Jak się jeździ stopem w Polsce? "Nigdy nie wiadomo, na kogo trafisz"
Już po kilku minutach łapania stopa poczułam się niezręcznie. Z jednej strony fajna przygoda, a z drugiej - jakby poniżenie. Za każdym razem, gdy ktoś się zatrzymywał, miałam w sobie dziwny lęk. Ale wsiadałam. Podróż zajęła mi w sumie kilka godzin, ale mam wrażenie, jakbym zwiedziła cały świat.
Artykuł jest częścią cyklu #JedziemyWPolskę. Chcesz opowiedzieć o czymś, co dzieje się w Twojej miejscowości? Pisz na dziejesie@wp.pl.
Wszystkie teksty powstałe w ramach cyklu #JedziemyWPolskę znajdziesz tutaj.
Kiedy mówię babci, że jadę stopem, łapie się za głowę. – O Matko Boska! Dziecko, tyle tych wariatów na drodze. Po co pchasz się po nieszczęście? – pyta. – Bilet na pociąg sobie kup, bezpiecznie przynajmniej. Nigdy nie wiadomo, na kogo trafisz – radzi troskliwie.
Ale kiedyś przecież ludzie tak jeździli i jakoś to było. Zboczeńca spotkam w tramwaju, wariata - na każdym rogu, a morderca nie zawaha się nawet w biały dzień. – Weź chociaż gaz pieprzowy – prosi babcia. Ale czego my się właściwie boimy? - myślę.
Rozdział pierwszy: autostopem do PRL-u
Na wszelki wypadek ubieram się jak najmniej wyzywająco, co w lipcowym upale nie jest łatwe. Zakładam bluzkę bez dekoltu i szerokie bermudy, które moi koledzy z wioski z obrzydzeniem nazwaliby "antygwałtami".
Zastanawiam się, gdzie najlepiej łapać stopa. Na Łódź czy na Warszawę? Przy "starej jedynce" czy przy "starej siódemce"? No i gdzie stanąć, żeby kierowcy mieli jak się zatrzymać? Wybieram ostatni przystanek autobusowy przed zjazdem na obwodnicę przy Trakcie Św. Wojciecha w Gdańsku. Wystawiam rękę i czekam.
W pierwszej chwili czuję się jak tirówka. W drugiej - jak włóczęga. Po 15 minutach chcę już wracać do domu. Poczucie uzależnienia od czyjejś łaski jest dla mnie najbardziej poniżające. Nikt się nie zatrzymuje. Zaczynam się zastanawiać, czy wyglądam zniechęcająco.
Postanowiłam nie pisać mazakiem na kartonie nazwy miasta, do którego chcę dojechać. To często zniechęca kierowców, którzy podróż kończą gdzieś bliżej lub odbijają w inną stronę. A dla mnie liczy się każdy kilometr.
I wtedy zatrzymuje się pierwsze auto. Leciwa skoda fabia, w środku krępy pan po czterdziestce. Z twarzy wydaje się sympatyczny, ale z tyłu głowy cały czas mam przestrogę babci o wariatach. Najgorsi są ci niepozorni. Oczaruje cię taki rozmową, chwilę później położy rękę na kolanie, a tydzień później znajdą cię w rowie bez głowy. Kierowca skody otwiera okno i uśmiecha się do mnie serdecznie. – Dokąd pan jedzie? – pytam. Mówi, że do Tczewa. Może być. Wsiadam.
Pierwsze koty za płoty. Jedziemy. Zagajam rozmowę i opowiadam, kim jestem, co robię. Mówię, dlaczego zdecydowałam się na jazdę autostopem. Że chcę pogadać, poznać perspektywę kierowców. Pytam, czy często zabiera pasażerów na gapę.
