Tak się żyje w kraju, w którym inflacja sięgnęła 65 tys. proc. "Rzeczywistość jak z horroru"
Wenezuela – jeszcze niedawno jedno z najbogatszych państw na świecie – w ciągu dekady stała się jednym z najbiedniejszych. Płaca minimalna wynosi tam aktualnie pięć dolarów i można za nią kupić… 18 jajek. Jak funkcjonuje się w takiej rzeczywistości? Opowiada Maurycy Pieńkowski z Caritas Polska, który w Wenezueli był na misji w takich miastach jak Caracas, Guarenas i Upata.
Anna Jastrzębska: W Polsce inflacja wynosi aktualnie 15 proc. i narzekamy. Tymczasem jest taki kraj na świecie, w którym ludzie pewnie świętowaliby, gdyby mieli taki wynik. Mowa o Wenezueli, która obecnie ma inflację na poziomie 400 proc., a jeszcze cztery lata temu było to 65 tys. proc. Trudno to sobie wyobrazić.
Maurycy Pieńkowski, Caritas Polska: Tak samo jak trudno sobie wyobrazić sytuację, w której pieniądze walają się po ulicach czy lądują w śmieciach. Kilka lat temu tak było w Wenezueli, gdzie w wyniku hiperinflacji lokalna waluta – boliwar – całkowicie straciła na wartości. Artyści zbierali banknoty z ulic i robili z nich figurki, portfele i torebki. Gdy udało im się sprzedać je za dolary, były więcej warte od samych banknotów. Ale inflacja na takim poziomie to nie jest ciekawostka, to nie są cyferki w tabelkach ekonomistów. To jest codzienne, bardzo namacalne doświadczenie.
Czyli?
Ludzi nie stać na najbardziej podstawowe rzeczy, niezbędne do życia. Poza jedzeniem chodzi o benzynę i równy dostęp do prądu i wody. W momencie, gdy inflacja zaczęła w Wenezueli osiągać kosmiczne pułapy, w sklepach były towary, ale niemal nikogo nie było na nie stać. W pewnym momencie płaca minimalna wynosiła dwa dolary. Za tyle przeciętny Wenezuelczyk miał utrzymać siebie i swoją rodzinę. Rzeczywistość jak z horroru.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Sztuka podróżowania - DS7
Najgorzej było w szpitalach. Dochodziło do sytuacji, w których były one na kilka dni odłączane od prądu. Inkubatory dla noworodków i maszyny podtrzymująca życie traciły zasilanie. Agregaty nie wyrabiały. By przeżyć, ludzie po kilka pięter musieli dźwigać wiadra i plastikowe butelki z wodą.
Dziś płaca minimalna w Wenezueli wynosi pięć dolarów i jak ktoś wyliczył, można za nią kupić 1,5 tuziny jajek. Jak to możliwe, że państwo, które w latach 70. XX w. było niczym Dubaj Ameryki Południowej, jest dziś w takiej zapaści?
Dla wielu osób to niezrozumiała sytuacja, bo Wenezuela nie jest krajem takim jak Jemen, który został doprowadzony do ruiny przez wojnę. W Wenezueli nie doszło do żadnego konfliktu zbrojnego, klęska nie przyszła z zewnątrz. Byłbym niesprawiedliwy, mówiąc, że do tej dramatycznej sytuacji doprowadzili sami Wenezuelczycy, ale częściowo jest to niestety prawda.
Wenezuela padła ofiarą własnego bogactwa. To kraj posiadający jedne z największych złóż ropy naftowej na świecie. Oczywiście ropa, która występuje w Ameryce Południowej, nie jest takiej samej jakości, jak ta, która występuje w Arabii Saudyjskiej, ale generalnie mówimy o ogromnym bogactwie. Temat jest niezwykle złożony, więc w największym uproszczeniu: w pewnym momencie Wenezueli nie opłacało się produkować czegokolwiek w swoim kraju. Mieli obfitość tzw. petrodolarów, w związku z czym wszystko, co im było potrzebne – w tym żywność – ściągali z zagranicy. To się świetnie sprawdzało. Do momentu.
Gdy ropa na świecie staniała?
To jeden powód. Drugi jest taki, że infrastruktura wydobywcza Wenezueli była bardzo zaniedbana. W okresie prosperity nie inwestowano w rozwój rafinerii, nie inwestowano w specjalistów, w efekcie czego w najgorszym z możliwych momentów wszystko się zawaliło. Dziś Wenezueli nie stać na wydobycie ropy, którą posiada, więc musi ją importować.
Wielu Wenezuelczyków pamięta czasy, kiedy benzyna na stacjach była za darmo bądź za grosze. Od kilku lat paliwa w kraju brakuje. A mówimy o miejscu, w którym bez samochodu ani rusz. Wenezuela jest górzysta, trzy razy większa od Polski. By dostać się z punktu A do punktu B, trzeba nierzadko pokonać ogromne odległości.
