Wyprawa rowerowa Bałkański Kocioł 2007
Będzie to opowieść o zapomnianym regionie, którego piękno kryje się w monumentalnych górach, złowrogich kanionach, lazurowo-lustrzanych rzekach i epatujących trudną historią miastach. Ten skomplikowany i pełen kontrastów obraz dopełniają mieszkający tam ludzie.
Będzie to opowieść o zapomnianym regionie, którego piękno kryje się w monumentalnych górach, złowrogich kanionach, lazurowo-lustrzanych rzekach i epatujących trudną historią miastach. Ten skomplikowany i pełen kontrastów obraz dopełniają mieszkający tam ludzie: gościnni, sympatyczni, pełni pasji i radości z życia. Jednak również w tej bajce jest bohater negatywny: jest nim historia, za którą nikt nie chce wziąć odpowiedzialności, a która pozostawiła po sobie slumsy, pola minowe, zniszczone świątynie i smutnie jednakowe daty śmierci na nagrobkach...
Mimo wszystko opowieść ta dotyczy również pewnej wyprawy rowerowej trójki studentów, nie do końca zdających sobie sprawę ”gdzie, jak i po co?” znaleźli się 15 sierpnia, kilka minut po 10. Teraz po pewnym czasie wszystko już wiadomo: było to chorwackie lotnisko Cilipi pod Dubrownikiem. Teraz również niepokój, który ogarnął naszych bohaterów wydaje się jakiś odległy i nierealny. Ale wtedy 15 sierpnia 2007 w 40 st.C upale podczas rozpakowywania rowerów, pewność siebie była ostatnią cechą, która można było zauważyć na ich twarzach...
Południe - za górami, przed morzami Bajkersi jeżdżą TIR-ami
Po kilkunastu kilometrach przekroczyliśmy czarnogórską granicę. Kraj ten w zasadzie niczym nowym nas nie zaskoczył. Szaro-białe góry, kurorty turystyczne, plażowicze ( i plażowiczki;) i świerszcze niczym nie różniły się od tych znanych z Chorwacji. Podziw i zainteresowanie wzbudza prawdziwy skarb południowej Czarnogóry: Boka Kotorska. Jadąc wąskimi drogami oplatającymi zatokę nazywaną ‘fiordem południa’ można podziwiać stromo opadające góry łączące się z granatowym morzem i monastyry rozsiane po wybrzeżu i wysepkach.
Na końcu zatoki otoczony z trzech stron przez góry, stanowiące przez wieki świetną ochronę, czeka na nas Kotor. Samo stare miasto nie prezentuje jakichś nadzwyczajnych atrakcji: jak to w Dalmacji: jest wąsko, kamieniście i tłoczno. Dla rowerzystów zdecydowanie ciekawsza jest droga do Cetinje wznosząca się serpentynami w górę. Cudowny widok rozpościera się z niej rano, kiedy słońce wstaje nisko za górami, długo wznosząc się nad ok. tysiącmetrowe szczyty i powoli oświetla przeciwległą część zatoki. Z wielu, spośród ok. 30, serpentyn widać jak na dłoni Kotor - robi to powalające wrażenie.
Po wyjechaniu na ok. 900m n.p.m. skusiliśmy się na drogę przez PN Lovćen, by wyjechać na szczyt Jezerski Vrh(1660m n.p.m., w sumie 36km podjazdu z Kotoru). Droga ta oplata górę dookoła, przez długie fragmenty agresywne bałkańskie słońce daje więc o sobie znać. Nie jest ono jednak zabójcze, a przez odpoczynki, wynikające ze zmęczenia, poznajemy ciekawych ludzi :). Przed ostatnimi 3 km, w cieniu drzewa na ławeczce wdajemy się w rozmowę z dwoma mężczyznami delektującymi się serem i piwem. Jeden z nich, o twarzy „człowieka, który niejedno przeszedł” opowiada( i pokazuje...) nam jak zakończył się jego udział w wojnie w Kosowie.
Brak jednej ręki, niektórych palców w drugiej, olbrzymia rana na klatce piersiowej to efekt natowskiej bomby. Drugi o twarzy „grubszego cwaniaka” wyposażony w portfel z sumą pieniędzy, której nie noszą przy sobie zwykli ludzie, wg zeznań kombatanta napadł właśnie na bank. Z tej informacji wynika drobna sprzeczka, dowiadujemy się, że któryś z nich jest poszukiwany przez policję (niestety nasz „serbski” nie pozwala ustalić który ) i w tej nerwowej atmosferze z trudem namawiamy naszych rozmówców na zdjęcie ;). Wracając do atrakcji przyrodniczych, nie sposób nie wspomnieć o świetnej panoramie z Jezerskiego Vrhu.