- To już nie te czasy, kochana. Kiedyś to się jeździło dzień i noc, a jak ktoś stał przy drodze w mundurze wojskowym, to już w ogóle każdy się zatrzymał. Ja całe życie stopem jeździłem. Zjechałem Polskę od morza po Tatry – wspomina pan Wojtek z Tczewa. - Za PRL-u to było normalne, że człowiek jeździł właśnie stopem czy pociągiem. A teraz ludzie się boją. Pokupują sobie luksusowe wozy i chyba myślą, że obcy ich pogryzą. Pędzą tymi drogami nie wiadomo po co. Poza tym ludzie teraz lubią luksus. Ładny samochód, wygodny pociąg, a nie tułaczka z plecakiem – mówi mi.
Droga do Tczewa mija szybko. Rozmawiamy o zmianach klimatu, betonozie w wielkich miastach i ogólnej miałkości współczesnego życia. Zdaniem pana Wojtka ludzie stali się bezradni i łapczywi. Światem rządzi konsumpcjonizm, głębokie duchowe potrzeby zaspokajają tzw. zapychacze. W szkole nie uczą kreatywności, tylko prostych, gotowych rozwiązań. Mówi, że coraz mniej wierzy w polską edukację.
Dzieci życia uczy sam. Pokazuje mi zdjęcia, na których chłopcy pomagają mu sadzić w ogrodzie rządek drzew. Opowiada, że uczy ich pracy i wartości pieniądza. Dostają nawet symboliczne wynagrodzenie. Starszy interesuje się logistyką, a młodszy chce zostać księdzem. Może mu się jeszcze odwidzi. Zmieniam temat i pytam, czy urlop spędzają w Polsce.
- W Polsce. Ja uważam, że Polska jest tak piękna, że więcej do szczęścia nie trzeba. Często krążę wokół komina - Bory Tucholskie, Pojezierze Brodnickie. Bardziej lubię survival niż leżenie nad morzem jak foka – opowiada z dumą. - A w góry to najlepiej we wrześniu albo w październiku jechać. Nie ma tych pseudoturystów, którzy idą w laczkach na Kasprowy Wierch i jadą do Morskiego Oka wozem konnym 10 km po betonie. To mój trzylatek dał radę dojść pieszo – dodaje.
Nim się obejrzę, jestem już w Tczewie. Żegnamy się szybko, bo muszę wyskoczyć na światłach. Pan Wojtek macha mi jeszcze z lewego pasa i znika za zakrętem. Przede mną już tylko droga ekspresowa na Łódź.
Nie ma gdzie stanąć, więc muszę się cofnąć. Idę pieszo dobry kilometr i próbuję złapać stopa na przystanku autobusowym. Nikt nie zatrzymuje się przez dobre 20 minut. Znowu czuję się trochę niezręcznie. Mijają mnie same auta z miejscowymi rejestracjami.
Rozdział drugi: w dwie i pół godziny dookoła świata
W końcu zatrzymuje się sportowe volvo. W środku pan zbliżający się do pięćdziesiątki. Schludny, ubrany w koszulę w kratę i długie dżinsowe spodnie. W duchu modlę się, by nie pokładał we mnie swoich seksualnych fantazji. Od razu wyjaśniam, że jestem dziennikarką. Nie szukam przygód. Pan tylko się do siebie uśmiecha. Pyta, ile mam lat. Po plecach ze stresu cieknie mi pot, ale też się uśmiecham i odpowiadam, że nie mam jeszcze trzydziestu. Jak by to miało coś zmienić.
Kierowca volvo nie przedstawia mi się z imienia, ale zdradza, że jego praca jest nieco bardziej techniczna niż moja. Z kontekstu i rozmów telefonicznych wnioskuję, że pracuje w firmie transportowej. Nerwowa atmosfera ulatnia się razem z pierwszym spalonym papierosem. Nie przestajemy rozmawiać aż do zjazdu na Warszawę niedaleko Strykowa.
Uprzejmy nieznajomy pędzi autostradą niemal 200 km/h i opowiada mi o swoich przygodach. Kocha podróżować. Mówi, że na coś te pieniądze trzeba wydawać. Po co gromadzić i kisić? Inwestycje już ma. Trzeba też trochę pożyć, a świat jest przecież taki piękny.
