Hezbollah w Libanie chwali się zwycięstwem nad Izraelem. Jedyne takie miejsce na świecie
Taksówkarz wyraźnie czuje się niepewnie. Nic dziwnego. Jest chrześcijaninem, a jedziemy przez terytorium milicji Hezbollahu, jednej z najgroźniejszych na świecie. Zmierzamy do miejsca, które symbolizuje potęgę ugrupowania powszechnie uważanego za organizację terrorystyczną.
Południe Libanu. Wąska droga wije się przez zatłoczone, szyickie miasteczka przyklejone do stromych wzgórz. Na latarniach wiszą wyblakłe od słońca portrety. Są wśród nich brodaci, szyiccy duchowni na czele z Ajatollahem Chomejnim, przywódcą rewolucji islamskiej w Iranie. Większość, to jednak młodzi mężczyźni w mundurach. To bojownicy Hezbollahu, którzy zginęli w kolejnych konfliktach toczonych przez tę potężną organizację, w Syrii lub z odległym o zaledwie 20 km Izraelem.
Kierowca zapala kolejnego papierosa. Zbliżamy się do Mleety, jedynego na świecie muzeum prowadzonego przez organizację uważaną za terrorystyczną. Według Ahmada Mansoura reprezentującego muzeum, to miejsce symbolizuje potęgę Hezbollahu, a dla Libańczyków ma być źródłem poczucia dumy z osiągnięć w walce z "wrogiem", czyli Izraelem.
Przyjemne muzeum okrutnej wojny
Mleeta zaskakuje profesjonalizmem i nowoczesnością. Multimedialne ekspozycje pokazują nie tylko fragmenty sprzętu zdobyte na Izraelczykach, ale mają też oddać wrażenie grozy współczesnej wojny. Symbolika centralnej instalacji nie pozostawia złudzeń. Cmentarz ukazany jest jako przewrócony, izraelski nagrobek i spękana nazwa izraelskiej armii. Obok makieta słynnego czołgu Merkawa z zawiązaną na supeł lufą.
Wszystko jest czyste i ładne. Uwagę przyciąga też obsługa. Młodzi, brodaci mężczyźni w piaskowych uniformach. Proszą, żeby nie robić im zdjęć. Z postawy widać, że to członkowie lokalnej milicji. Czasem spod rękawa wystaje fragment tatuaża Hezbollahu.
Dookoła zniszczone czołgi, działa i wozy bojowe. Mnóstwo starych hełmów i amunicji. Wszystko oplata drut kolczasty. Nie brakuje też resztek izraelskiego śmigłowca zestrzelonego podczas wojny w 2006 r. W las prowadzi transzeja (element fortyfikacji), z której oglądać można pozycje bojowe i sprzęt szyickich bojowników.
Niezdobyte tunele
Główną atrakcją muzeum są wykute w skale schrony i bunkry. To miejsce nie jest przypadkowe. Przez ponad 20 lat tutaj toczyła się wojna. Na sąsiednim wzgórzu, odległym o nieco ponad 2 tys. metrów znajdował się izraelski fort Sujud broniący północnej rubieży okupowanej do 2000 r. strefy bezpieczeństwa w południowym Libanie. Mleeta była głównym punktem wypadowym przeciwko temu i innym pozycjom Izraelczyków w rejonie.
Dla zapewnienia sobie bezpieczeństwa bojownicy Hezbollahu głęboko wgryźli się w piaskowe skały. Przeciwko tym umocnieniom izraelska armia ze swoją artylerią i samolotami była bezsilna. Teraz to dowód na triumf szyitów. Wrażenie siły i sukcesu podkreślają przy tym wyrzutnie rakietowe, działa i drony rozstawione na zalesionym wzgórzu.
Hezbollahowi wyraźnie zależy na akceptacji Zachodu. Mleeta jest oficjalną instytucją zarejestrowaną przez muzeum turystyki w Bejrucie. Przyjeżdżać tu mają nie tylko Libańczycy, ale też goście z całego świata i dla nich przedstawione są wielojęzyczne ekspozyje.
To nie jest prosta, antyizraelska propaganda
W odróżnieniu od powszechnej na Bliskim Wschodzie, antyizraelskiej propagandy, Mleeta nie epatuje nienawiścią i krwawymi obrazami. Film informacyjny, którego narratorem jest sam Hassan Nasrallah, wieloletni lider Hezbollahu, nie pokazuje przemocy. Oczywiście krew burzą obrazy salutu rzymskiego oddawanego przez ustawionych w równym szyku szyickich bojowników, ale taki chyba miał być zamysł.
Autorzy unikają terroryzmu. Ani słowa o samobójczym ataku na koszary Marines w Bejrucie w 1983 r. czy ataku na centrum żydowskie w Buenos Aires w 1994 r. Jest tylko mowa o samobójczym zamachu przeciwko Izraelczykom w południowym Libanie czy Samirze Kuntarze, sprawcy koszmarnego ataku w północnym Izraelu. W Mleecie Hezbollah jest armią, która stawiła czoła lokalnemu mocarstwu i zatriumfowała.
Po kilkugodzinnej wizycie taksówkarz z ulgą zjeżdża z gór w kierunku Morza Śródziemnego. – Nie możecie zaczekać, aż wyjdziemy? – odpowiada na prośbę o zatrzymanie się w jednej z mijanych wiosek na obiad. Na przedmieściach Bejrutu nawet staje się rozmowny. Jego reakcja pokazuje, że Mleeta to nie tylko historia, ale też teraźniejszość Libanu, tak jak smugi kondensacyjne, które w tym samym czasie na niebie rysują dwa izraelskie myśliwce.