Dharamsala. Mały Tybet
W czasach kolonialnych Brytyjczycy szukali tu ucieczki przed upalnym latem. Dziś wciąż jest to schronienie, tym razem dla Tybetańczyków i ich duchowych przywódców - Dalajlamy i Karmapy.
Przebyłam daleką drogę z kraju mojej młodości. Ujrzałam świat jakiego wielu moich współbraci nie potrafiłoby sobie nawet wyobrazić. Cudem udało mi się przeżyć. Tych, których znałam i kochałam, już nie ma; złożyłam im jednak uroczystą obietnicę, że nie pozwolę, by ich losy zostały zapomniane. Został mi już tylko jeden cel w życiu – wypełnić swą obietnicę.
Na obczyźnie
Ama Adhe jest już wolna. Przy jej drzwiach nie stoją strażnicy, ma co jeść. Gdy wygląda przez okno swojego domu w McLeod Ganj, górskiej wiosce ponad Dharamsalą w Indiach, widzi oświetloną księżycem górę. Przypomina jej inną, większą – tę, pod którą wyrosła. Dziś ma 86 lat i wciąż wierzy, że kiedyś do Tybetu powrócą jej pobratymcy, rozrzuceni po Indiach i Nepalu. Patrzy na mnie z uśmiechem, co chwila łapie za rękę, poklepuje. Jakbym siedziała ze swoją babcią. Trudno uwierzyć, że w życiu zabrano jej wszystko. Była głodzona, torturowana. Zginęła cała jej rodzina.
McLeod Ganj zamieszkują głównie uchodźcy z Tybetu, fot. suronin / Shutterstock.com
Ama to po tybetańsku mama. I tak się do niej wszyscy zwracają, choć tak naprawdę nazywa się Adhe Tapontsang. Jesteśmy w domu, który stanowi przejściowe schronienie dla uchodźców z Tybetu. Uciekają najczęściej zimą, przez Himalaje, bez sprzętu i ubrań, które pomagają alpinistom przetrwać w tak surowych warunkach. Często doznają odmrożeń, tracą palce u rąk, nóg. Wielu ginie zastrzelonych przez chińskich pograniczników. Dlaczego narażają się na takie ryzyko? Dla niektórych jest to szansa na zdobycie wykształcenia (często na przeprawę przez góry rodziny wysyłają same dzieci, by w ten sposób zapewnić im lepszą przyszłość), inni zaś nie mają wyboru – uciekają przed prześladowaniami. Ci, którym się udało, żyją dziś na obczyźnie, z trudem wiążąc koniec z końcem. Nie mają paszportów, nie mogą opuścić granic kraju, który przyznał im status uchodźcy. Ama jest jedną z nielicznych osób, które mają taką możliwość. Była w wielu krajach, również w Polsce. Tam gdzie może, opowiada o losach swojego narodu.
Czy dobro wróci?
Miała szczęśliwe dzieciństwo. Razem z innymi dziećmi biegała po łąkach Khamu (regionu w południowo-wschodnim Tybecie). Ich ulubioną zabawą było ściganie się boso, by potem zatrzymać się i sprawdzić jaki kwiatek utkwił im między palcami. – Uwielbialiśmy turlać się z górki, wchłaniać zapach ziemi i traw – w głosie Amy pojawia się nuta nostalgii. Wieczorami zmęczona siadała u stóp ojca. To właśnie on zaczął przybliżać jej nauczanie Buddy, które praktykowano w Tybecie już od VII wieku n.e. Podkreślał, że religia jest centralną częścią tybetańskiej kultury. Wytłumaczył prawo przyczyny i skutku, by pamiętała, że zawsze ma być dobra dla innych – wtedy dobro wróci do niej. Podkreślał jak ważna jest szczerość i współczucie względem każdego żywego stworzenia. W 1950 r. komuniści wkroczyli do Tybetu. Początkowo próbowali przekupić lokalną ludność. Obiecywali poprawę bytu. Mówili, że naprawią dawne błędy, że są tylko gośćmi na ich ziemi. Dużo przebywali z miejscowymi, próbując pomagać w codziennych czynnościach.
