Cztery oblicza Hongkongu. Bezradność w obliczu monumentalności miasta-państwa
Zamiast jazdy kolejką wybieram drogę Old Peak. Krótkie podejście oznacza stromiznę. Nieprzyzwyczajona do blisko stuprocentowej wilgotności powietrza, powoli wchodzę na Wzgórze Wiktorii. Pot spływa wzdłuż kręgosłupa. Ostatnie kroki.
Jestem na szczycie wzniesienia na wyspie Hongkong. Wiatr osusza mi skórę. Zakładam bluzę. Jestem gotowa. Idę na taras widokowy. Pod stopami mam miasto świecące w nocy tysiącami świateł. Na to nie byłam gotowa. Jestem całkowicie bezradna w obliczu monumentalności Hongkongu.
Panoramę, którą nocą podziwiałam ze Wzgórza Wiktorii, tworzą wieżowce. Hongkong, a dokładnie dzielnica Central, to miejska dżungla z ogromnym nagromadzeniem drapaczy chmur. Budynki onieśmielają z poziomu ulicy. Pod kompleksem One IFC oraz Two IFC odczuwam pewien respekt. Kilkudziesięciopiętrowe wieżowce naprawdę dotykają chmur. Z pewną dozą nieśmiałości, w butach sportowych, jeansach i kurtce z kapturem wkraczam do luksusowego budynku Two IFC. Czuję, że złamałam dress code. Po zdobyciu przepustki wybitnie elegancki windziarz wpuszcza mnie do wnętrza. Jest tylko jeden przycisk.
W gąszczu wieżowców
Na 55. piętrze wieżowca znajduje się Hongkong Monetary Authority Information Center, gdzie można poznać historię lokalnego dolara. Jednak głównym powodem, dla którego zaglądają tu turyści, jest widok. Stąd rozpościera się niecodzienna panorama. Nie bez powodu twórcy "Lara Croft Tomb Rider: The Cradle Of Life" wybrali właśnie ten budynek jako tło jednej ze scen. To właśnie z 55. piętra Two IFC skakała w tym filmie główna bohaterka. Z tej perspektywy dobrze widać imponującą liczbę drapaczy chmur, z których każdy ma swój niepowtarzalny charakter.
W oczy rzuca się szczególnie budynek Bank of China Tower. Wyraźnie widoczne trójkątne kształty elewacji wraz ze spiczastą iglicą, która wieńczy wieżowiec, zaprzeczają zasadom feng shui. W gęstwinie drapaczy chmur wrażenie zrobił na mnie budynek HSBC, zaprojektowany przez sir Normana Fostera pod koniec lat 70. Miał on opracować projekt najlepszego banku na świecie. Według mnie wieżowiec prezentuje się demonicznie ze stalowymi konstrukcjami elewacji, które przecinają się pod kątami ostrymi i tworzą trójkątne formy. Podświetlany na biało i czerwono, przyciąga, mimo że ma zaledwie 52 piętra.
Dżungla smaków
Czuję, jak dojrzały smak miękkiego mięsa w sosie BBQ rozpływa się po podniebieniu. Perfekcyjne połączenie słodyczy z odrobiną ostrości wypełnia usta, osadza się na języku i na zawsze definiuje pojęcie idealnie przyrządzonej wołowiny. Pieczone bułeczki z takim nadzieniem są daniem popisowym restauracji Tim Ho Wan, która od kilku lat może się pochwalić gwiazdką Michelina. Hongkong ma podobno najwięcej lokali gastronomicznych z takim wyróżnieniem wśród wszystkich miast świata. Ceny są niewygórowane, a jedzenie wyborne. Oprócz pieczonych bułeczek z wołowiną BBQ warte polecenia są pierożki z krewetkami oraz ciasto z pieczonej rzepy.
