Beata Pawlikowska dla WP: Lot z trumną
W samotnej podróży musisz dać sobie radę niezależnie od okoliczności. Czasem jest łatwo i pociąg czeka na ciebie na stacji. Ale czasem nie ma żadnego dostępnego środka transportu.
W Kolumbii okazało się, że jedynym sposobem dotarcia do celu jest samolot towarowy. Nie było żadnej drogi, a więc żadnej możliwości podróży autobusem czy samochodem. Żadna regularna linia lotnicza też nie obsługiwała tego miasta zbudowanego w dżungli, pozostawało więc znaleźć nieoficjalne biuro i zapłacić za przelot w towarzystwie paczek, skrzynek i worków.
Po raz pierwszy wsiadłam do samolotu przez otwór w ogonie. Nie było foteli, tylko dwie wąskie ławki wzdłuż ścian, zajęte już przez kilkoro Indian. Znalazłam miejsce, oparłam się o jedną ze skrzynek, a kapitan oświadczył:
- Będziemy lecieć nisko nad dżunglą! Żeby w razie czego mieć bliżej do ziemi!
Nie znam się na samolotach, ale umiem czytać. Na zaśniedziałych ze starości blaszkach przybitych gwoździami do ścian ostrzeżenia były napisane cyrylicą. A więc emerytowany radziecki samolot, który przeżywa drugą (kto wie, może nawet trzecią albo piątą) młodość w służbie firmy przewozowej w Kolumbii. Zapewne był powód dlaczego samolot ten nie służył już ludziom, a tylko workom z ziemniakami i cebulą. Ale odwrotu już nie było.
src="https://d.wpimg.pl/232028612-1314456421/beata-pawlikowska-open-fm.png"/>
Koła dudniły po pasie startowym, a ściany dookoła tak trzeszczały, jakby miały się za chwilę rozpaść. Samolot z jęknięciem odbił się od ziemi, po czym z niewidzialnych wcześniej szczelin zaczęły się wydobywać syczące kłęby białej pary.
Nie wiedziałam co się dzieje. Czy lecimy, czy spadamy, czy wyfrunęliśmy poza samolot i znajdujemy się w objęciach obłoków.
Nic nie było widać. Trzymałam się kurczowo skrzynki za moimi plecami i zastanawiałam się na ile czasu wystarczy nam tlenu.
Samolot z wyraźnym wysiłkiem wspinał się coraz wyżej, aż nagle wyrównał lot, silniki przestały rozpaczliwie rzęzić, a ściany dygotać. Lecieliśmy naprzód! Przestało też tryskać białym gazem, który po pewnym czasie zwiotczał i znikł. Spojrzałam na Indian siedzących naprzeciwko. Oni też wydawali się ucieszeni tym, że wciąż żyją. Tylko ta skrzynka, która boleśnie wbijała mi się w plecy. Odwróciłam się i zamarłam. To nie była skrzynka, tylko trumna. Z wieczyście uśpionym lokatorem, który leciał razem z nami na swój własny pogrzeb. Nawiasem mówiąc, był piątek, 13 lutego. Ale to nieważne. Najważniejsze jest to, że dolecieliśmy do celu.