Przeżyć Indie - tu obok płonących zwłok toczy się codzienne życie

Autor nowej książki „Dziesięć bram świata” zjeździł niemal cały Trzeci Świat i przeżył dramatyczne chwile. Spośród setek miejsc i dziesiątek zapierających dech w piersiach przygód - wybrał dziesięć, które wywarły na nim największe wrażenie. Na zachętę, prezentujemy fragment jednego z reportaży, w którym dotykane jest tabu związane z paleniem zwłok.

Przeżyć Indie - tu obok płonących zwłok toczy się codzienne życie
Źródło zdjęć: © milosk50/Shutterstock.com

30.10.2014 | aktual.: 31.10.2014 14:41

Wściekły Hindus syczy mi do ucha: – _ No photo, mister! No photo! _
Jest niewysoki, krępy i mocno zdenerwowany tym, że robię zdjęcia i filmuję. Ma rację, nie powinienem fotografować ani filmować palących się zwłok. To zakazane. Nie należy zakłócać spokoju zmarłego i jego ulatującej duszy ani przeszkadzać żałobnikom.

Fotografuję i filmuję tę scenę nie z powodu kremacji. To, co widać, jest bowiem czymś więcej niż tylko fragmentem pogrzebu. Przed oczyma i obiektywem jawi się obraz będący kwintesencją Indii. Obok płonących zwłok i grupy żałobników toczy się codzienne życie. Poniżej stosu grupa dzieci pluska się w wodach Gangi , nieco z prawej, przy ognisku, jakaś rodzina zjada posiłek, po lewej cztery kobiety piorą ubrania w rzece, gdzieś z tyłu para młodych wije się w miłosnych konwulsjach, a przy niewielkiej kupce śmieci załatwia się starszy mężczyzna. Wszystko to mieści się w kadrze kamery. Nigdzie na świecie nie zobaczy się podobnego obrazka. W naszej „białej” cywilizacji lwią część życia kryją mury budynków. Jadamy w jadalni lub restauracji, kąpiemy się w łazience, w ubikacji załatwiamy swoje fizjologiczne potrzeby, śpimy i kochamy się w sypialni, pracujemy w biurze. I wydaje się nam, że wszędzie na świecie jest tak samo. Ale to nieprawda. W Indiach wszystko – życie, miłość, praca, śmierć – odbywa się w jednym miejscu,
nad brzegiem świętego Gangesu. Jakże więc przestać fotografować?

– _ No photo, mister!!! _– rozjuszony Hindus teraz już nie mówi, lecz krzyczy.
– _ One moment! Please… _ – proszę go, chcąc zrobić jeszcze kilka fotek. I wtedy kątem oka dostrzegam, jak wyciąga zza pazuchy długi nóż i wściekły naciera na mnie. Odbijam ręką cios i rzucam się do ucieczki. Wąskie uliczki Waranasi są pełne ludzi, towarów na sprzedaż, tu i ówdzie wałęsają się psy i krowy, które wśród śmieci i odpadów znajdują coś do jedzenia. To utrudnia ucieczkę, ale, na szczęście, także pościg. Na kolejnym zakręcie potykam się o jakiś garnek z gotującą się na ogniu strawą, przewracam go, i teraz już nie jeden, lecz kilku Hindusów goni za mną. Zakręt w uliczkę w prawo, potem w jeszcze węższą w lewo. Krew pulsuje w skroniach tak mocno, że wydaje się, iż za chwilę je rozerwie, serce wali jak młot ze zmęczenia i strachu. Wyobraźnia podsuwa zapamiętany z dzieciństwa obraz z filmu „Złodziej z Bagdadu”, którego bohater uciekał podobnymi jak te uliczkami.

Już wiem, że nie umknę pościgowi, że zaraz mnie dogonią, bo brak mi sił. Gorączkowo myślę, co zrobią, kiedy mnie złapią. Zabiją, czy może tylko pobiją? Wbiegam właśnie na niewielki placyk. Na jego środku, jak dar z nieba, stoi grupa białych z przewodnikiem. Wpadam między nich z okrzykiem: Help me! Turyści błyskawicznie orientują się w sytuacji, otaczają mnie, a przewodnik coś tłumaczy wściekłym Hindusom. Jestem uratowany.

