Niezwykła wyprawa w sercu Afryki. "Mówcie cicho, a najlepiej wcale"
Beata Lewandowska-Kaftan, w najnowszej książce "Dotyk Afryki. Zapiski podróżne", ze swadą i uczuciem oprowadza nas po najciekawszych zakątkach Afryki, przybliżając ich historie, tradycje i lokalne opowieści. Poniżej prezentujemy fragment publikacji.
Poranek jest rześki i rozświergotany. Równikowe słońce jeszcze nie wystrzeliło ponad korony drzew, ziemia oddycha równym nocnym rytmem, a ptaki żwawo kręcą się wśród liści. Bladobłękitne niebo obiecuje piękny dzień.
Na dziedzińcu dyrekcji Parku Narodowego Bwindi w Buhoma zebrało się nas dwadzieścia kilka osób. W trekkingowych butach, długich spodniach, obwieszeni aparatami. Amerykanie, Niemcy, Anglicy, Hiszpanie, Kenijczycy, para starszych Australijczyków, chłopak z Chile i ja z przyjaciółką. Parkowi strażnicy komenderują nami jak w wojsku i sprawnie dzielą na grupy po sześć–siedem osób.
Naszym przewodnikiem jest Joseph, wysoki, uśmiechnięty ranger, parkowy strażnik, który bez zbędnych wstępów wyjaśnia, że w Bwindi pracuje od 20 lat, nie lubi dużo gadać ani powtarzać niczego dwa razy. Krytycznie przygląda się naszym ubraniom, Australijczykom każe opuścić podwinięte nogawki i dopytuje, czy aby na pewno nikt nie ma kataru, kaszlu, gorączki ani kłopotów z żołądkiem.
"Idziecie za mną. Zawsze robicie to, o co poproszę" – mówi dobitnie. "Pójdzie z nami jeszcze jeden strażnik z karabinem, ale nie zamierzamy go używać. Względy bezpieczeństwa" – rzuca. "Pamiętajcie o zasadzie siedmiu kroków i wszystkich instrukcjach z filmu. Mówcie cicho, a najlepiej wcale" – uśmiecha się przekornie. – "Idziemy na spotkanie z rodziną Mubare, to moi starzy przyjaciele" – dodaje wyraźnie zadowolony. I nie oglądając się, dziarsko rusza ku ciemnej, zwartej ścianie lasu.
Gdy zanurzamy się w gęstwinie, otacza nas mrok, bo stojące już wysoko słońce nie daje rady przebić się przez zielone sklepienie. Wokół potężne pnie, poskręcane, grube pnącza, wysokie paprocie. Brodzimy po kolana, po pas wśród wielkich liści, zwisających gałęzi, kwiatów o dziwnych kształtach.
Po kwadransie w ruch idą maczety, a my potykamy się co chwila o coś pod stopami, przechodzimy przez zwalone pnie, schylamy się pod zwojami lian. Pachnie świeżą zielenią i zgnilizną. Co jakiś czas przebija się jakiś nowy, intensywnie słodki albo korzenny zapach. Jest gorąco i parno, wilgoć osiada na twarzach, koszule lepią się do pleców.
Joseph co jakiś czas rozmawia przez radiotelefon z tropicielami krążącymi po okolicy i zmienia kierunek marszu. Zatrzymuje się i pokazuje nam gniazdo, w którym goryle spędziły ostatnią noc.
"One stale wędrują i rzadko nocują dwa razy w tym samym miejscu" – wyjaśnia. "Co noc budują sobie z gałęzi i trawy nowe gniazda, w których śpią najchętniej w pojedynkę. Maluchy oczywiście zawsze z matkami" – dorzuca z uśmiechem. Potem skręca i rusza pod górę przez pole paproci tak ostro, że ledwo możemy za nim nadążyć. Po pół godzinie marszu zatrzymuje się na małej polanie.
"Rodzina Mubare jest blisko. Tu zostawimy wszystko oprócz aparatów i kamer. Tylko pamiętajcie: żadnych fleszy" – mówi szybko. "Napijcie się i zjedzcie coś, jeśli chcecie. Tutaj. Przy gorylach nie wolno tego robić. I spakujcie resztki do plecaków. Niczego nie zostawiamy w lesie" – dodaje.