Byłoby jeszcze piękniej, gdyby od czasu do czasu deszcz zechciał zajrzeć w te rejony. Zamglone od upału niebo to bowiem największy mankament południowej Czarnogóry i Albanii, który znacznie ogranicza widoczność. Inną rzeczą charakterystyczną dla Czarnogóry (jak i wszystkich krajów byłej Jugosławii) jest mnogość tuneli. Pierwsza uwaga: przed wjazdem do tunelu ściągnąć okulary(zmęczenie, ciemność, hałas - jeśli czegoś nie zminimalizujemy, wycieczka rowerowa ma duże szanse na smutny koniec w tunelu...), druga uwaga: jeśli chcecie przejechać przez płatny tunel, gdzie jest zakaz dla rowerów, to niestety może nie dać się przejechać ;). Nam tej rady udzielono dopiero kiedy w kierunku tunelu przejechaliśmy już jakieś 7km od Virpazaru, kiedy łatwiej sprawdzić było zasadność tezy, czy faktycznie „Polak potrafi”.
Okazało się, że pomimo zaangażowania „biurowej” części załogi, pracującej przy bramkach wjazdowych do tunelu i znanym powszechnie: urokowi i sile perswazji grupy Bajkers nie udało się sforsować wjazdu. Nasz pomysł, aby przebyć tunel na jakiejś pace spodobał się sympatycznym Czarnogórcom i z pomocą jednego z pracowników łapiemy TIR-a, który przewozi nas przez 4 km tunel za 5E.
Północ - zielone granice, zielone gałązki, biały dym
Równie sympatycznie zostaliśmy przyjęci przez rząd czarnogórski, kiedy 13 dnia wyprawy wróciliśmy do tego kraju. Przyjęcie odbyło się oczywiście dość wysoko, na przełęczy Ćakor (1849m n.p.m.), a polegało na pozostawieniu granicy z Kosowem dzikiej przyrodzie (więcej na ten temat w opisie Kosowa ;) Ponieważ Czarnogóra nieodłącznie wiązała się dla nas z koniecznością wspięcia się na szczyt naszych sportowych umiejętności, to podobnie jak 2 dnia, tak i 13 pokonane przewyższenie osiąga spokojnie 2000 m... Dokonując tych nadludzkich wyczynów;) przemierzaliśmy drogi szutrowe, asfalt, który cytując klasyków „pamięta matkę Jugosławię” czy taki „który może pamiętać najwyżej Serbię i Czarnogórę”.
Nie wiemy, który okres czy Starożytność czy Średniowiecze pamięta czarnogórska technika gaszenia pożarów, ale przez to, że w PN Durmitor było trochę mało strażaków gaszących pożar za pomocą zielonej gałązki, Kanion Tary palił się w najlepsze, a my mogliśmy zapomnieć o zobaczeniu 1km urwiska. O Co ciekawe, Czarnogórcy nie są szczególnie konserwatywni i mieli na wyposażeniu kilka wozów strażackich. Jednak załoga zajęta była dla odmiany kibicowaniem jakimś nędznym rowerzystom z Polski. Przemilczmy to. Słyszeliśmy jednak, że skarbem północnej Czarnogóry nie są niesforni strażacy, a przyroda w stanie nienaruszonym.
I chyba rzeczywiście wrażenia z malowniczego Crnego Jeziora, przejazdu przez północny Durmitor czy kamienisto - skalistej drogi przez kanion Susicy wywarły na nas większe wrażenie. Jak doliczyć do tego niesamowitą drogę tuneli Trsa - Pivsko Jezero, strażacy usuwają się w cień. Jeśli już jesteśmy przy Trsie to nie sposób nie opisać jak wygląda ta wioska, zaznaczona na większości map o sporej skali. Otóż tworzy ją cerkiew, dwa bary, jeden sklep spożywczo- przemysłowo (w słowie przemysłowy mieszczą się również gwoździe) i 4 domy na krzyż. Do tego wypalone słońcem łąki i szare smutne skały... Jak dla mnie jest to idealne oddanie klimatu Czarnogóry, która wydaje się nienaturalnie pusta. Zdawałoby się, że człowiek jest tak bezradny wobec monumentalnej przyrody, że jedyne co mu pozostaje to zielona gałązka i uśmiech na twarzy;)
Miasta, ludzie i turyści
Zupełnie odmienne wrażenie odnosi się w Albanii. W tym kraju kreatywność i aktywność mieszkańców rozwinięta jest do niewyobrażalnych rozmiarów. Prawdziwy Albańczyk zrobi coś z niczego i nie ważne czy chodzi tu o budowę domu, przydomowego interesu czy... powiększenie rodziny... Królem albańskości jest oczywiście lavazh - myjnia samochodowa, składająca się z: myjki ciśnieniowej, węża, dużej ilości błota, właściciela lavazhu i jego 5-10 dzieci, bratanków siostrzeńców itp. Klimat lavazhu jest więc połączeniem rodziny, interesu, a także nowoczesnej technologii.
Wbrew żartobliwemu tonowi opowieści o lavazhu, pragnę zwrócić uwagę, że z lavazhem nie ma przelewek. Tzn. przelewki są, tyle że na ulicy , i mają kolor Matki Ziemi, co boleśnie odczuła na sobie Maćka koszulka wyprawowa, która do dziś dnia nie doszła do siebie po spotkaniu z lavazhem. Albańczycy to także ludność wysoce wyspecjalizowana. Na lavazhu, zakładzie mechanicznym, stacji benzynowej trudno o kompresor: takie rzeczy są przecież na gumisteri i na odwrót we wszystkich innych kombinacjach! Znaczna cześć ulicznych Albańczyków, wyspecjalizowana jest w „chęciach”.
