Powitanie z Afryką. Miejsce, gdzie rozstępuje się ziemia
Dla mieszkańców doliny Rift szeroka na 20 m szczelina oznacza wiele utrudnień. Jednak dla turystów to kolejny powód, by pójść śladami Karen Blixen i przekonać się, czym Kenia tak urzekła autorkę "Pożegnania z Afryką". Ja sprawdziłam to 20 lat temu.
Wiosną niemal wszystkie media pokazywały powstawanie potężnej szczeliny w kenijskiej dolinie Rift. Geolodzy nie mają wątpliwości - byliśmy świadkami jednego z przełomowych momentów powstawania nowego kontynentu. Na skutek ruchów tektonicznych, które cały czas występują w głębi ziemi, w ciągu 50 mln lat Kenia, Tanzania, Somalia i część Etiopii mają oddzielić się od czarnego lądu.
Sensacyjna wiadomość sprawiła, że zaczęto sporo mówić o Kenii, również w kontekście wakacji. Jednak kraj ten ma dla turystów ma jedną, poważną wadę - trudno go zwiedzić na własną rękę, a typowe wyjazdy z biurami podróży zazwyczaj oferują wypoczynek nad Oceanem Indyjskim, z ewentualną wycieczką fakultatywną do jednego z rezerwatów przyrody. Najczęściej do fantastycznego parku Tsavo. Choć z pewnością widoki będą niezapomniane, podczas wycieczki nie będziemy mieli okazji poznać tego, co sprawia, że Kenia jest tak magiczna - ludzi i ich prostego życia z dala od cywilizacji.
Jeśli mamy nieograniczony czas, spokojnie możemy poznawać ten afrykański kraj samodzielnie. Przejazdy lokalnymi środkami transportu są atrakcją samą w sobie - zwłaszcza, gdy przestawimy się już na "czas kenijski", który płynie zupełnie inaczej niż w Europie. Wszystko tu jest "pole pole", co w języku suahili oznacza "powoli". Ważne też, by zapomnieć o europejskich normach. Liczba pasażerów w autobusie uzależniona jest tylko od tego, ile osób się w nim zmieści.
Spodziewajmy się też, że naszym współpodróżnikom będą towarzyszyć rozmaite zwierzęta i nietypowe przedmioty. Kiedy przestaniemy się spieszyć i odrzucimy schematy, w których wzrastaliśmy, będziemy mogli spokojnie odetchnąć i zacząć się cieszyć Afryką.
Jeśli czas nas jednak goni i nie możemy pozwolić sobie na taki luksus, albo nie czujemy się na siłach podbijać Kenii własnym środkiem transportu, poszukajmy w firm, które organizują safari - oczywiście fotograficzne. Zabiorą nas w miejsca, do których samodzielnie trudno nam będzie dotrzeć, wypatrzą ukryte w koronach drzew zwierzęta, ostrzegą przed niebezpieczeństwami, zadbają o prowiant i koła zapasowe do dżipa.
Ja miałam szczęście odkrywać Kenię z czwórką przyjaciół pod opieką dwóch fantastycznych facetów. Pierwszy z nich był naszym przewodnikiem i jednocześnie kenijskim rezydentem. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności przyjaciółka, z którą wyruszyłam do Afryki, poznała go kilka miesięcy wcześniej i na nasze usilne błagania o pomoc, zdecydował się wrócić do Kenii miesiąc przed swoją planowaną podróżą i towarzyszyć nam w tej przygodzie.
Jeszcze szczęśliwszym zbiegiem okoliczności Paweł był przyjacielem mieszkającego w Kenii księcia Sapiehy, z którym wspólnie pisał książki dotyczące polowań. Książę, którego nie miałam niestety okazji poznać, postanowił wspomóc grupkę młodziutkich rodaków i pożyczył nam na miesiąc swój samochód. Co więcej, aby zadbać o nasze bezpieczeństwo, samochód prowadził jego kierowca, uroczy i zawsze pomocny Dansoni (choć po dwudziestu latach nie pamiętam czy taka jest pisownia jego imienia).