- Była pani w Marrakeszu? – pyta. Tak się składa, że byłam. Odpowiadam, że całkiem niedawno. – Ja się w Marrakeszu zakochałem. Gdyby mi ktoś teraz powiedział, że lecimy, ruszyłbym bez zastanowienia. Są miejsca, do których drugi raz mnie nie ciągnie, np. Azja Południowo-Wschodnia. Zupełnie nie mój klimat – opowiada z przejęciem. - Ale Marrakesz? Coś niesamowitego. Te smaki, te kolory - ekscytuje się.
W Tajlandii jest dla niego zbyt wilgotno, komercyjnie i za dużo turystycznej dziczy. Malezja zbyt konserwatywna. No i nie można pić alkoholu. A Turcja? Obłęd! 20 lat temu objechał całą samochodem. Mówi, że wtedy nie było jeszcze tanich lotów "ani w ogóle nic nie było".
- A była pani na safari? W parkach narodowych w Afryce człowiek czuje się, jakby to on był w zoo, a nie zwierzęta. Kenia, Tanzania – idealne do podglądania dzikiej przyrody. Czego ja tam nie widziałem? Były nosorożce, słonie, gepardy. Lwów od groma. No i czas wielkiej migracji. Obłędny widok patrzeć na tysiące wędrujących bawołów – wspomina z błyskiem w oku. – Obcowanie ze zwierzyną na dziko to jest petarda. Śpi się w namiotach w parkach jak na kempingu i nocami słucha się odgłosów grasującej zwierzyny – opowiada.
Jedyne, co go powstrzymuje przed częstymi wizytami w Afryce, to obciążające wątrobę tabletki na malarię. Ciągnie go do Omanu, Kolumbii i tamtejszych wysepek. Po sześćdziesiątce będzie podróżował do Norwegii. Jego stałym i ukochanym kierunkiem jest Grecja.
- W ogóle mi się nie ulewa ten kraj. Coraz częściej zastanawiam się nad przejściem na wcześniejszą emeryturę. Chciałbym kupić tam dom, ale jakoś tak nie mam żadnego majętnego wujka. Potrzebowałbym na to dwie bańki luzem – zwierza się. – Naprawdę lubię tam być. Rok temu wynajęliśmy dom na miesiąc i było cudownie. Tylko latem za gorąco. A będzie jeszcze goręcej – mówi mi.
A co z autostopowiczami? Rzadko kogoś zabiera, bo rzadko kogokolwiek widuje przy drodze. Sam za młodu podróżował w ten sposób, więc jak ma okazję, to zawsze kogoś podwiezie. Droga mija nam miło i przyjemnie, lecz czas rozstania nadchodzi nieubłaganie.
Podczas jazdy autostopem trzeba koniecznie pilnować trasy, żeby wiedzieć, gdzie i kiedy wysiąść, by nie utknąć. Ja przegapiłam ostatnią stację benzynową przed zjazdem na Warszawę. Teraz muszę trochę nadrobić w stronę Łodzi.
Kierowca volvo wysadza mnie na stacji benzynowej niedaleko Strykowa. Żegnamy się, a ja przechodzę kładką na drugą stronę autostrady. Mam niezłego farta, bo nie wszędzie pieszy może przejść nad drogą szybkiego ruchu.
Rozdział trzeci: do Łodzi przez wzburzone morze
Robię krótką przerwę na obiad. W restauracji pytam kilka przypadkowych osób o kierunek podróży. Dwóch chłopaków chętnie by mnie podwiozło, ale jadą w stronę Poznania. Dwaj inni wybierają się na Woodstock, gdzie będą montować scenę. Przez chwilę się waham, ale jednak zostaję przy Łodzi.
Staję za parkingiem dla tirów. Kilku kierowców wygląda za mną, rozprostowując kości przed ciężarówkami. Tym razem już po chwili zatrzymuje się dziewczyna w samochodzie dostawczym. W końcu miła odmiana, ale to nie mój kierunek. Jedzie do Bydgoszczy. Z żalem zbijamy piątkę na pożegnanie. Pani odjeżdża, a ja czekam dalej. Dobija już siedemnasta i coraz mocniej zaczynam odczuwać zmęczenie. Nie chce mi się już machać ręką. I tak nikt się nie zatrzymuje.
