Chce zdobyć Koronę Ziemi. "Największym wrogiem w górach jest wysokość"

Z wykształcenia jest adwokatem, doradcą podatkowym i profesorem warszawskiej Uczelni Łazarskiego, natomiast prywatnie zakochanym w górach zdobywcą sześciotysięczników. Adam Mariański właśnie wyruszył w kolejną wyprawę, tym razem podbić wulkaniczny kręgosłup Ekwadoru. W rozmowie z WP opowiada m.in. o tym, jak najlepiej przygotować się do wyjścia w wysokie góry.

Adam Mariański ma już na swoim koncie kilka cztero-, pięcio-, i sześciotysięczników
Adam Mariański ma już na swoim koncie kilka cztero-, pięcio-, i sześciotysięczników
Źródło zdjęć: © Archiwum prywate | Adam Mariański

06.12.2022 | aktual.: 06.12.2022 11:16

Natalia Gumińska, dziennikarka Wirtualnej Polski: Czy pana przygoda z górami zaczęła się od młodzieńczych lat czy pojawiła się dopiero później?

Adam Mariański: Warto podkreślić, że to jest jedna z wielu moich pasji, które czasem udaje mi się scalać. W czasie ostatniego wyjazdu do Australii połączyłem góry i nurkowanie. Również interesuję się inną turystyką - enoturystyką, czyli związaną z winiarstwem, co jest o tyle istotne, że w czasie kolejnego wyjazdu w lutym będę łączył wejście na Aconcagua (6962 m n.p.m.) i wizytę w winnicach w Mendozie.

Górami fascynowałem się od lat, ale jako młody człowiek, nie do końca miałem czas i pieniądze, aby takie wyprawy organizować. W następnych etapach życia pojawiła się rodzina, praca zawodowa, co spowodowało, że owszem po górach chodziłem, ale były to polskie góry lub Dolomity. Natomiast sześć lat temu postanowiłem pochodzić po górach, ale już wyżej.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Od czego zaczął pan wędrówki w wyższe partie gór?

Zacząłem od Kilimandżaro (5895 m n.p.m.), ale jest kilka gór, od których warto zacząć, aby sprawdzić, jak organizm reaguje. Kilimandżaro jest już prawie sześciotysięcznikiem, więc jest dobrym sprawdzianem. Z własnej perspektywy mogę powiedzieć, że niekoniecznie od najwyższego szczytu Afryki trzeba zaczynać. Wcześniej warto wejść na czterotysięczniki, np. w Alpach, albo najwyższy szczyt Atlasu w Maroku, czyli Tubkal. Wtedy można zobaczyć, jak organizm zachowuje się powyżej 3 tys. m n.p.m.

W jaki sposób przygotowuje się pan do wypraw górskich?

Po pierwsze trzeba pamiętać, że leki na choroby wysokościowe to nie wszystko. Na przykład ja jestem na takie uczulony. Generalnie najważniejsza jest świadomość własnych ograniczeń, którą nabywamy stopniowo, zwiększając poziom trudności. Chodzenie po górach oczywiście jest męczące, ale to nie jest extreme fizyczny, w znaczeniu takim, że nie trzeba być maratończykiem.

Z historii przypomnę, że wielu polskich himalaistów uchodziło wręcz za zaprzeczenie świetnych sportowców, np. Jerzy Kukuczka. Kiedy wchodził na McKinley, czyli dzisiejsze Denali, dopadła go choroba wysokościowa i każdy mówił, że himalaisty z niego nie będzie, a z czasem okazało się, że jest doskonały. Po drugie, kiedy zaczynał ekspedycje, to był wręcz wyśmiewany, ponieważ miał brzuszek - nie był najszczuplejszy - a później najszybciej ze wszystkich zdobywał szczyty, więc nie trzeba mieć maratońskiego przygotowania, ale jednak tężyzna fizyczna jest ważna. To ułatwia wszystko w życiu.

Od lat uprawiam różne rodzaje sportu - rower górski, pływanie, badminton. Przez wiele lat grałem też w squasha - co daje bardzo dużą wydolność - ale niestety jest fatalne dla nóg. Bez względu na to, czy przygotowuję się do wyjazdu czy nie - codziennie ćwiczę. To są zwykłe ćwiczenia aerobowe, czyli utrzymujące kondycję i wydolność.