Poza problemami z paliwem jest także problem z samymi samochodami. Brakuje do nich części, nie ma za co ich sprowadzić, a nawet jeśli ci się to uda, stajesz przed kolejnym wyzwaniem: znalezieniem mechanika, który tę część zamontuje.
W Wenezueli nie ma mechaników?
Tak jak wielu innych specjalistów. W obliczu kryzysu siedem mln Wenezuelczyków uciekło do sąsiednich krajów. To tak jakby z powierzchni Polski wyparowały nagle wszystkie największe miasta (Warszawa, Kraków, Wrocław, Łódź, Poznań, Gdańsk, Szczecin, Bydgoszcz) i jeszcze kilka tych średniej wielkości!
W ostatniej dekadzie totalnie zmieniła się struktura społeczna Wenezueli. Wyjechali przede wszystkim ludzie młodzi, zwłaszcza mężczyźni, którzy za granicą mogli pracować, a zarobione dolary przysyłać bliskim, którzy zostali na miejscu. A zostali przede wszystkim seniorzy oraz matki z dziećmi. Bardzo poruszający jest widok 90-letniego staruszka, który ledwo stoi na nogach, a kopie motyką ziemię, by móc wyhodować jakieś warzywa do jedzenia.
Choć było bardzo trudno, do pandemii ci ludzie dawali sobie jakoś radę. W czasie pandemii niestety wielu mężczyzn, którzy za pracą emigrowało, straciło pracę. Osoby, które wyjechały, by pomóc swoim rodzinom, zaczęły same potrzebować pomocy. Dla wielu Wenezuelczyków ostatnie lata to była prawdziwa apokalipsa. W XXI w. dzieci umierały z głodu! W kraju, który jeszcze niedawno ociekał bogactwem.
Rzadko się o tym słyszy w Polsce.
Głos tych ludzi nie jest słyszany m.in. dlatego, że ze względu na sytuację polityczną dziennikarze w Wenezueli są na cenzurowanym. W 2019 r. polski dziennikarz, Tomasz Surdel, podczas rutynowej kontroli pojazdu, w czasie niepokojów w kraju, został dotkliwie pobity. Policjanci zorientowali się, że jest europejskim dziennikarzem i postanowili "dać mu lekcję".
W ostatnich latach Wenezuelczycy bardziej bali się policji niż pospolitych przestępców. Gdy sam pojechałem do Wenezueli, byłem przedstawiany jako "padre Maurizio" – raz ze względu na bezpieczeństwo, a dwa – że misjonarze płacą zwykle mniejsze łapówki.
Misjonarze i misje kojarzą się raczej z Afryką niż Ameryką Południową.
W ostatnich latach wiele organizacji opuszczało Wenezuelę z przyczyn politycznych i bezpieczeństwa, jednak misjonarze – także ci z Polski – pozostali na miejscu. ONZ, Amnesty International i inne organizacje międzynarodowe proponowały pomoc rządowi w Caracas, jednak ten ją odrzucał. A właśnie dzięki kontaktom m.in. z pallotynami, którzy zostali na miejscu, Caritas Polska mogła uruchomić program pomocy. To wsparcie żywnościowe, skierowane głównie do migrantów na granicy kolumbijsko-wenezuelskiej. Bo okazało się, że tam jest najtrudniejsza sytuacja. Do Kolumbii do dziś trafiło 2,5 mln uchodźców. Na granicy nie mogli liczyć na żadną pomoc. Zostawieni samym sobie, narażeni na ataki uzbrojonych bojówek, po przekroczeniu granicy często nie mogli zrobić podstawowych zakupów, legalnie pracować ani nawet umówić wizyty u lekarza…
Trudno pojąć, że taki los spotkał mieszkańców kraju, z którego pochodzi bodajże najwięcej Miss World na świecie. Dziś na ich twarzach naprawdę rysuje się nędza.
To zastanawiające, bo ogłoszenia polskich biur turystycznych, które organizują all inclusive do Wenezueli przedstawiają ich jako "uśmiechniętych, gościnnych", a ośrodki wczasowe na wyspie Margarita reklamują jako "rajskie".
Pobyty w takich ośrodkach wczasowych mogą być "rajskie" – oferują bezkresne, piaszczyste plaże, krystalicznie czystą wodę, wspaniałe warunki do surfowania i świetną pogodę. Tyle że są to swego rodzaju enklawy, funkcjonujące w oderwaniu od prawdziwej wenezuelskiej rzeczywistości. Jeśli ktoś chce podróżować samodzielnie, poza takie zamknięte ośrodki – polecam to tylko entuzjastom mocnych wrażeń. Stolica kraju, Caracas, jest uznawana za jedno z najniebezpieczniejszych miast na świecie. A Wenezuelczycy są "uśmiechnięci i gościnni" pod warunkiem że w oczy nie zagląda im głód.
Ministerstwo Spraw Zagranicznych odradza wszelkie podróże na tereny przy granicy z Kolumbią i Brazylią ze względu na aktywność gangów narkotykowych. Ponadto MSZ odradza podróże które nie są konieczne do pozostałej części kraju.