Wydawało mi się, że wiem, jak będzie. Czytałam tyle relacji, oglądałam zdjęcia, ale gdy widzę je teraz wśród paproci i krzewów, gardło mam ściśnięte, a oczy wilgotne. To scena rodzinna. Cztery samice, dwa podrostki i kilka młodych, siedzą, leżą, odpoczywają po śniadaniu.
Są znacznie większe, niż się spodziewałam, mają gęste, ciemne futro i wyraziste bursztynowe oczy, które patrzą uważnie i ze spokojem. Nie mierzą się z nami spojrzeniem, ale i nie uciekają wzrokiem. Jedna z samic, wsparta na boku, matczynym gestem przytula do piersi maleństwo.
"To Malayka i jej najmłodsze dziecko. Urodziło się trzy tygodnie temu" – szepcze Joseph. Mama siada, a wtedy maluch zaczyna zsuwać się w dół, nieporadnie chwytając się jej futra. Dwie ciotki natychmiast rzucają się, by go podtrzymać. Przyglądają mu się, z uśmiechem przekrzywiając głowy, delikatnie głaszczą jego różowe uszko, mruczą i cmokają, a mama – wyraźnie zadowolona – gładzi wielkim palcem rzadkie włoski maleństwa, przytula je do siebie i całuje. Z największą czułością.
Podrostki leżą na plecach, znudzone gapią się na liście i leniwie coś pogryzają. Ożywiają się dopiero, gdy jeden z maluchów nagle się zrywa, wskakuje na drzewo i daje popis akrobacji. Zwiesza się to na ręce, to na nodze, zsuwa, spada, ale zawsze w ostatniej chwili udaje mu się czegoś chwycić.
Nagle nieruchomieje, z góry słychać trzask łamanych gałęzi. To tato schodzi z potężnego drzewa, gdzie objadał się liśćmi. Wszyscy odruchowo cofamy się o dwa kroki. "Nie bójcie się" – szepcze Joseph. "Stójcie bez ruchu i nie patrzcie mu w oczy. Nic wam nie grozi, to spokojny facet" – dodaje z uśmiechem.
Kanyoni, bo takie imię rangersi nadali temu samcowi, jest przywódcą grupy rodzinnej. W swoim haremie ma cztery samice z gromadką dzieci. Jest ogromny, a jego wielka, umięśniona klatka piersiowa i szerokie plecy połyskują srebrzyście. Typowy srebrnogrzbiety.
Kanyoni przez chwilę bacznie przygląda się rodzinie, ale najwyraźniej nie widzi nic niepokojącego, więc wygodnie mości się pod drzewem. Na nas nawet nie spojrzy. Zbiera się do drzemki, gdy młody akrobata wpada na świetny pomysł: wspina się na gałąź i zeskakuje na plecy ojca.
Za pierwszym razem zaskoczony Kanyoni nie reaguje, za drugim – mruczy, za trzecim – ostrzegawczo warczy. Czwartego razu nie będzie, bo jedna z samic zdecydowanym ruchem zgarnia małego i zaczyna go iskać. Ojciec przymyka oczy, a młody najpierw próbuje zwiać, ale po paru minutach zasypia, ukołysany mizianiem.
"Musimy się zbierać. Godzina minęła" – szepcze Joseph, choć widać, że chętnie zostałby dłużej. Ale ludziom tylko przez godzinę wolno przebywać w pobliżu goryli. Zresztą srebrnogrzbiety ogłasza koniec audiencji. Ziewa, otrząsa się i wolno rusza przed siebie na czworakach, wspierając ręce na knykciach.
Na ten znak podnoszą się również samice, a młode na wyścigi wskakują im na grzbiety. Najdłużej zbierają się podrostki, ale i one wstają, gdy Kanyoni zatrzymuje się i spogląda na nie srogo. Przystaje jeszcze na chwilę wśród paproci i po raz pierwszy patrzy na nas. A potem odwraca się i znika w Nieprzeniknionym Lesie Bwindi.