Obok obleganych restauracji z gwiazdkami Michelina Hongkong oferuje bogactwo streetfoodowych specjałów. Mieszkańcy powszechnie wybierają pierożki na parze z mocnym akcentem mięsnym i warzywnym, także w wersji podsmażonej. Bardzo ciekawe w smaku były kuleczki smażone na głębokim ogniu, polane łagodnym, ciemnobrązowym sosem. Krabowe mięso było sprężyste, delikatnie słodkie. W tym samym miejscu podają wielkie gofry z bąbelkami. Mleko krowie zostało zastąpione mleczkiem kokosowym, co nadaje delikatności i zaskakuje przy pierwszym kęsie. Trzeba jednak uzbroić się w cierpliwość i odczekać swoje w długiej kolejce.
Prawdziwym odkryciem był jednak smak zielonej herbaty. I nie mam na myśli gorącego naparu. Ciastka, cukierki, czekoladki i bogactwo słodkości o tym smaku mnie zachwyciły. Wyczuwalną lekką gorycz i delikatną słodycz, charakterystyczne dla matchy, znalazłam we wszystkich tych rarytasach, które piętrzyły się na półkach jednego z regularnie odwiedzanych przeze mnie sklepów na Nathan Road. Tego smaku najbardziej mi brakuje i za nim szczerze tęsknię.
Shopping show
Owocowy aromat łączy się z odorem mięsa, które leżało bez lodu kilka godzin. W nozdrzach powstaje słodka, nieco nawet mdła mieszanka zapachów, które nie wiem, czy mnie zachęcają, czy zniechęcają do wejścia na targ Yau Ma Tei. Mimo to mam pewność, że zaraz zajrzę w te barwne, prowizoryczne stragany. Jeszcze chwilę stoję, chłonę gwar i patrzę na toczące się przede mną życie. Moment i znajduję się w tyglu. Uwagę zwraca stragan z wielkimi cytrusami. To nieznany mi owoc. Sprzedawczyni w kilku sprawnych ruchach usuwa grubą skórę, a przede mną otwiera się soczysty miąższ. Jakie było rozczarowanie, gdy mózg wreszcie zareagował na pierwsze kęsy. Mdły smak starego lekarstwa. Z rozgoryczeniem spojrzałam raz jeszcze na stragan, który obiecywał tak wiele, a dał tak mało.
O ile Yau Ma Tei specjalizuje się w sprzedaży owoców i warzyw (choć można znaleźć tam również mięsa i ryby), o tyle na Flower Market nie znajdziecie niczego poza kwiatami. Tuż obok znajduje się prawdziwa osobliwość miasta. W Bird Garden można kupić piękne, ręcznie wykonane, drewniane klatki dla ptaków, a także same ptaki. Jednak, co dużo ciekawsze, można tu spotkać towarzysza do rozmów, co w tutejszych realiach nie jest wcale takie proste. Popołudnie spędzone w ptasim ogrodzie może być dobrym pretekstem do rozmowy i wymiany doświadczeń.
Tak wyrazistego charakteru są pozbawione te najbardziej popularne targi. Ladies Market podobno oferuje wszystko, co niezbędne do życia kobietom. W rzeczywistości stragany są pełne majtek, skarpetek i ubrań. Najbardziej popularny wśród odwiedzających Hongkong jest jednak Temple Street Night Market, który otwiera się późnym popołudniem, a zamyka nocą. To miejsce, w którym można znaleźć pamiątkowe magnesy, koszulki, parasolki lub tak popularne tu akcesoria telefoniczne. Targ jest stworzony dla potrzeb turystów, którzy nieprzebraną rzeką płyną wąską aleją między straganami raz w jedną, raz w drugą stronę w poszukiwaniu najtańszej oferty.