Potem jeszcze wielokrotnie oglądam pogrzeby i kremacje zwłok: w Waranasi, w innych miastach, miasteczkach i wioskach Indii, w Nepalu. Wszystkie wyglądają podobnie. Ceremonia zaczyna się zwykle w miejscu śmierci. Czterech, a czasem tylko dwóch mężczyzn niesie na ramionach nosze zrobione z bambusowych drągów, niekiedy wyłożonych płótnem, z ciałem nieboszczyka, okrytym białym całunem. Idą w kierunku rzeki. Najlepiej, jeśli to Ganges, bo to święta rzeka i spalenie szczątków, a potem wrzucenie do niej prochów, jest dla zmarłego najkorzystniejsze. Hindusi uważają, że ogień i woda oczyszczają z grzechów, a Ganges dodatkowo uwalnia z sansary, czyli cyklu reinkarnacji. Dlatego tak bardzo pragną, by ich prochy wrzucono do tej świętej rzeki. Niosą zwłoki wiele godzin, a bywa, że dni, śpiewając monotonne pieśni. Towarzyszy im tylko najbliższa rodzina i gdyby nie widok nieboszczyka na noszach, nikt by nie wiedział, że to pogrzeb.

Nad rzeką kładzie się nosze ze zmarłym na stosie. Drewno można kupić na miejscu. Jego ilość zależy od zamożności rodziny, bo jest bardzo drogie. Niektórzy oszczędzają całe życie, by zebrać ogromną dla biednego Hindusa kwotę siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu dolarów na wymarzony pochówek. Drewna nie powinno być mniej niż trzysta sześćdziesiąt kilogramów. Bogatsi miewają pięciusetkilogramowe stosy, biednym czasem musi wystarczyć sto kilogramów. To dlatego w rzece pływają potem niedopalone fragmenty ludzkich ciał.

Ceremonię pogrzebową prowadzi najstarszy syn zmarłego, a jeśli nie miał on męskiego potomka, zastępuje go kapłan. Przed podpaleniem stosu ciało nieboszczyka namaszcza się wonnymi olejkami, obcina mu włosy, pozostawiając niewielki kosmyk z tyłu głowy, a potem zanurza zwłoki w świętych wodach Gangesu, w celu oczyszczenia z grzechów. Syn lub kapłan przynosi z pobliskiej świątyni ogień, okrąża stos kilka razy i podpala. Ogień płonie kilka godzin, a wraz z dymem z ciała uchodzi dusza. Mężczyźni – w kremacji uczestniczą tylko oni – siedzą, rozmawiają, dumają. Nie rozpaczają, nie płaczą, na ich twarzach nie widać bólu i żalu, bo dla Hindusów śmierć jest uwolnieniem z doczesnych cierpień i szansą na lepsze wcielenie. Kiedy ogień gaśnie, popioły z prochami skremowanego oraz niespalone szczątki zostają wrzucone do rzeki.

Nie kremuje się dzieci, kobiet w ciąży, sadhu, czyli świętych za życia, chorych na trąd i ospę oraz pogryzionych przez kobrę, uważaną tu za świętą. Ich zwłoki zawija się w całun, obciąża kamieniami i topi w rzece, bo nie wymagają oczyszczenia przez ogień.

Wczesnym rankiem płyniemy Gangesem wzdłuż brzegu, na którym rozłożyło się Waranasi. Rzeka jest ogromna, szeroka, w porannej mgle nie widać drugiego brzegu. Dochodzi piąta, robi się jasno. Nagle obok łódki wypływają zwłoki mężczyzny. Całun, w który były otulone, rozwinął się i zakrywa tylko nogi. Zwłoki są nadgryzione przez ryby, mają puste oczodoły. Zapewne całkiem niedawno wrzucono je do rzeki. Kawałek dalej pływa ręka dziecka, nieco dalej ludzka czaszka.