Dla osób, które wybierają się w wysokie góry, jest jeszcze jedno ciekawe rozwiązanie. Treningi hipoksyjne, które można przeprowadzić w domu, za pomocą wypożyczonego sprzętu. Pierwszy rodzaj to spanie w namiocie tlenowym, np. dzisiaj spałem w namiocie na wysokości 4 tys. m n.p.m., czyli ilość tlenu w namiocie dostosowana była do wysokości, którą chcemy osiągnąć. Dzisiaj miałem w granicach około 13 proc. tlenu, a standardowo w powietrzu zawartość tlenu wynosi około 21 proc. To powoduje, że organizm przyzwyczaja się do wysokości i zaczyna produkować więcej krwinek. Obecnie jest to trening równie często stosowany przez różnych sportowców.

Takie widoki zapierają dech w piersiach
Takie widoki zapierają dech w piersiach© Archiwum prywatne | Adam Mariański

Z kolei drugi rodzaj to treningi hipoksyjne, gdzie w odpowiedniej masce, z tym samym urządzeniem trenujemy, ale już na wysokości nawet do 6 tys. m n.p.m., kiedy mamy około 8-9 proc. tlenu i jedziemy spokojnie rowerem. Te ćwiczenia można dołożyć jako dodatkowe, żeby przygotować się do tego, co nas czeka. Tak się składa, że drugiego grudnia wieczorem będę już lądował na wysokości 2900 m n.p.m., czyli o 400 m wyżej niż najwyższy szczyt Polski, więc dla niektórych samo wylądowanie na takiej wysokości już robi różnicę.

Jak dużej amplitudy temperatur spodziewa się pan na miejscu?

Na dole w Ekwadorze w tym momencie jest około 25-28 st. C, natomiast na szczytach, jeśli będzie słońca może być około 0 st. C, ale jeśli będzie pochmurnie, to spodziewamy się temperatury do -15, nawet -20 st. C. Aczkolwiek nie są to temperatury drastyczne w porównaniu do Himalajów, bo tam na takiej wysokości temperatury spadają to -30 st. C. Oczywiście w sezonie letnim, nie podczas zimowych wyjść. Trzeba pamiętać, że idziemy po kilkanaście godzin, często wychodzimy w nocy, w związku z powyższym trzeba być adekwatnie ubranym, aby się nie przeziębić. Na to też są odpowiednie metody, np. rozgrzewacze do butów, rozgrzewacze do rękawiczek, różne typy rękawiczek, chociażby ładawice.

Pogoda w górach bywa bardzo zmienna. Czy miał pan kiedyś sytuację, która wpłynęła na bezpieczeństwo lub przebieg wyprawy?

Zdarzyło się tak, że musieliśmy zawrócić, to było w czasie wyprawy na Mont Blanc. Tam nie wchodzi się w warunkach pogodowych, w których jest bardzo krótka widoczność, ponieważ łatwo można pójść w złą stronę, a w konsekwencji zginąć. Mont Blanc jest niedoceniany przez wiele osób, a generalnie jest tam bardzo dużo wypadków. Dlatego z powodu niekorzystnych warunków pogodowych w 2018 roku musiałem zawrócić, ale wróciłem tam w 2021 roku. Wtedy była piękna, słoneczna pogoda i szybko doszliśmy ze schroniska na szczyt, ale... maksymalnie pięć minut przed nami zginął jeden Hiszpan, który nie zachował należytej ostrożności. Jego koledzy szli związani uprzężą lotną na linie, a on - taki chojrak - szedł sam. Oni weszli na szczyt, odwrócili się i jego już tam nie było. Następna grupa powiedziała, że widzieli, jak ktoś spadał na stronę włoską. W tamtym momencie jest bardzo wąska grań, szerokości zaledwie dwóch butów, więc jeśli on się potknął i przewrócił, to dodatkowo ze względu na śliską nawierzchnię - spadł. W takiej sytuacji nawet osoba, która potrafi posługiwać się czekanem, nie ma szans wyhamować.

