród pielgrzymów z Iranu. Zdecydowanie wolałem ten pierwszy Irak.
*Upał o północy *Uczucie było takie, jakby tuż przy twarzy trzymać włączoną suszarkę. Przez chwilę myśleliśmy, że stoimy za blisko wciąż jeszcze gorących silników samolotu, ale gdy odeszliśmy od niego na kilkanaście metrów, nic się nie zmieniło. To był wiatr. Najgorętszy, jaki kiedykolwiek poczułem.
Zawsze byłem przekonany, że wiatr daje ochłodę. Nawet na Saharze, gdy powiał, robiło się trochę chłodniej. Niemal każdy zamykał wtedy na chwilę oczy i cieszył się choćby tak krótkim odpoczynkiem od upału. Ceną za spadek temperatury był piasek unoszący się w powietrzu, wciskający się w usta, pod powieki i w ubranie, ale do tego można się było jakoś przyzwyczaić.
W Kuwejcie było zupełnie inaczej. Dokładnie o pierwszej w nocy temperatura wciąż przekraczała 30 stopni. Wiatr był tak gorący, że prawie parzył. Chociaż na płycie lotniska nie znalazłoby się nawet ziarnka piasku i nie trzeba było zasłaniać ust, żeby móc oddychać, przed takim wiatrem należało się schować. Akurat w tym miejscu oznaczało to po prostu przejście jeszcze kilku kroków do budynku lotniska.
Kuwejt o każdej porze potrafi zrobić wrażenie na przybyszach. Na Bliskim Wschodzie byłem już wcześniej wiele razy, ale z czymś takim spotkałem się po raz pierwszy. Lotniska są tam zazwyczaj stare, zapuszczone i dość brudne. Z wielu automatycznie otwieranych drzwi działają jedne, z popielniczek niemal wysypują się niedopałki papierosów, wózki na bagaż trudno od siebie odczepić, a pogranicznicy zawsze wyglądają na bardzo zmęczonych, mają za duże i chyba dawno nieprasowane mundury. Do takich widoków przyzwyczaiłem się do tego stopnia, że przestałem je zauważać.
W Kuwejcie było dokładnie odwrotnie – bardzo cicho, bardzo czysto i bardzo biało. Ogromna hala przylotów wyglądała jak nowa, choć taka nie była. Po prostu utrzymywano ją w idealnym porządku. Niemal wszyscy przedstawiciele miejscowej ludności chodzili w śnieżnobiałych galabijach, co jeszcze potęgowało wrażenie sterylności. Poruszali się niemal bezszelestnie. W tych strojach wydawali się płynąć, a nie chodzić po posadzce terminalu. Do odprawy nie stało się w długich kolejkach, choć cała procedura nie była prosta i wymagała odwiedzenia różnych okienek, w których należało zrobić zdjęcie, zostawić odciski palców i zdobyć stosowne pieczątki. Jednak wszyscy urzędnicy uśmiechali się i nikt nie sprawiał wrażenia, jakby siedział w pracy za karę i marzył tylko o tym, by pójść jak najszybciej do domu.
Byłem przyzwyczajony, że w tej części świata podczas odprawy niemal w nieskończoność powtarzano pytania o to, po co tu przyjechaliśmy, co chcemy filmować, z kim się spotykać, gdzie będziemy mieszkać, kogo tu znamy i dokąd chcemy pojechać. W Kuwejcie kluczowe pytanie dotyczyło alkoholu. Obowiązuje tu ścisły zakaz jego picia i posiadania, a co za tym idzie – także wwożenia. I to niezależnie od tego, czy jest się muzułmaninem, czy też nie. Zgodnie z Koranem alkohol jest haraam. Po arabsku znaczy to po prostu „zakazany”. Zakazu bezwzględnie przestrzega się wszędzie tam, gdzie obowiązuje prawo koraniczne. W Arabii Saudyjskiej za posiadanie, produkcję i spożywanie alkoholu grozi nawet wieloletnie więzienie. W Kuwejcie przepisy nie są aż tak surowe, ale i tu może się skończyć aresztem, a już na pewno bardzo wysoką grzywną.
Nie każdy bagaż jest dokładnie sprawdzany, więc niektórzy Europejczycy ryzykują i chowają w nim parę butelek na czarną godzinę. Jeśli mają wystarczająco mocne nerwy, by w żaden sposób nie zdradzić się podczas którejś z kolejnych rozmów na jego temat, może im się udać. Tak było z jednym z członków naszej wyprawy. Okazał się człowiekiem niezwykle opanowanym. Ani razu nie drgnął nawet jeden mięsień na jego twarzy. Jak się potem okazało, miał całkiem spory zapas alkoholu i to nawet niezbyt starannie ukryty. Nie wiedział jednak, jakie kary za to grożą, więc niespecjalnie się przejmował. Dopiero potem, już w hotelu, wypił trochę na uspokojenie, zadowolony, że ma to już jednak za sobą. Czy raczej „ze” sobą.
Niedrogi hotel w drodze z lotniska do centrum miasta był więcej niż przyzwoity: ogromne pokoje, każdy z bardzo przestronną kuchnią, spory basen na dziedzińcu. Z niego akurat nie skorzystaliśmy, bo dzień zaczynaliśmy już o szóstej rano. O tej porze poznaliśmy człowieka o imieniu Murray.
| Piotr Kraśko - prowadzący, reporter i dziennikarz Wiadomości TVP1. Urodzony w 1971 roku w Warszawie, żonaty, ma dwóch synów. Relacjonował m.in. wojny w Rwandzie, Libanie i Iraku, pielgrzymki Jana Pawła II i Benedykta XVI, Pomarańczową Rewolucję w Kijowie, zamach terrorystyczny w Londynie, tragedię po tsunami w Tajlandii i po przejściu huraganu Katrina w Nowym Orleanie, trzęsieniu ziemi w Peru, intifadę na terenach Autonomii Palestyńskiej, wybory prezydenckie w USA. Przeprowadził wywiady m.in. z Madeleine Albright, Zbigniewem Brzezińskim, Umberto Eco, Billem Gatesem, Lechem Kaczyńskim, Henry Kissingerem, Aleksandrem Kwaśniewskim, kard. Jozefem Ratzingerem, Gerhardem Schroederem, Donaldem Tuskiem i Lechem Wałęsą. Był korespondentem w Brukseli, Watykanie i Waszyngtonie. Współprowadzący Wieczory Wyborcze w 2000, 2001 i 2007 roku. Laureat Wiktora 2008. Autor książek z serii „Świat okiem reportera” (m.in. „Alaska”, „USA”, „Włochy”, „Ameryka Południowa”) oraz „Smoleńsk. 10 kwietnia 2010”. Prowadzący program
publicystyczny w TVP „Na pierwszym planie”. |
| --- |