W takim towarzystwie odkrywanie Kenii okazało się przygodą życia. Noce spędzone w namiotach lub rozłożonych na dachu samochodu materacach. Pranie ubrań w napotkanych po drodze rzekach - oczywiście po uprzednim wyszukaniu miejsc, gdzie nie czyha jakiś krokodyl, wieczory przy ognisku, do którego przygarnęli nas mieszkańcy maleńkiej, zbudowanej z gliny i strzechy wioski. Rozbijaliśmy się kilometr dalej, ale czujni mieszkańcy od razu odkryli naszą obecność. Ostrzegli, że od kilku dni w okolicy grasuje samotny, stary, a więc bardzo niebezpieczny lew i zaproponowali nocleg wewnątrz zbudowanej przez nich zariby, czyli palisady chroniącej przed zwierzętami.
Wspaniałe, choć trwające zaledwie chwilę zachody słońca, beznadziejna wojna z komarami, odpoczynek w cieniu baobabów, kolce akacji wbijające się w stopę, rozmowy na migi ze spotykanymi po drodze mieszkańcami, wspólne gotowanie zupy, nieznośny upał, piękne krajobrazy i pojawiające się na każdym kroku wspaniałe, żyjące dziko zwierzęta. Tak zapamiętałam Kenię i taką ją pokochałam.
Kolejny etap podróży to Nairobi. Jest głośna, pełna kontrastów i bezustannie trąbiących samochodów stolicy. Przygotowując się do wyjazdu, kupując prowiant na najbliższe dni, zamawiając leki, znajdujemy chwilę, by odwiedzić Muzeum Karen Blixen i Centrum Edukacji Przyrodniczej Langata, gdzie - dzięki wysokiej platformie - spotykamy się oko w oko z żyrafami, karmimy je i przekonujemy się, że ich języki są niemal równie długie co szyje.
Z Nairobi ruszamy na wschód - w kierunku Jeziora Wiktorii i Masai Mara. Nasze pierwsze spotkania z afrykańskimi bezdrożami. Niezwykła roślinność, stada zebra i antylop, żyrafy spokojnie objadające okoliczne drzewka i... pierwsze spotkania z mieszkańcami. Nocujemy dokładnie nigdzie. Nad jakimś maleńkim strumieniem, pod wielkim drzewem chlebowym. Jak okiem sięgnąć - nikogo. Po kwadransie nie wiadomo skąd pojawiają się dzieci z psem.
Stoją spokojnie z 50 m od nas i przyglądają się nam bez słowa. Chwilę później, także znikąd, nasza asysta wzbogaca się o mężczyzn. Pięknych, niezwykle szczupłych, w kolorowych strojach. Podchodzą bliżej i bez najmniejszego skrępowania po prostu nam się przyglądają. Próbujemy nawiązać kontakt. Zapraszamy na zupę, która dopiero zaczęła się gotować. Zaglądają ciekawie do garnka. Przyjmują też herbatę. Choć trudno mówić o rozmowie, nić porozumienia została nawiązana. Widząc, że zmagamy się z wodą ze strumienia, zabierają wiadra i przynoszą wodę. Potem jemy razem zupę, pijemy herbatę i spędzamy razem popołudnie. My ciekawie oglądamy ich stroje, oni przeglądają nasze rzeczy.
Paweł i Dansoni opowiadają nam o Masajach. Gdy pojawiają się także kobiety, natychmiast zaczynamy wymieniać się "biżuterią". Ja dostaję piękny granatowy naszyjnik, w zamian tracę wszystkie pudełka od filmów fotograficznych, które uszczęśliwione Masajki natychmiast wkładają do uszu. Także europejskie t-shirty wywołują należyty entuzjazm, nie mówiąc już o długopisach i breloczku do kluczy.
Nasi nowi znajomi opuszczają nas dopiero po obiedzie, gdy zaczyna zapadać zmierzch. Po prostu wstają, uśmiechają się serdecznie i odbiegają. Rano towarzyszą nam przy pakowaniu obozu.