Adam Mariański w czasie jednej z górskich wspinaczek
Adam Mariański w czasie jednej z górskich wspinaczek© Archiwum prywatne | Adam Mariański

Jeśli chodzi o wejście na Mont Blanc, to jest jeszcze drugie bardzo niebezpieczne miejsce to tzw. Kuluar Śmierci - tutaj wielokrotnie lecą kamienie z góry. Nawet mały kamień, trochę większy niż orzech, lecący z prędkością ponad 100 km/h jest w stanie przebić kask. W tym miejscu zginęło kilku wybitnych polskich alpinistów. My przeszliśmy bezpiecznie, ale w momencie, kiedy przybijaliśmy z naszym przewodnikiem "piątkę", na znak, że dobrze nam poszło, zaczęły lecieć obok nas kamienie. Okazało się, że dwóch, kompletnie nieodpowiedzialnych, młodych Włochów, zbiegając z góry - zrzucało je. Gdyby poleciały dwa metry dalej, spadałyby dokładnie na nas, więc byśmy już dzisiaj nie rozmawiali. W górach często o naszym bezpieczeństwie decyduje przypadek, ale jest on wielokrotnie związany z ludźmi nieodpowiedzialnymi, których jest mnóstwo.

Czy w związku z takimi przeżyciami, przed kolejnymi wyprawami pojawiają się obawy i lęk, czy stara się pan jednak zachować zdrowy rozsądek?

Nie ma lęku ani strachu. Do wypraw górskich podchodzę tak samo, jak do nurkowania. W trosce o bezpieczeństwo kluczowe jest zachowanie pewnych procedur. Dobrze, jeżeli jest z nami odpowiedzialna osoba, która dużo pomaga, ale też wie, kiedy powiedzieć, że należy odpuścić. Na przykład, codziennie robimy badanie pulsoksymetrem, sprawdzającym poziom natlenienia hemoglobiny. Jeśli wynosi on poniżej 70 proc., nie ma szans, żeby wyjść dalej w góry. Potrzebne są osoby, które o tym zadecydują, to np. przewodnicy z agencji, ja korzystam z pomocy Tomka Kobielskiego z Adventure 24 z Bielsko Białej.

Jeśli chodzi o badania pulsoksymetrem, opowiem pewną ciekawostkę z Himalajów. Robiliśmy wtedy, jak co dzień, takie badanie, nasz polski lider (przyp. red. - przewodnik grupy) miał całkiem niezły wynik - około 90 proc., my mieliśmy pomiędzy 82 a 88 proc., a szerpowie mieli... 98 proc. Oni prawie cały czas mieszkają i chodzą powyżej 4 tys. m n.p.m i to pokazuje, jak ich organizmy się przyzwyczaiły do danych warunków. Stale podkreślam - największym wrogiem w górach jest wysokość. To nie są wcale lodowce czy skały, ale podstawowe zagrożenie to wysokość, do której można się częściowo dostosowywać, dlatego ważne jest zdobywanie szczytów po kolei. Żadne odpowiedzialne biuro ekspedycyjne nie zabierze nikogo na Aconcagua, jeżeli wcześniej nie wchodził przynajmniej na pięciotysięczniki. Tak samo nie zabierze nikogo na Mount Everest, jeżeli wcześniej nie zdobył przynajmniej Aconcagua.

  • Bazy noclegowe w wysokich górach
  • Ekipa Adventure 24 w czasie górskiej wyprawy
[1/2] Bazy noclegowe w wysokich górachŹródło zdjęć: © Archiwum prywatne | Adam Mariański

Biorąc pod uwagę, że trzeba się stopniowo aklimatyzować w danych warunkach, nie są to krótkie wspinaczki. Jak długo trwają takie wyjazdy i jak duże przewyższenia pokonuje się jednego dnia?

Wyjazd do Ekwadoru, w czasie którego będziemy wchodzić na pięć wulkanów - Pasochoa (4230 m n.p.m.), Corazon (4786 m n.p.m.), Iliniza Norte (5126 m n.p.m), Cotopaxi (5897 m n.p.m.), Chimborazo (6310 m n.p.m.) - zajmuje 14 dni. Oczywiście, odejmując loty, a także dni odpoczynkowe, zostaje 10 dni na wejścia. Są też dłuższe wyjazdy np. zajmujące trzy tygodnie.