Polega to na tym, że po zatrzymaniu się rowerzysty oblega go dość znaczna grupa gapiów, jeśli coś się stało (np. złapana guma) podchodzi Władający Angielskim i pyta jak może pomóc. Kiedy jednak potrzeba jakiejś konkretnej pomocy czy informacji grupa się rozpierzcha, znika, kryje. Cisza :) Zainteresowanie obcymi to, oprócz wrodzonej albańskiej gościnności, efekt małej ilości turystów w Albanii. Istnieje ona w wyobraźni (również Polaków) jako kraj zacofany, bez dróg i mało atrakcyjny, co w żadnej mierze prawdą nie jest! Drogi główne są wszystkie wyasfaltowane (wiele w tym czy zeszłym roku), ze względu na obrotność Albańczyków wydaje się, że każda rodzina oferuje jakąś usługę, a góry okrywające kraj porażają swą dzikością i spokojem. Początkowo myśleliśmy, że nie tylko my odkryliśmy piękno Albanii, setki mijających nas aut na włoskich, greckich czy niemieckich numerach sugerowały, że turystyka w Albanii poszła do przodu. Aby przekonać się jak jest naprawdę wystarczy spojrzeć do wnętrza samochodu. Przeciętny
Włoch czy Grek nie wiezie ze sobą na wakacje swojej całej 8 osobowej rodziny, nie wygląda na Albańczyka i nie trąbi, gdy widzi rowerzystę :) Wniosek: Emigracja zarobkowa to nie tylko specjalność ludzi znad Wisły ...
Również nie jest prawdą, że chaotyczny ruch uliczny w Albanii jest niebezpieczny! Otóż czuliśmy się tam sto razy bezpieczniej niż w Polsce, bo każdy ma tam świadomość, że przepisów nie ma i wszyscy jeżdżą ostrożnie i przepuszczają się nawzajem na drogach. Nie ma więc strachu, gdy nagle(co zdarzało się nam dość często) wyjedzie zagubiony rowerzysta z podporządkowanej czy, gdy przemyka pod prąd: jedyne co może go za to spotkać w Albanii to uśmiech i pozdrowienie :)
Przyjazne góry vs śmieciowe szlaki
Głównym problemem Albanii, poza sytuacją finansową kraju, są śmieci. Rzeczą najnaturalniejszą dla Albańczyka jest rzucanie śmieci pod swe nogi. Obojętnie czy to w domu, na ulicy czy we własnym sklepie. Zauważyliśmy bowiem, że wiatr ściśle współpracuje w tej kwestii z nimi w tej kwestii i rozwiewa śmieci w różnych kierunkach tak, aby wszędzie było ich po równo. Śmieci to także sygnał dla rowerzystów, gdzie mogą spodziewać się ludzi, a gdzie nie. Jeśli wjeżdżamy z pustkowia i pojawia się ‘trochę ‘ papierków to znaczy, że do kilometra pojawi się wieś. Kiedy wyjeżdżamy ze wsi i mijamy duże śmietnisko, tzn. że możemy powoli zacząć szukać noclegu na odludziu :)
Zmiana krajobrazu w górach (w przeciwieństwie do inwencji twórczej mieszczan) niewiele interesuje Albańczyków i dlatego np. zapuszczając się na wschód od Szkodry w kierunku Puke po ok. 20 km wjeżdżamy w dziewicze góry, puste pastwiska. Jedynie trąbiący i machający kierowcy przypominają o tym, że cywilizacja dotarła jednak do tego miejsca, bo po drodze trudno natrafić na nawet pojedynczą wioskę. Albańczycy szczególnie lubią pozdrawiać ludzi, którzy się z czymś zmagają, a przemierzając ten kraj trzeba nastawić się na nieustanne zmagania z długimi podjazdami. Sytuacja wygląda w ten sposób, że rzadko trafiają się podjazdy krótsze niż 10km, bardzo często ponad dwudziestokilometrowe.