Ruszamy na północ. W Parku Narodowym Jeziora Nakuru podziwimy tysiące brodzących przy brzegu flamingów. Nad Naivashą przekonujemy się dlaczego hipopotamy cieszą się tak złą sławą. Pływając płytkim czółnem w towarzystwie tych łagodnie wyglądających stworzeń, z niedowierzaniem słuchamy opowieści o tym, jak złośliwie przewracają łódki, a nawet tratują namioty rozbite w parku.
W nocy mamy okazję przekonać się, że hipopotamy, mimo niewinnego wyglądu, faktycznie potrafią zatruć życie. Wieczorny alarm strażników parku ostrzega nas, że zwierzęta są niespokojne. W pośpiechu wyskakujemy z namiotów i biegniemy na dach samochodu. Przez dwie godziny, podczas których jeden z kolosów cały czas okrąża auto i namioty, mamy czas na wydłubanie ze stóp kolców akacji. Dopiero gdy zwierzak zaczyna się nudzić i na dłużej odchodzić od samochodu, wślizgujemy się do środka, gdzie spędzamy resztę nocy.
Cały czas naszej wyprawie towarzyszą zwierzęta, szukamy więc ludzi. Jedziemy nad Jezioro Turkana na spotkanie z człowiekiem, który zajmuje się wyłapywaniem, hodowaniem i "dojeniem" węży. Oglądamy jak pobiera od nich jad na surowicę, podziwiamy jego hodowlę, mamy okazję z bliska, bardzo bliska, poznać kenijskie węże. Największe wrażenie robią nas nas jednak dzieci. Po chwili zawstydzenia, a może nawet strachu, zaczynają do nas podchodzić. Siadają na kolana i wycierają nam twarze. Dansoni ze śmiechem wyjaśnia, że maluchy prawdopodobnie nigdy nie widziały białego człowieka, sprawdzają więc co mamy na twarzach.
Znad Turkana wracamy na południe. Jednak nim dojedziemy do Mombasy, odwiedzamy kolejne parki narodowe, podziwiamy kolejne zwierzęta, których nigdy nie mamy dosyć. Szukamy wielkiej piętki, czyli lwa, nosorożca, słonia, bawoła i lamparta. Jednak największe wrażenie robią na nas maleńkie, płochliwe antylopy dik-diki i największa krętoroga antylopa - eland. Podziwiamy dumną Mount Kenya, prawie nie dostrzegamy już towarzyszących nam wszędzie małp. Przynajmniej do czasu, gdy rozbijamy się nam Oceanem Indyjskim nieopodal Mombasy. Tam wścibskie zwierzaki kradną nam cukier, chleb i koncentrat pomidorowy. Być może straty byłby większe, gdyby jedna z małp nie obudziła mnie, śpiącej na dachu samochodu, podczas próby zdjęcia z ręki bransoletki.
Okazuje się, że nie my jedni zostaliśmy okradzeni przez małpy. Z połowy namiotów wybiegają ludzie w poszukiwaniu najrozmaitszych przedmiotów - głównie jadalnych. Trudno jednak, by ten incydent zepsuł nam humory. W końcu pogoda jest piękna, plaża biała, a woda błękitna. Po przeszło trzech tygodniach spędzonych na kenijskich bezdrożach, właśnie tego potrzebujemy.
Niestety biwak pod Mombasą jest jednym z naszych ostatnich przystanków. Następnego dnia wracamy do Nairobi. Przynajmniej taki jest plan. Niespodziewany ulewny deszcz i awaria wycieraczek sprawiają jednak, że musimy zdecydować się na postój wcześniej.
Tu znów ratują nas nasi przewodnicy. Bez zapowiedzi wpraszamy się na noc do przyjaciela Pawła i spędzamy noc na pięknym ranczu i poznajemy trzy domowe gepardy właścicieli.
Rano pogoda jest znów piękna, auto naprawione, ruszamy więc do Nairobi, gdzie czeka nas jeszcze jedna niespodzianka wizyta u starszej pani - Polki mieszkającej w Kenii od lat - Mamy Rosch. Wspaniały podwieczorek, rozmowy, wzruszenia, tysiące pytań o Polskę, uściski. Trudno o piękniejsze pożegnanie z Afryką.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl