Koronawirus "zamknął" Mount Everest. Dla Nepalczyków brak turystów to katastrofa
Najwyższy szczyt globu może się stać kolejną ofiarą koronawirusowego kryzysu. Dla tych osób, dla których Mount Everest jest źródłem utrzymania, przeciąganie się tej sytuacji oznacza prawdziwy dramat. - Nie ma wątpliwości, że nasz biznes ucierpi, ale kto wziąłby odpowiedzialność, gdyby dopuszczono do wzrostu zakażeń wirusem w górach? – mówi himalaista Mingma Sherpa.
Tegoroczny sezon będzie zupełnie inny dla miłośników przygody. Wielu z tych, którzy przyzwyczajeni są do bardzo intensywnego wypoczynku, wiążącego się niekiedy z ryzykiem, będzie musiało prawdopodobnie zrewidować swoje plany.
Ale to, co dla niektórych wiąże się z mniejszymi lub większymi niedogodnościami, związanymi ze zmianą wakacyjnego kierunku albo koniecznością pozostania w domu, dla innych stanowi istną walkę o wszystko. W tym drugim przypadku mowa o przedsiębiorcach i osobach zaangażowanych w organizację takich form rekreacji.
Wśród tych, którzy w tym roku będą musieli stoczyć batalię o przetrwanie, znajdują się m.in. osoby, które zarabiają na życie, pomagając turystom z całego świata w zdobywaniu szczytu Mount Everest. W szczególnie trudnej sytuacji znaleźli się Nepalczycy, bo wielu z nich zdobywa środki na utrzymanie poprzez spełnianie marzeń turystów pragnących dostać się na dach świata.
Najwyższy szczyt na Ziemi
Nepal należy do najuboższych regionów Azji. Ale ma coś, czego wiele innych państw może mu pozazdrościć. To właśnie na terenie tego niewielkiego pod względem powierzchni, ale aż 30-milionowego kraju znajduje się główny łańcuch Himalajów, składający się z ośmiu ośmiotysięczników, w tym tego najważniejszego – najwyższego ziemskiego szczytu.
Mount Everest położony jest na granicy Nepalu i podlegającego formalnie Chinom Tybetańskiego Regionu Autonomicznego, ale wielu łaknących przygód podróżników decyduje się na rozpoczęcie swojej drogi z Nepalu.
Wejście na szczyt od strony Nepalu, prowadzące granią południowo-wschodnią, uznawane jest po prostu za łatwiejsze od tego wiodącego od strony chińskiej. W tym roku większość globtroterów, którzy mieli w planach wejście na Mount Everest, zostanie pozbawiona dylematu, jaki wybrać szlak. Już w marcu zarówno Nepal, jak i Chiny zablokowały możliwość wejścia na szczyt. Przyczyną jest koronawirus.
Nie wiadomo, kiedy śmiałkowie znów zyskają możliwość podjęcia boju o zdobycie giganta. Ale w tym czasie znacznie ważniejszy bój rozpoczęli ci, którzy są uzależnieni od frekwencji na trasach prowadzących w stronę Mount Everest.
Walka o przetrwanie
Sytuacja już teraz jest dramatyczna. Położone w Nepalu lotnisko Lukla, oferujące połączenia z Katmandu, zazwyczaj tętni życiem. To właśnie na nie przylatują niewielkie samoloty z podróżnikami planującymi podbić szczyt. Lukla uznawana jest bowiem za idealny punkt startowy wyprawy. Ale pandemia doprowadziła do tego, że Lukla zamilkła. Wszystkie wydane przez administrację pozwolenia na rozpoczęcie rajdu zostały cofnięte, nie są też wydawane nowe wizy.
Turystyka w tym jednym z najbardziej egzotycznych zakątków Azji właściwie zamarła. A to oznacza, że tutejszy budżet oraz kieszenie wielu przedsiębiorców, mających swój udział w organizacji wypraw, nie zostaną zasilone pieniędzmi przyjezdnych. To niemałe środki, bo nie jest tajemnicą, że realizacja marzeń o wejściu na Mount Everest jest bardzo kosztowna. Tylko w 2018 r. turyści zostawili w kraju ponad 700 mln dol. (ok. 3 mld zł), a wielu z nich przybyło z myślą o zdobyciu szczytu.