Oczywiście nie jest to podjazd do przełęczy: po drodze można minąć ich kilka, budowniczy dróg uznali jednak, że po co trudzić się z prowadzeniem dróg dolinami rzek czy budować tunele: lepiej wzdłuż góry, niemal do jej szczytu. Dlatego widząc na horyzoncie przełęcz(szczególnie w pn. Albanii) nie warto sobie robić nadziei na zjazd, bo droga najprawdopodobniej skręci by móc się wesoło wspinać wzdłuż góry. Albania jest więc sympatycznym krajem, tak jak sympatyczni są jej mieszkańcy, którzy z dystansem i śmiechem podchodzą do warunków, w których żyją, np. reglamentacji prądu. Fakt ten tłumacza w prosty sposób: ”You know, it’s only Albania”:)
...czyli, która Macedonia prawdziwą jest
Przez Grecje przejechaliśmy niewiele kilometrów, niewiele do czynienia mieliśmy też z prawdziwymi Grekami. Jednak już na granicy na wspomnienie o tym, że jedziemy do Macedonii, celnik powiedział z agresja w głosie : „Macedonia is Greek, you go to FYROM!” No tak, oczywiście zapomnieliśmy, że chociaż na granicy należy być poprawnym politycznie. Chyba z powodu przyjazdu od strony Albanii, jakiś Grek chciał nam również sprawdzić bagaże, popatrzyliśmy na niego z politowaniem, powiedzieliśmy, że jesteśmy z Polski i wieziemy tylko nasze rzeczy, które może sobie obejrzeć:) Zresztą perspektywa otworzenia przed celnikiem siatki ze skarpetkami była dla nas naprawdę kusząca. W Grecji wjechaliśmy na jedna przełęcz (podjazd po bałkańsku ponad 20km) i udaliśmy się w kierunku Byłej Jugosłowiańskiej Republiki Macedonii...
Zachwiana tożsamość
Wiemy już jaki stosunek do Macedończyków mają Grecy. Warto jeszcze wspomnieć, że przez Bułgarów język macedoński uważany jest za dialekt bułgarskiego, a Serbowie mają wątpliwości, co do odrębności narodowej Macedończyków. Jeśli dodać do tego, że - mieszkańców tego kraju stanowią Albańczycy, to mamy pełny, zagmatwany obraz Republiki Macedonii. Sami Macedończycy mają chyba też problem z własną tożsamością, bo wielu ich zacnych przodków umierało z myślą, że są Bułgarami, a jako protoplastę Macedonii uważa się Aleksandra Wielkiego, który ze Słowianami nic wspólnego nie miał....
Wjeżdżając do tego małego i mało znanego kraju nie wiedzieliśmy więc czego się mamy spodziewać. Na początek musieliśmy przemierzyć wiele bezludnych kilometrów, gdyż strefa nadgraniczna po konfliktach w latach 90. została zdemilitaryzowana dopiero w XXI w. Macedońskie miasta (Bitola, Skopje, Ochryd) wyglądają już bardzo po europejsku. Tym samym kontrastując z albańskim stylem zachodniej Macedonii, bo miasta takie jak Debar czy Gostivar miejscami są bardziej albańskie niż sama Albania. Cechą charakterystyczną dla tego kraju są również dobre drogi główne i niemal brak bocznych. Sprawiało nam to pewne problemy, gdyż nie mogliśmy pokonać odcinków, które na mapach są zaznaczone jako przejezdne drogi (w rzeczywistości to leśne ścieżki lub szlaki, prowadzone poprzez strome góry - z sakwą nie ma nawet co próbować). Przemierzając Macedonię, przed skrętem z KAŻDEJ głównej drogi, warto najpierw spytać mieszkańców czy droga jest przejezdna.
Raj dla turystów z Albańczykami w tle
Bogactwem Maceodonii jest piękna przyroda. Do tego słabo rozwinięta turystyka(wyjątek jezioro Ochrydzkie) powoduje, że np. nad krystalicznie czystym jeziorem Prespa nie ma prawie turystów. Stare socrealistyczne ośrodki wypoczynkowe popadły w ruinę i opustoszałe plaże pozwalają wypocząć bez konieczności ścierania się z hałasem charakterystycznym dla takich miejsc. Równie pięknie prezentuje się PN Galićica, dziewicza natura, piękne wysuszone hale i skaliste szczyty, oddzielają Prespę od Ochrydu. Warto wspinać się stromo przez 16 km, na wysokość ponad 1600m n.p.m., by ujrzeć Jezioro Ochrydzkie ponad 1000m pod sobą, gdyby nie ‘mgła’ ujrzeć by można było również Albanię.
Liczne monastyry, tłumy turystów, hotele to wschodni brzeg pięknego i czystego Jeziora Ochrydzkiego. Koroną tego krajobrazu jest miasto Ochryd z wąskimi stromymi uliczkami, monastyrami i ciekawą niespotykaną architekturą, które od północy góruje nad jeziorem. Jeśli dodamy do tego, że w Macedonii jest tanio(nocleg przy monastyrze św. Stefan, kosztował nas ok. 1,5 E za noc!) wychodzi na to, że rejon jezior Prespa i Ochryd mogą stać się rajem dla ludzi potrzebujących nieco egzotyki, spokoju, ale zarazem i cywilizacji.