Natomiast jeśli ktoś chciałby pojechać na Mont Blac, to trzeba liczyć trzy dni na samą aklimatyzację, chyba że jest się bardzo dobrze przygotowanym. Z kolei w Himalajach, na prawdziwej ekspedycji, a nie wycieczkowym trekkingu, pierwszego dnia jesteśmy już co najmniej na wysokości 3 tys. m n.p.m, a drugiego lub trzeciego dnia, często przekraczamy 4 tys. m n.p.m. I tak, będąc w Himalajach, wychodząc z Lukli, drugiego dnia przeszliśmy przez przełęcz na wysokości prawie 4800 m n.p.m, czyli prawie tak, jakbyśmy w dwa dni weszli na Mont Blanc. Oczywiście później jest kolejna aklimatyzacja. Wchodzi się na wysokość około 5 tys. m n.p.m., schodzi się i śpi niżej. Natomiast nie działają zalecenia medyczne, żeby jednego dnia robić 300 m przewyższenia, bo wtedy wchodzilibyśmy miesiąc - to się robi znacznie szybciej.

Wspinaczka górska nie jest tanim sportem. Ile trzeba przeznaczyć na przykładową wyprawę?

Rzeczywiście nie są to wyprawy tanie, ale to oczywiście zależy od góry. Jeśli chodzi o Mont Blanc, przewodnik kosztuje około 1,5 tys. euro (około 7 tys. zł) na dwie osoby, ale największym problemem nie są pieniądze, tylko to, że miejsca w schroniskach trzeba rezerwować z dużym - nawet kilkumiesięcznym - wyprzedzeniem. Chociaż Mont Blanc to jeden z tańszych wyjazdów, na przykład wyprawa do Ekwadoru to 2930 dolarów (ponad 13 tys. zł) i koszty lotów około 4-5 tys. zł. Natomiast najdroższe są dwie wyprawy - na Mount Everest - około 45 tys. dolarów (210 tys. zł) plus koszt przelotu oraz na Mount Vinson na Antarktydzie - około 50 tys. dolarów (235 tys. dolarów).

Ma pan już na swoim koncie najwyższy afrykański szczyt - Kilimandżaro, australijski - Górę Kościuszki, europejski - Mont Blanc, na horyzoncie widać też szczyt Ameryki Południowej. Czy to oznacza, że podejmuje pan próbę zdobycia całej Korony Ziemi?

Taki jest plan. Natomiast jeśli chodzi o Koronę Ziemi, to jest ciekawe, bo Amerykańcy nazywają ją "seven summits" (siedem szczytów), czyli każdy szczyt kontynentu, ale pojawia się pewien problem. Jest on związany z dwoma kontynentami - Europą, gdzie niektórzy mówią, że najwyższy jest Mont Blanc, a inni, że Elbrus. W związku z tym zaleca się zdobycie zarówno jednego, jak i drugiego szczytu.

Góra Kościuszki zdobyta
Góra Kościuszki zdobyta© Archiwum prywatne | Adam Mariański

Druga kwestia dotyczy Australii i Oceanii, bo Góra Kościuszki jest najwyższa w Australii, ale mamy jeszcze Oceanię z Piramidą Carstensza, gdzie właśnie mieliśmy lecieć, ale niestety jest zamknięta i nie przyjmuje turystów. Jest to szczyt bardzo trudny technicznie, ale też pod względem aklimatyzacji, ponieważ nie da się do niego dojść przez dżunglę, która jest dookoła, ponieważ trwają tam walki plemienne i jest zakaz wstępu. Z drugiej zaś strony jest kopalnia złota, przez którą też nie przepuszczają. W związku z tym ląduje się helikopterem na wysokości 4100 m n.p.m i dalej wchodzi się prawie pionową ścianą na ponad 4,8 tys. m n.p.m., schodzi i odlatuje.

Dlatego generalnie rzecz biorąc wiele osób, które chce zdobyć Koronę Ziemi, zdobywa dziewięć, a nie siedem szczytów.

Natalia Gumińska, dziennikarka Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Turystyka
w podróżykilimandżarohimalaje
Wybrane dla Ciebie