Wkrótce byli świetnie zorientowani w sytuacji materialnej poszczególnych Tybetańczyków, wiedzieli, kto cieszy się największym poważaniem, które klasztory są najbogatsze. W maju 1951 r. przedstawiciele Tybetu podpisali porozumienie, na mocy którego Chiny przejęły zwierzchnictwo nad tybetańską ziemią. Wiosną 1954 r. ojciec Amy rozchorował się. Chwilę przed śmiercią powiedział dzieciom: – Nieważne, co Chińczycy wam obiecują, nie wierzcie im. Próbują zniszczyć nasze społeczeństwo. Musicie wymyślić jakiś sposób, by uratować naszą ziemię przed zagładą. W 1955 r. rozpoczęły się pierwsze prześladowania religijne – lamów i tych, którzy usiłowali ich bronić, osadzano w więzieniu. Częstym widokiem stały się publiczne tortury. Mąż Amy miał zbyt silną pozycję w lokalnej społeczności, został więc otruty. Rozpoczęło się grabienie ludności ze wszystkich posiadanych dóbr, co ostatecznie doprowadziło do otwartych walk. Tybetańczycy nie mieli szans w starciu. Nieważne, ilu Chińczyków zginęło, na ich miejsce zawsze
przychodzili następni.
Buddyjscy mnisi, McLeod Ganj, Dharamsala, Indie, fot. Elena Ermakova / Shutterstock.com
Ama, mimo dwójki malutkich dzieci, wspierała partyzantów. 16 października 1958 r. wstała wcześnie rano. Mały Chimi właśnie się budził. Ubrała go i wzięła na ręce. Nagle dobiegło ją szczekanie psów. Przyszło po nią 6 Chińczyków i 3 Tybetańczyków. Gdy błagała, by nie oddzielali jej od dzieci, zaczęli ją bić. W więzieniu nie było końca brutalnym przesłuchaniom. Straciła słuch w jednym uchu, na udach i rękach powstały zgrubienia, które ma do tej pory. Chińczykom nigdy nie udało się jej złamać. Ostatecznie przenieśli Amę do obozu pracy, gdzie codziennie dźwigała ciężkie kamienie. Spośród 1200 więźniów przeżyła tylko ona i 3 inne kobiety. Na wolność wyszła po 27 latach. Postanowiła zbiec do Indii, gdzie przebywał Dalajlama. Podczas audiencji mistrz wziął ją za dłonie i powiedział: – Tyle przecierpiałaś. Teraz twoje doświadczenia powinny zostać opisane w książce, dla dobra żyjących i tych, co zginęli. I tak się stało.
Odnaleźć siebie
Dalajlama mieszka tutaj od 1959 r. – po upadku powstania w Tybecie Indie udzieliły mu azylu politycznego. Duchowy i polityczny przywódca Tybetańczyków rezyduje w McLeod Ganj, wiosce administracyjnie należącej do Dharamsali, ale wznoszącej się o dobry kilometr ponad nią. Aby dostać się tam, jadę rozklekotanym autobusem, który rzężąc i krztusząc się, pokonuje kilka kilometrów górskich serpentyn. Samo McLeod Ganj jest jednym z brzydszych miejsc, jakie widziałam, ale nie przeszkadza to licznym turystom i pielgrzymom. Odrapane ściany, rozsypujące się budynki i wszechobecne reklamy to typowy widok w biednych regionach Azji. Przybysze zjeżdżają tutaj nie dla widoków, ale po strawę duchową. Wskutek licznego napływu Tybetańczyków, McLeod Ganj stało się jednym z głównych ośrodków buddyzmu w Indiach. Tutaj mieści się tybetański rząd na uchodźstwie i jedna z większych szkół dla Tybetańczyków – Tibetan Children’s Village, w skrócie nazywana _ TCV _. W latach 60. XX w. założono przedszkole dla
kilkudziesięciu dzieci. Początkowo opiekowała się nimi starsza siostra Dalajlamy, a dziś w szkole z internatem kształci się ponad 1700 uczniów. Wielu urodziło się na miejscu, ale część z nich stanowią wciąż napływający uchodźcy.
Trudną drogę z Tybetu przebył też w 1999 r. Karmapa (choć ze względu na piastowaną funkcję otrzymał ogromną pomoc w swej ucieczce). Przeciętnemu człowiekowi nic nie mówi jego imię, a jest on duchowym przywódcą jednej z czterech głównych linii buddyzmu – kagju. W Sidhbari, wiosce po przeciwległej stronie Dharamsali, udaję się na prywatną audiencję. Do pokonania mam kilkadziesiąt bordowych stopni, które prowadzą do żółtych zabudowań klasztoru Gyuto. Na spotkanie czekają głównie Tybetańczycy, ale też chińska aktorka w jaskrawej sukience z tiulowymi falbanami, owinięta szalem w serduszka. Po kilku godzinach staję przed obliczem Karmapy. Unika odpowiedzi, kiedy poruszam wątki społeczno-polityczne. Na koniec pytam co widzi, gdy patrzy w lustro. Uśmiecha się lekko zmieszany, po czym mówi: – Chciałbym odnaleźć siebie.
Tekst: Maria Brzezińska, www.podroze.pl