Warto tez wspomnieć, że Macedończycy są bardzo przyjaźni, chętnie udzielają pomocy, nawet nie proszenie podchodzą na ulicy i wypytują o szczegóły podróży by podzielić się swa wiedzą. Wyjątek stanowili mieszkańcy PN Mavrovo, którzy nie chcieli pozwolić nam rozbić się u siebie, a ze względu na ukształtowanie terenu ciężko było znaleźć coś poza domostwami. Warto wtedy pamiętać, że starsi ludzie gdzieś mają policję, a dzięki temu camping u państwa Balalovskich i kawę po turecku, wspominamy bardzo dobrze. Zachodnia Macedonia to także, problem albański: brudne, zaniedbane małe miasteczka świadczyły o tym kto je zamieszkuje, potwierdzając jakby albański stereotyp, który udało nam się obalić w samej Albanii... Słabe wrażenie wywarło na nas Skopje dlatego stamtąd, razem z tysiącami Albańczyków na kosowskich tablicach rejestracyjnych, udaliśmy się na północ, by wjechać do najgorętszej prowincji Europy: Kosowa.
Co Hummer, auto lavagggio i Polacy robią w Kosowie?
Wiedzieliśmy, że opisy ze stron internetowych czy przewodników „nie należy wjeżdżać do Kosowa, bo jest niebezpiecznie” okażą się frazesami, nie spodziewaliśmy się jednak, że będziemy tak pozytywnie zaskoczeni tym regionem. Ale po kolei. Jeszcze po stronie macedońskiej dojrzeliśmy pierwsze posterunki wojskowe z polskimi flagami i żołnierzy KFORu. Pomyślałem, „hmm może jednak wycieczka do tego kraju to był średni pomysł”, ale kiedy 100m dalej zobaczyłem beztrosko spacerujące bydło wychodzące spomiędzy terminala granicznego, wątpliwości się rozwiały:)
Po rozmowie z polskimi żołnierzami zatrzymaliśmy się zaraz za granicą i od właściciela baru (mieszkańcy Kosowa to Albańczycy, chyba że zostanie wyraźnie zaznaczone, że tak nie jest ;) zaoferował nam natychmiast za darmo wodę mineralną, która sam sprowadzał z gór i sprzedawał, gdyż jak twierdził, w tej okolicy czystej wody nie znajdziemy. Za granicą klasycznie po bałkańsku czyli góry, doliny, tunele, kaniony i nieklasycznie: policja. Warto wspomnieć, że po wojnie w ’99 roku Kosowo otrzymało olbrzymie wsparcie finansowe z zachodu i wygląda obecnie jak bogata Albania.
Czyli na drodze mnóstwo dzieci, na pierwszy rzut oka, wszystko wygląda chaotycznie, ale jest dużo więcej uporządkowanych sklepów i ogólnie usług na europejskim, a nie albańskim poziomie. Nad wszystkim tym czuwa policja kosowska w amerykańskich terenówkach, która stoi, jeździ, zatrzymuje (nawet nas!): ma się wrażenie, że jest jej więcej niż lavazhy! Jeśli o lavazhu to nie ma też myjni jako lavazh, występuje tylko ‘car wash’ albo ‘auto lavaggio’ ;) Do tego na każdym moście są znaki z jaką prędkością maja mijać się czołgi, co kilkanaście minut mijał nas patrol KFORu, a raz nawet ucięliśmy sobie pogawędkę z bułgarsko-amerykańskim duetem pilnującym porządku w górach. Dla turysty spoza Bałkanów dziwne mogą się również wydawać zasieki z drutu kolczastego i żołnierze z karabinami, którzy przy serbskich enklawach blokują jeden pas drogi. Są to środki zapobiegawcze, bowiem w Kosowie NIC się aktualnie nie dzieje.
Co za góry! Czyli jak nielegalnie opuścić Kosowo
Poza rolniczym obszarem pomiędzy Prizrenem a Gjakową, przemierzaliśmy kosowskie góry, co była dla nas wielką przyjemnością. Znikomy ruch, duże przewyższenia, małe zaludnienie i piękne widoki, to wszystko to co potrzeba rowerzyście by poczuł się w swoim żywiole. Czy to na przełęczy oddzielającej serbskie wioski od albańskich, czy w górach Rugovo znaleźliśmy coś co w przyszłości z pewnością będzie stanowiło o sile kosowskiej gospodarki czyli piękną i dziką przyrodę.
Piorunujące wrażenie wywarł na nas również kanion Rugovo zaczynający się nagle, wręcz niespodziewanie tuż za miastem. Aby jednak obejrzeć drogę wykutą w skałach i powspinać się w gorę kanionu, należy minąć ostatni kontrolę drogowa KFORu w Kosowie i... można już bez przeszkód nielegalnie opuścić Kosowo ;). Pomimo, że wszyscy wojskowi/policjanci i mieszkańcy twierdza, ze na przełęczy Ćakor jest przejście, nie wierzcie im. Z Kuciste jedzie się fatalną droga szutrową, później odbija się w jeszcze węższą i dojeżdża się do miejsca, gdzie auta już nie przejadą, kilkaset metrów dalej znak informujący o końcu Kosowa i śmigaj rowerzysto do woli! Przed tobą 16 km podjazdu, szutrowa droga przez lasy i łąki aż na wysokość 1845m gdzie powitasz Czarnogórę (oczywiście bez niepotrzebnych oficjeli). Jeśli ktoś chce wiec organizować jakiś przemyt do Kosowa, służymy radą.
