Bory Tucholskie - niezwykły rejon północnej Polski
Jest coś niezwykłego w przełomie pór roku, gdy słońce świeci wciąż mocno, ale w powietrzu czuje się już zmianę. Widać to zwłaszcza w miejscach, w których rytm życia wyznacza przyroda.
Chyba pierwszy raz postanowiłem nie wracać z wypadu w Polskę, tak jak sobie zaplanowałem, a zostać dłużej i jeszcze trochę cieszyć się spokojem i lasem. Znajomi mkną więc do stolicy, a ja wysiadam przy moście w Tleniu. Macham na pożegnanie i zostaję sam. Zupełnie sam, jeśli nie liczyć łabędzi krążących po Wdzie. Jest słoneczne niedzielne popołudnie, ale ulewa, która przeszła wcześniej, wymiotła stąd ostatnich letników. Może wrócą za tydzień, może dopiero w maju. Mijam zamknięte budki z lodami i zapomniane rowery wodne zacumowane na rzece. Skręcam na działki i dopiero tam widzę pierwszego człowieka. Siedzi na werandzie z kubkiem herbaty zapatrzony w las. Nawet nie zauważa, że przechodzę. W lesie słyszę trzaski. Spłoszyłem dziki, które szły ugasić pragnienie nad rzeką. Zawracam i czuję, że wypocznę tu jak nigdy.
Darzbór
Poprzednie dni były bowiem tak intensywne, że aż sam się zdziwiłem, ile można robić w lesie. Główną atrakcją miało być grzybobranie. Bory Tucholskie, jeden z największy kompleksów leśnych w Polsce (ponad 100 km z południa na północ i drugie tyle z zachodu na wschód), sprzyjają takim aktywnościom. Niby to zwykły, leśny spacer, ale perspektywa powrotu z łupami nadaje mu nowy sens. Szczególnie, gdy chodzi się ze znawcą, który o odróżnianiu gatunków trujących odjadalnych i przyrządzaniu tych drugich mógłby opowiadać godzinami. Takiego właśnie spotkaliśmy niedaleko Śliwic i dzięki niemu teorię zbierania grzybów opanowaliśmy do perfekcji. Gorzej z praktyką – seria suchych dni przekreśliła szanse na obfite zbiory. Grzybów znaleźliśmy tyle co nic. Planem B zostały kajaki. Przez Bory Tucholskie płyną do Wisły dwie rzeki – Brda i Wda. Pierwsza ma ponad 200 km długości i bardzo urozmaicony bieg.
Zaprawieni kajakarze mogą wybierać między górnym odcinkiem, pełnym mielizn i przenosek, a bystrzami w środkowym biegu, które gwarantują wywrotkę. Gdyby było o kilka stopni cieplej, pewnie skusiłaby nas ta perspektywa. A tak stanęło na bezpiecznych meandrach i starcie niedaleko ujścia Czerskiej Strugi. Niezwykły był za to koniec spływu. Na mecie trafiliśmy na harcerskie ognisko. Dołączyliśmy do skautów, by posłuchać gawędy w starym stylu praktykowanym od pokoleń. Długo jednak nie zostaliśmy. Czekała nas pobudka przed świtem.
(Nie)daleka Północ
Nad Wdą ścielą się już wieczorne mgły. Aby w nich nie zbłądzić, wracam szybko na most. Przechodzę na drugi brzeg, gdzie stoi pensjonat Przystanek Tleń. Jego właściciele, Ania i Michał, zrobili właściwie to samo, co ja dzisiaj. Też nie chcieli wracać z podróży do wielkiego miasta, więc wylądowali w sercu lasu. Z tą drobną różnicą, że ich włóczęga zahaczyła aż o Pacyfik i trwała parę lat, a w Borach Tucholskich mieszkają od kolejnych kilku. Turyści nie zjawiają się w okolicy tłumnie sami z siebie, dlatego Ania i Michał zabiegają o ich względy. Niedawno otworzyli minibrowar, tworząc idealny przystanek także na barową pogodę. Kolejny dzień przynosi jednak przyjazną aurę, więc Ania pożycza mi swój urodzinowy prezent – leciutki sportowy kajak. Ruszam nim z biegiem Wdy, która rozlewa się tu coraz szerzej, a za wiaduktem kolejowym zmienia w jezioro Żur. To sztuczny zbiornik, więc ma sporo krętych zatok i wysokie brzegi, do tego całe porośnięte ciemnym lasem. Czuję się trochę jak w Kanadzie. Tak jak na dalekiej
północy – poza mną nie ma tu nikogo. Bory Tucholskie przypominają mi też moje rodzinne Mazury, jednak o wiele mniej jest tu wczasowiczów, szczególnie teraz, po sezonie. Łatwiej znaleźć się sam na sam z naturą. Wystarczy wsiąść na rower lub do kajaka. Albo odpowiednio wcześnie wstać.
Obudziliśmy się o godzinie uznawanej zwykle za środek nocy. Bez śniadania zapakowaliśmy się do auta, by wysiąść w wilgotnym mroku, w którym czaiła się już przeszywająca chłodem zapowiedź jesieni. Przywitał nas teatralny szept. Po omacku zbliżyliśmy się do źródła głosu. Należał on do naszego przewodnika, leśnika, który miał pokazać nam rykowisko jeleni. Pokazać to właściwie za duże słowo. Przez zalegające mgły, dopiero po kilku minutach, dostrzegłem zarys drzew i domyśliłem się, że jesteśmy na skraju lasu. Szliśmy w zupełnej ciszy, którą nagle zmącił głęboki odgłos niosący się echem nad polaną. Tak przywitał się z nami jeleń szlachetny, największe zwierzę Borów Tucholskich. Z braku wilków nie ma tu naturalnych wrogów. Dlatego jelenie mogą spokojnie odbywać gody. Pierwsze ryki samców słychać z końcem sierpnia i z każdą chłodną nocą jest ich więcej. Bykowi po chwili odpowiedział inny, schowany gdzieś dalej. Starały się w ten sposób zwabić łanie i jednocześnie odstraszyć konkurentów. Gdyby żaden nie uzyskał
werbalnej przewagi, w ruch poszłyby rozłożyste poroża. Szczęściarze mogą podczas nocy na rykowisku usłyszeć ich trzask. My na otwartym terenie nie mogliśmy podejść bliżej. Przenieśliśmy się do ich matecznika w młodniku. Pojawiło się już nieco światła. Między drzewami dostrzegałem raz po raz przemykające jelenie, zajęte miłosną grą. Nie przeszkadzaliśmy im. Wróciliśmy na polanę, gdzie mgły złociło już wschodzące słońce.
Tekst: Grzegorz Dzięgielewski, www.podroze.pl