Targi uliczne są nieodłącznym elementem tkanki miejskiej Hongkongu. Podobnie jak galerie handlowe, które wyrastają co krok w gęstwinie budynków. Najdroższa, czyli IFC Mall znajduje się w dzielnicy Central. Są tu sklepy najbardziej prestiżowych marek. O ekskluzywnym charakterze miejsca świadczy też przestrzeń. W kraju, gdzie na kilometr kwadratowy przypada ponad 6,5 tys. mieszkańców, przestrzeń sama w sobie jest luksusem. Widać to na Canton Road, jednej z najdroższych ulic świata, gdzie sklepy Diora, Chanel czy Louisa Vuittona różnią się wyraźnie od maleńkich butików z trzema koszulkami. To imponujących rozmiarów salony z bogatymi fasadami, przed którymi ustawiają się kolejki. W Hongkongu nie wstydzą się bogactwa, nie krygują się. Mają pieniądze i chcą je wydawać. Mają pieniądze i to pokazują. Czy pieniądz jest nowym bogiem? Trudno ocenić. Jest ważny, ale zdaje się, że i tradycja, i dawna religia nie wymarły.
Tysiąc twarzy Buddy
Wchodzę do środka. Półmrok oświetlają wąskie strumienie światła, które wpadają do wnętrza świątyni, i płomienie świec przed ołtarzami. Wszystko wydaje się zamglone. Ostre krawędzie przytłumił dym z kadzideł zawieszonych pod sufitem. Man Mo Temple ma ten niezwykły klimat właściwy tylko miejscom, które wrosły w ziemię, w miasto, w historię, i pomimo upływu czasu trwają niezmiennie. Świątynia stała tu długo przed zagarnięciem wyspy przez Brytyjczyków. W jej wnętrzu wsłuchałam się w tembr modlitw, wdychałam aromat owoców ofiarnych oraz kadzideł i – uwierzyłam. Naprawdę uwierzyłam, że tak mogły wyglądać dawne Chiny.
Echa tradycji i pomniki religii ukryte w betonowej alei pozostają przez wielu niezauważone, pominięte, zapomniane.
Po skręcie za dużym parkingiem dużej galerii handlowej trafiam na niezwykłą ścieżkę. Pnie się w górę setkami schodów do klasztoru Dziesięciu Tysięcy Buddów. Droga do monastyru jest obstawiona po obu stronach złotymi posągami. Każdy Budda ma inny wyraz twarzy, inny układ ciała, jest przedstawiony z innymi gestami. Pod ostrzałem ich oczu pokonałam schody w strugach deszczu, by stanąć w obliczu wyjątkowo barwnej budowli. W samej świątyni ściany są wyłożone ponad 13 tys. figur Buddy, pokrytych złotą farbą, która rozjaśnia wnętrze.
Zapragnęłam obejrzeć jeszcze jeden przybytek religijny. Jest oddalony o kilkanaście kilometrów od centrum miasta, na wyspie Lantau. Mieści się tu klasztor Po Lin z największą buddyjską świątynią w Hongkongu i podobno największym posągiem Buddy na świecie. Wysokość 34 m i waga 250 ton robi wrażenie, tym większe, że posąg leży na wzgórzu. Wspinam się po schodach i zadzieram głowę wysoko w górę. Warto zwrócić uwagę również na okolicę. Położony w zalesionej dolinie klasztor przedziera się przez roślinność. Zieleń koron drzew spowija większość terenu w dole, onieśmiela i pozwala delektować się ciszą i panoramą tak spokojną, że aż mistyczną.
Opuszczam Hongkong w wietrzny, deszczowy dzień. Nawet parszywa pogoda nie pomaga, miasto trudno opuścić. Pobudziło moją ciekawość na tysiące sposobów. Z drugiej strony intensywność tych doznań i tłoczne ulice męczyły i przyprawiały o klaustrofobię. Z tej przygody wyniosłam w pamięci magiczne panoramy miasta, uliczne smaki, mistycyzm świątyń, przepych konsumpcjonizmu i delikatność zielonej herbaty osadzoną między językiem a podniebieniem.