Bośnia-zwaśnione narody i przyjaźni ludzie pośród zielonych gór
Do Bośni wjeżdżaliśmy pełni ciekawości, bo miał być to kraj w którym spędzimy najwięcej czasu. Warto na samym początku przedstawić sytuacje Bośni i Hercegowiny jako kraju. Po wojnie kraj został podzielony na Republikę Serbską i Federację Muzułmańsko-Chorwacką. W pierwszej większość stanowią Serbowie, w drugiej Muzułmanie, przy czym w Hercegowinie mieszkają prawie sami Chorwaci, a w Bośni jest ich niewielu... Do tego ‘skomplikowanego’ kraju wjechaliśmy przejściem Hum do Republiki Serbskiej(region Bośnia).
Nasz pierwszy nocleg wypadł w serbskim mieście Foća, gdzie znajoma rodziny, u której spaliśmy w ogrodzie, okazuje się być Polką. Pani Grażyna przychodzi do nas i długo rozmawiamy. Idealnie się złożyło, bo w pierwszy dzień pobytu dostaliśmy dość obszerną relację na temat wzajemnych relacji wśród do niedawna wrogich sobie narodów, życia w BiHu i zawiłości związanych z rozczłonkowaniem Państwa. Padło zdanie, które, choć proste, najlepiej obrazuje wojnę w Bośni: „Nie ma złych narodów są tylko źli ludzie”.
Sama Bośnia przypomina do złudzenia polskie pogórze, z tą różnicą, że przez zielone wzgórza przedzierają się często krasowe skały, a rzeki tworzą malownicze kaniony. Chociaż w Bośni wyznaje się trzy różne religie (wyznaje znaczy są bardzo popularne...), związane z trzema zamieszkującymi ją narodami to jednak ze względu na model rodziny dominują ‘na pierwszy rzut oka’ Muzułmanie. Dla przykładu meczety można dostrzec tak w serbskich jak i chorwackich rejonach, a świątynie prawosławne i katolickie to rzadkość na terenach muzułmanów. Dlatego w mojej pamięci Bośnia pozostanie na zawsze zielonymi górami z malutkimi wioskami widocznymi z daleka dzięki minaretom. Szczególnie miłe (i klasycznie bośniackie) wspomnienia dotyczą noclegu we wsi Tralkovac nieopodal Jajec.
Mocno zmęczeni udaliśmy się do namiotu od razu po jedzeniu ok. godziny 20. Kiedy zapadałem w drzemkę po dolinie Vrbasu zaczęła się nieść pieśń mułły, który nawoływał wiernych na modlitwę. Poruszający śpiew odbijał się do wzgórz, wracał, nasilał się i słabł. I chociaż z arabskich słów potrafiłem rozpoznać tylko „Mahomet”, a islam jest dla mnie odległy, magiczna aura zachwyciła mą zaspaną duszę :) Warto wspomnieć, że kiedy pośród gór Albanii czy Bośni rozlega się śpiew mułły, wydaje się, że życie zamiera. W momencie kiedy duchowny nabiera oddechu, zalega potworna cisza, która niszczy jedynie... sapanie rowerzysty:)
Nasza trasa wiodła przez stolice kraju: Sarajewo. Miasto to kojarzy się z 3 powodów: I Wojna Światowa, Olimpiada i Wojna w Bośni. Znalezienie śladów każdego z tych wydarzeń jest zadaniem dość trudnym. Sarajewo to obecnie metropolia (jak na warunki BiHu), ze starym tureckim centrum. By znaleźć ślady wojny trzeba ich szukać. Jedynym wyjątkiem są tu cmentarze, które ze względu na oblężenie znajdują się w każdym niezabudowanym miejscu. Główną siłą miasta oprócz starego centrum jest jego lokalizacja pośród wzgórz i w dolinie oraz mała liczba blokowisk. Chociaż jest to ciągle miasto wielokulturowe, dominują w nim Muzułmanie. Czy jednak wiara dla Bośniaków jest najważniejsza? Tu mamy pewne wątpliwości.
Brak tożsamości narodowej i rozczłonkowanie państwa powoduje skrajne zjawiska i przyciąga ludzi węszących tam możliwość zrobienia interesu. To co odróżnia Muzułmanów (Serbowie bośniaccy to tez Bośniacy, więc jednak wygodniej to rozdzielać w ten sposób) od znienawidzonych Serbów to tylko wiara. Język jest ten sam, świeckie zwyczaje bardzo podobne. Jak powiedziała nam Pani Grażyna, Muzułmanom brakuje punktu zaczepienia, czegoś na czym mogliby budować swą tożsamość. I to bardzo widać. Orszaki weselne z flagami Arabii Saudyjskiej, Pakistanu, czy noszenie chust przez młode kobiety(i dziewczynki) na zasadzie mody( pod kolor oczu stroju itp., co ciekawe, te kobiety, które przed wojną były dojrzałe rzadko zakrywają twarz) to coś co uderza swą nienaturalnością. Na wsi jest inaczej. Jest swojsko, tam religią nikt nie epatuje, a traktuje ją jako tradycję i obowiązek.