W końcu ktoś staje. Nie pamiętam, w jakim samochodzie siedzi ostatni z moich kierowców. Żeby usiąść na przednim siedzeniu, muszę się przekopać przez stertę papierków i pustych kubków po kawie. Kierowca jest tym nieco zażenowany, ale uspokajam go, że w moim aucie jest podobnie.
Do Łodzi rzut beretem. Zostało jakieś 30 km. Za kierownicą siedzi smukły brunet. Wyglądem przypomina Joe Goldberga z serialu "You", więc odruchowo zaczynam rozglądać się po aucie w poszukiwaniu potencjalnego narzędzia zbrodni. Nie widzę nic niepokojącego.
Daniel wraca z Lublina, jest handlowcem. Dopytuję, jak często zabiera autostopowiczów, skoro tak dużo jeździ po Polsce. Nie zabiera. Ma złe wspomnienia z autostopowiczami.
- Ostatni raz podwoziłem kogoś ponad dwa lata temu i po tamtym razie pozostał mi niesmak. Kultura tych ludzi pozostawiała wiele do życzenia – przyznaje. - Nie wiem, czy byli pijani, czy pod wpływem jakichś substancji odurzających, ale zachowywali się co najmniej dziwnie – zdradza mi.
Co więc skłoniło go, by dać mi szansę? Mówi, że to kwestia krótkiego dystansu. Musiałby mieć niezłego pecha, żeby w te 40 minut doszło do nieprzyjemnej sytuacji. Gdy jesteśmy już w Łodzi, Daniel odbiera telefon od żony.
Rozmawia na zestawie głośnomówiącym. Żona najpierw opowiada mu, co dzieci robiły przez cały dzień. Bawiły się, a później Jasiek gotował dla Kasi ogórki kiszone.
Potem pyta, jak poszło negocjowanie podwyżki. Dlaczego nic nie ustalił? Miał być stanowczy w negocjacjach. Rozmowa z zarządem dopiero za tydzień. Na razie się umówił na negocjacje. Żona robi się nerwowa, Daniel skrępowany. Stresuję się razem z nim, aż w końcu mam ochotę wyskoczyć przez okno.
- Misiu, oddzwonię do ciebie za pięć minut – mówi Daniel. – Nie wiem, czy za pięć minut będę chciała z tobą rozmawiać – odpowiada jego wybranka i się rozłącza. Wysiadam na parkingu pod Manufakturą. Życzę powodzenia w negocjowaniu i z ulgą zamykam drzwi. Szkoda chłopa.
Kilka wniosków z podróży autostopem
Do Łodzi dojeżdżam na trzy razy. Podróż zajmuje mi niecałe sześć godzin. Jak na autostop - nie było źle. Przez chwilę kusi mnie, żeby pojechać dalej, do Wrocławia, ale zmęczenie bierze górę i postanawiam przenocować w Łodzi. Do Gdańska będę wracała pociągiem.
Wyciągnęłam z tej podróży kilka wniosków. Po pierwsze: nie podróżujemy już autostopem, ale to nie kwestia nastawienia kierowców, tylko zmiana podejścia do życia w ogóle. Ludzie stali się mniej ufni, mniej otwarci i wolą nie narażać się na niepotrzebne interakcje. Po drugie: chętniej zatrzymują się mężczyźni. Być może częściej podróżują biznesowo, a czyjeś towarzystwo w aucie umila im czas.
Po trzecie: jazda autostopem bywa krępująca. Nie chodzi wyłącznie o bliskość nieznanej osoby, ale o mimowolne naruszanie jej prywatnej przestrzeni. Kierowcy lubią podczas jazdy rozmawiać na zestawie głośnomówiącym, palić papierosy czy śpiewać.
Po czwarte: anonimowe spotkanie na drodze to budujące doświadczenie. Pomaga przełamać lęki i nabrać pewności siebie. Po piąte: nie ma się czego bać!
Monika Sikorska, dziennikarka Wirtualnej Polski