Te obrazy szokujące Europejczyka nie poruszają Hindusów. Dla nich to normalne. Ani niesione przez wodę szczątki ludzkie, ani spływające do rzeki tony fenoli, powstałych z odpadów przemysłowych i rolniczych, nie przeszkadzają im w odbywaniu rytualnych, oczyszczających kąpieli. Każdego dnia około dwóch milionów ludzi dokonuje w rzece ablucji. Nie tylko nie zważają na zanieczyszczenia, ale nawet o nich nie wiedzą. Badania wykazały, że normy Światowej Organizacji Zdrowia przekroczone są tu ponad trzy tysiące razy. Trzy tysiące razy! Jest w tej wodzie wszystko, co może zagrozić życiu i zdrowiu człowieka. A jednak nie szkodzi. Naukowcy próbowali zbadać ten fenomen, ale do jednoznacznych wniosków nie doszli. Jedna z teorii głosi, że z Himalajów – a rzeka wypływa z jaskini u stóp lodowca Gangotri – wody Gangesu niosą miliony ton mułów, a w nich materiały promieniotwórcze, arszenik, srebro i inne, niezbadane dotąd, związki, które zabijają groźne dla człowieka bakterie. Wiadomo niemal na pewno, że ta woda niszczy
zarazki cholery. Ludzie się w niej kąpią, piją ją, wlewają tę zabrudzoną, brązową breję do butelek i zabierają ze sobą, by napili się jej chorzy, którzy nie mogą tu dotrzeć samodzielnie, i nic złego się nie dzieje. Nikt nie choruje, nie dochodzi do żadnych epidemii, a wręcz przeciwnie – wielu twierdzi, że woda z Gangesu ich uzdrowiła.

Płyniemy teraz nieco bliżej brzegu, zbliżamy się do ghatów, czyli szerokich schodów prowadzących z brzegu do rzeki, poniżej lustra wody. Jak każdego ranka, schodzi nimi tysiące ludzi. Mężczyźni mają tylko przepaski na biodrach, kobiety pełny strój. Rzesza kolorowych, radosnych ludzi oczyszcza się z grzechów. Stoją po pas w wodzie, pluskają się, by potem zanurzyć w niej kilkakrotnie głowę. Kiedy nastąpi oczyszczenie z grzechów, rozpoczyna się zwyczajna kąpiel. Szczotkami i kamieniami zmywają ciało, płuczą gardła, myją zęby. Kąpieli towarzyszy radosny gwar, na twarzach widać uśmiechy. Niewiele jest w Indiach miejsc, gdzie można zobaczyć tak radosnych i szczęśliwych ludzi. O brzasku, na tle ghatów i fantastycznych pałaców z kolumnami, których fragmenty zalała woda, tłum roześmianych, barwnych Hindusów przypomina postacie z kart egzotycznej baśni. Piękni, kolorowi i szczęśliwi ludzie, piękne, kolorowe, szczęśliwe Indie.

Wystarczy jednak przybić do brzegu, wspiąć się ghatami na samą górę i wejść do miasta, by zobaczyć inne twarze i inne Indie. Już na pierwszy rzut oka widać, że toczy się tutaj codzienna walka o przetrwanie. I tak jest od ponad trzech tysięcy lat. Waranasi to jedno z najstarszych miejsc na świecie, gdzie nieprzerwanie żyją ludzie, choć zabytków sprzed tysięcy czy nawet setek lat próżno tutaj szukać. Liczne wojny, zwłaszcza najazdy muzułmanów, wielokrotnie rujnowały miasto. Najstarsze budowle mają zatem nie więcej niż dwa wieki, ale wyglądają jak tysiącletnie. Kiepskie materiały, byle jak klecone zabudowania, w połączeniu z deszczami monsunowymi i wysoką wilgotnością powietrza sprawiają, że domy ulegają szybkiemu zniszczeniu i wyglądają na znacznie starsze. Stale wilgotne, wręcz mokre powietrze powoduje, że na murach rozwija się czarna pleśń. Jest wszechobecna i nawet budynki, które zbudowano niedawno, szybko pokrywa jej ciemna warstwa. Wyglądają przez to jak pradawne budowle, tajemniczo i inspirująco.

Powyższy tekst jest fragmentem jednego z rozdziałów _ Dziesięciu bram świata _, nowej książki podróżniczej Tadeusza Biedzkiego. Autor to przedsiębiorca, podróżnik i pisarz, który zjeździł niemal cały Trzeci Świat i przeżył dramatyczne chwile. Spośród setek miejsc i dziesiątek zapierających dech w piersiach przygód - wybrał dziesięć, które wywarły na nim największe wrażenie.

Jest to książka o świecie, w którym natura, historia, nędza, okrucieństwa i wojny kształtują losy i charaktery ludzi. A równocześnie cudowna pięknem opisanych bohaterów, pełna emocji i wydarzeń „nie z tej ziemi”. Kiedy się ją kończy, fascynacja łączy się z ulgą, że żyjemy tu, a nie tam.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (6)