Serbska część regionu jest mniej zaludniona, biedniejsza (część Muzułmańska oprócz pomocy UE i ONZ, otrzymuje również pomoc z bogatych krajów arabskich) jednak ludzie są równie przyjaźni, równie ciekawi i bardzo pomocni. Drogi w całym kraju są dobrej jakości, należy jednak unikać dróg tranzytowych szczególnie w części muzułmańskiej (drogi która prowadzą w stronę Republiki Serbskiej są prawie puste!).
Hercegowina- ‘ludzka twarz’ Chorwacji w teksańskim krajobrazie
Do Hercegowiny wjechaliśmy z południowo zachodniej Bośni, drogą odradzaną nam przez sarajewskiego znajomego Victora. Ostrzegał on nas przed tymi bezludziami mówiąc: „że nawet pies tam nie szczeka”, po usłyszeniu tych słów droga „Bosnansko Grahovo- Livno”, wylądowała u nas na szczycie listy priorytetów ;). Skaliste wysuszone góry to chleb powszedni Hercegowiny. Słabo zaludnione wioski z katolickimi kościołami zamieszkują głównie Chorwaci. Chorwaci zupełnie różni, od tych , których poznaliśmy w zeszłym roku. We wsi Suica nieopodal Livna na siebie na działkę zaprosili nas mili państwo.
Poczuli się tak w obowiązku wobec nas, że najpierw powiadomili o naszym przybyciu pół wsi, podano nam kawę jedzenie(przynosili je również sąsiedzi), a ponieważ noce były chłodne, jakiś pan pojawił się z kilkoma śpiworami i karimatą, czasów wojny. Z Suicy udaliśmy się do Ramy, jedną z najpiękniejszych dróg na trasie wznosząca się na ponad 1200 m n.p.m., której krajobraz przypominał nam znane z filmów amerykańskie bezludne góry (oczywiście były ,nieszczekające i niegoniące nas wcale psy, ‘niemeczące owce’ i mający wszystko w.... ‘nad wyraz spokojni pasterze’), zakończonej zjazdem do Ramskiego Jeziora, lekko wysuszonego z lazurową wodą. Na niższych obszarach Hercegowiny zieleń występuje, szczególnie pięknie w Kanionie Neretwy kontrastując z wodą i szarymi skałami.
Najbardziej muzułmańskim miastem Hercegowiny jest z pewnością jej stolica - Mostar. Miasto, w którym przed wojna mieszkały wszystkie trzy nacje BiHu nosi ślady wojny w wielu miejscach. Szczególnie pobudzające wyobraźnie są cmentarze z jednakowymi datami śmierci : 1992. Setki grobów, setki różnych dat urodzin, ale rok śmierci niezmienny... Mostar oprócz skomplikowanych walk w trakcie wojny, słynie przede wszystkim z pięknej tureckiej części miasta. Niby jest ona mała, niby to tylko parę uliczek, ale malowniczość okolicy Starego Mostu, powoduje, że można tam przesiadywać godzinami... W ten sposób zakończyliśmy wizytę w najarwniejszym kraju na naszej trasie i dotarliśmy do celu naszej podróży: Chorwacji.
Od parafii do parafii – czyli jak przypomnieliśmy sobie o naszej wierze ;)
Po chwilowym pobycie po przylocie do Dubrownika do Chorwacji zawitaliśmy ponownie 22. dnia wyprawy. Tradycyjnie Hrvastka powitała nas lodowatym powietrzem i deszczem (w górach był śnieg, z ust leciała para, a my pedałowaliśmy...) Pomimo to zwiedziliśmy Jeziora Plitwickie (podobnie jak mrowie Niemców i Japończyków...) i udaliśmy się na południe do ukochanego przez na w poprzedniej wyprawie Gospića. Ponieważ jednak padało, podroż zakończyliśmy dość szybko szukając svecenika w Korenicy. Udało się zakwaterować niewykończonych pomieszczeniach parafialnych, gdzie znaleźliśmy kawę, cukier i ...gitarę.
Po porannej mszy (padał deszcz, a my na nadmiar kontaktu z Bogiem podczas wyprawy narzekać nie mogliśmy) ksiądz obdarował nas pączkami i workiem na śmieci, który uzupełniał moją ‘wodoodporną’ kurtkę. Totalnie przemoczeni (dokładnie jak rok wcześniej) dotarliśmy do Gospića i tym razem również wspaniali ludzie(z parafii, a jakże) załatwili nam świetny nocleg. Kolejnego dnia (już świeciło słońce) odkryliśmy prawdziwe uroki Krajiny. Ziemie te, które chorwacki konduktor określiłjako „ostatnie miejsce, które można odwiedzić w Chorwacji” (po czym splunął), wywarły na nas świetne wrażenie. Dawniej te tereny zamieszkiwało dużo Serbów, dlatego toczyły się tam zawzięte walki, po których do tej pory jest dużo opuszczonych domostw, zniszczonych świątyń, pół minowych itp. (dużo więcej niż w BiHu!). Teraz puste góry między Gracacem a Kninem zamieszkuje tylko porywisty wiatr, nawet tranzytowo poruszających się turystów jest niewielu...
Dalmacja - Alfa i Omega, piękno i komercja
Trzeci nasz wjazd do Chorwacji miał miejsce w Metkovicu. Nie chcąc podróżować drogą krajową udaliśmy się wzdłuż rozlewiska Neretwy w stronę Neum. Była to jedna z lepszych decyzji. Podróż wśród winnic, pomiędzy górami obok leniwie rozlanej Neretwy i spalonych lasów, tak to było naprawdę coś nowego. Postanowiliśmy się rozbić tuż przed granicą i znowu strzał w 10! We wsi Badźula pewien pan ofiarował nam swój... domek. Ze względu na góry i bagna, raczej nie było miejsca na namiot, więc nasz przyjaciel:) zaprosił nas do swojego letniskowego domu, a sam wrócił do miasta! Przy okazji włócząc się po wiosce wieczorem nabyliśmy w piwnicznej bimbrowni dużo rakii za grosze :)
Rano czekało na nas wyzwanie, przedrzeć się przez przejście graniczn(musieliśmy przeciąć bośniackie Neum) otwarte tylko dla ludności lokalnej:). Zaskoczeni naszym widokiem pogranicznicy wytłumaczyli nam ze to przejście jest nieoficjalne, po czym Chorwatz Chorwacji) namówił Chorwataz BiHu), do wpuszczeni nas do swojego kraju. Za kilka kilometrów nikogo nie trzeba było namawiać i byliśmy z powrotem w Chorwacji. Co więcej już na wybrzeżu, już bardzo blisko naszego celu: Dubrownika!
Kiedy dotarliśmy do miasta poczuliśmy się prawie jak w domu. Niestety nie udało się zapewnić domowych warunków za free w kościołach, więc wynajęliśmy pokój (niesamowite, co?). Dubrownik to faktycznie przepiękne miasto, pamiętać jednak należy, że w 2/3 było odbudowane kilka lat temu. By w pełni podziwiać piękno Perły Adriatyku udaliśmy się na wzgórze Srd, gdzie wolni od legionu turystów w spokoju podziwialiśmy miasto i...lotnisko! Tak widok lotniska to było cos niesamowitego. Tak niewiele niecałe 30 km dzieliło nas od pomyślnego końca wyprawy.
Kiedy dotarliśmy do Ćilipi i ujrzeliśmy znajome lotnisko niemal się wzruszyliśmy:) 32 dni podróży, ponad 2800 km w bardzo różnych warunkach, przez setki wiosek, dziesiątki miast. Wiele dni samotności ( w górach każdy trzymał swoje tempo, góry to prawie cała nasza wyprawa) i walki z własnymi słabościami dobiegło końca. Wieczorem weseli jak nigdy wypiliśmy za wyprawę i smacznie zasnęliśmy, nie zwracając uwagi na jaszczurko - wiewiórki skaczące po drzewach chorwackiej makii...
Epilog
Rano odebraliśmy pudełka (tak jest: pewna chorwacka rodzina przechowała je nam przez miesiąc!), i poszliśmy na lotnisko zapakować rowery. Usiedliśmy na tym samym skwerku, co miesiąc wcześniej i zaczęliśmy wykonywać odwrotną pracę. Ponieważ czasu zostało dużo objedliśmy pobliskie gaiki figowe, zakończyliśmy swe pamiętniki i pośród tłumu podróżnych z całego świata czekaliśmy na nasz samolot...
W ten oto sposób zrealizowaliśmy wszystkie założenia i zakończyliśmy wyprawę, podczas której zobaczyliśmy wszystko, co zobaczyć chcieliśmy, to czego zobaczyć się nie spodziewaliśmy, a nawet to o czym nie marzyliśmy :) Targany konfliktami i problemami społecznymi region okazał się najbardziej przyjaznym miejscem w jakim byliśmy. Różnie na nas mówiono, dla jednych byliśmy „Braćmi Słowianami”(Serbowie), inni tytułowali nas „Katolikami”(Chorwaci), jeszcze inni „Ludźmi z Dalekiej Północy”(Albania), inni, po prostu „Polakami” jednak wszędzie traktowano nas równie wspaniale. Z tego miejsca bardzo im dziękujemy, nie tylko za gościnę, ale również za naukę pokory, cierpliwości i pokazanie nam, że w życiu jest wiele drobnych rzeczy, których się nie docenia.
W nauczeniu się dystansu do życia pomogła nam też na pewno monumentalna i bezlitosna bałkańska Przyroda, która jest skarbem równie wielkim jak zamieszkujący ją ludzie. Nie pozostaje nam nic innego jak znaleźć inne miejsce na ziemi, gdzie znajdziemy uczucia równie intensywne jak te, które się w nas budziły podczas poranków w pustych albańskich górach, słuchania islamskich modłów rozbrzmiewających po dolinach czy wjeżdżania w ciemne, czarnogórskie tunele... Życzcie nam powodzenia i czym prędzej pędźcie na Bałkany!