Obligatoryjna opłata za samo wejście na Mount Everest to 11 tys. dol. Szacuje się, że za całą wyprawę trzeba zapłacić 25-40 tys. dol. (czyli nawet ponad 150 tys. zł), jeśli wszystko zleca się lokalnej agencji. To sporo, ale i tak znacznie mniej, niż przy współpracy z biurami na Zachodzie. Ponad milion turystów, którzy przybywają do Nepalu każdego roku, przyczynia się do utrzymania ok. miliona lokalnych miejsc pracy. Teraz nie wiadomo, ile z nich przetrwa do przyszłego roku.
- Sprawy wyglądają bardzo źle. Zwykle w szczycie sezonu obsługiwaliśmy 60 lotów dziennie i nawet dwa razy tyle helikopterów. Obecnie jest to 10-12 samolotów dziennie – powiedział cytowany przez "The Guardian" Emanath Adhikari, szef portu lotniczego Lukla.
Władze Nepalu nie zapominają o tym, jak ważna dla wątłej gospodarki kraju jest turystyka. Jeszcze na początku tego roku zainicjowano akcję marketingową, która miała sprowadzić do kraju większą niż kiedykolwiek liczbę przybyszów. To miało się zaś przełożyć na powstanie kolejnych miejsc pracy. Mówi się, że działania realizowane w ramach projektu Visit Nepal 2020 miały przyciągnąć nawet 2 miliony gości.
W obecnej sytuacji, gdy na świece trwa walka z pandemią, granice zostały pozamykane, a panujące nastroje nie sprzyjają planowaniu wyjazdów, nikt się nie łudzi, że uda się do takiego wyniku choćby zbliżyć. Liczba miejsc pracy w turystyce nie tylko się nie zwiększy, ale zostanie też mocno ograniczona.
- Koronawirus wywrócił wszystko do góry nogami. Wszyscy cierpią, ale dla hotelarzy jest to podwójny cios. Z wyprzedzeniem zrobiliśmy zapasy wszystkiego, by uniknąć wyższych kosztów zakupu i transportu w szczycie sezonu. Kosztowało mnie to fortunę. Nie wiem, co teraz mam zrobić z tym wszystkim – żali się Lhakpa Tshiring Sherpa, który jest właścicielem ośrodka Hiker’s Inn w Lukli.
Równie dramatycznie sytuacja rysuje się w stolicy kraju. Ulice w Katmandu opustoszały. W kawiarniach, sklepach z pamiątkami oraz specjalistycznych punktach ze sprzętem do wspinaczki nie ma ludzi. Podobnie sytuacja wygląda w hotelach.
- Zwykle o tej porze roku mieliśmy komplet rezerwacji. Teraz zajętych jest zaledwie 15 proc. z dostępnych miejsc. Reszta sezonu jest już zmarnowana – powiedział Mahesh Manandhar, właściciel jednego z hoteli ze stolicy. Dodał on, że obecna sytuacja zmusi go do zwolnienia części pracowników.
Nadzieja umiera ostatnia
Trudno się dziwić rozgoryczeniu przedstawicieli branży. Bo kwiecień to dla turystyki w Nepalu prawdziwe żniwa. Właśnie wtedy panuje tu największy ruch. Koronawirus uderzył zatem w najgorszym możliwym momencie. Nie brakuje jednak opinii, że działania rządu w Nepalu są właściwe. Ze względu na usytuowanie - pomiędzy Chinami a Indiami - kraj ten w każdej chwili może zostać dotknięty falą zakażeń (pod koniec kwietnia jest to zaledwie 54 przypadki).
Dysponując ograniczonymi środkami do walki z ewentualnym kryzysem zdrowotnym, gwałtowny wzrost liczby chorych mógłby doprowadzić tu do prawdziwej katastrofy. A turyści? Część przedstawicieli branży ma pewność, że ci wcześniej czy później powrócą.
- Nie ma wątpliwości, że nasz biznes ucierpi, ale kto wziąłby odpowiedzialność, gdyby dopuszczono do wzrostu zakażeń wirusem w górach? Góry nigdzie się nie wybierają. Ludzie będą mogli tu wrócić i wspinać się znowu w przyszłym roku – powiedział dla "The Kathmandu Post" Mingma Sherpa, który prowadzi jeden z najpopularniejszych ośrodków organizujących wyprawy na Mount Everest.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl