Foki, torosy i łabędzie śpiące przy wraku okrętu. Letni kurort zimą potrafi zaskoczyć
- Po co jedziesz do Helu zimą? - pytali ze zdziwieniem znajomi, kiedy opowiadałam o swoich planach na weekend. No właśnie, po co? Powody były dwa. Obydwa okazały się dobre, ale moje wyobrażenie o tym miejscu zimą bardzo szybko musiałam zweryfikować.
Artykuł jest częścią zimowej edycji cyklu Wirtualnej Polski "Jedziemy w Polskę". Wszystkie reportaże publikowane w ramach akcji są dostępne na jedziemywpolske.wp.pl.
Tydzień wcześniej, kiedy akurat pływałam kajakiem po Brdzie, z morza wyszły torosy. Miałam wielką nadzieję, że mimo odwilży, lodowe bryły wciąż jeszcze leżą na plażach Półwyspu Helskiego i w końcu zobaczę je na własne oczy. Poza tym byłam ciekawa, czy faktycznie letnia stolica Polski zimą jest wymarłym miasteczkiem, w którym można spotkać tylko mewy.
Wybierając się do Helu, poważnie zastanawiałam się, czy pakować prowiant. "Pewnie wszystko będzie zamknięte" - myślałam, wyobrażając sobie puste, wymarłe miasteczko. "Ale przecież niedaleko jest Władysławowo, po drodze stacje benzynowe, śmierć głodowa chyba jednak nam nie grozi" - odpowiadałam sobie w myślach. Faktycznie - nie groziła. Z całą pewnością oferta gastronomiczna była skromniejsza niż latem, ale wybór był całkiem spory. Znaczna część knajpek była otwarta i… wcale nie pusta. Szczerze mówiąc, Hel zimą nie zamiera, tylko pulsuje spokojnym, bardziej stonowanym życiem.
Lodowe cuda
Kiedy oglądałam zdjęcia szczęśliwców, którzy trafili na półwysep kilka dni wcześniej, ogromnie im zazdrościłam. Po tygodniach mrozu przyszło ocieplenie, lód na wodzie zaczął pękać, a morze wypchnęło ogromne bryły na plażę. Jak ja chciałam to zobaczyć... Niestety, na wycieczkę mogliśmy pojechać dopiero w weekend, a że temperatury były ciągle dość wysokie, byłam niemal pewna, że po malowniczym krajobrazie nie zostało nawet wspomnienie.
Mimo to od początku półwyspu wypatrywaliśmy z okna samochodu brzegu i szukaliśmy upragnionych zwałów torosów. I nagle - są! Pokazały się koło Kuźnicy. Znalazłam wolne miejsce i zaparkowałam. Wysiedliśmy z auta, a ja pognałam na plażę. Oczywiście o takich górach, jakie leżały tam tydzień wcześniej, nie było co marzyć, ale widok nadal był wspaniały. Tym bardziej że do białych gór, odcinających wodę od lądu, podpływały stada łabędzi. Nawet gdyby nic więcej tego dnia nie miało mnie zachwycić - warto było jechać! Wreszcie zobaczyłam torosy!
Nie jesteśmy sami!
Chwilę później odkryłam, że nie jestem jedyną osobą, która postanowiła zapolować na ten niesamowity widok. Kilkaset metrów dalej, na niewielkim parkingu stało kilkanaście aut i sporo ludzi wędrowało po 100-metrowym odcinku brzegu, gdzie piętrzyły się lodowe bryły. Podziwiali, robili zdjęcia i odjeżdżali. Niektórzy w stronę Władysławowa, inni na kraniec Polski - do Helu. Właściwie już po tym wstępie, powinnam się spodziewać, że w Helu wcale nie będziemy sami. I nie byliśmy.
Na wyprawę pojechaliśmy we trójkę plus pies. Każdy z nas miał jakieś miejsca, które koniecznie chciał zobaczyć, więc lista była dość długa. Tylko pies zgadzał się na wszystko, po prostu chciał nad morze.
Zanim jednak ruszyliśmy w teren, trzeba było zaparkować. Niemal wszędzie obowiązują zakazy postoju. Są za to spore parkingi. Oczywiście płatne, także zimą, i to niemało - 20 zł za cały dzień - bez względu na to, czy samochód zostawimy tu na godzinę, czy na sześć.
- Są ludzie, są - zaśmiała się pani parkingowa, kiedy wyraziłam zdziwienie, czy opłaca im się je otwierać poza sezonem. - W tygodniu raczej pusto, ale w weekendy przyjeżdżają i to nie tylko z półwyspu czy z Gdańska - pani szybko spojrzała na naszą rejestrację i wyciągnęła właściwe wnioski. - Pani zobaczy, tamten z Wrocławia, ten z Łodzi - wskazała na stojące samochody.
O 10 rano było ich kilka, ale kiedy wróciliśmy na parking po godz. 15, samochodów było już kilkadziesiąt. Wiedzieliśmy już na pewno, że nie będziemy kontemplować zimowego Helu w samotności i tym samym mit o wymarłej zimą letniej stolicy został obalony, zanim odeszliśmy z parkingu.
Atrakcje militarne
Jeśli ktoś jest entuzjastą wszelkiego rodzaju bunkrów, pozostałości po bateriach strzelniczych i innych śladów obecności wojska, to w Helu poczuje się jak w raju. Liczba tego typu obiektów jest tu przeogromna. My odwiedziliśmy tylko ułamek, idąc z parkingu przez las do morza. Muszę przyznać, że budowle robią wrażenie nawet na tych, którzy nie są miłośnikami historii i militariów.
- Pierwszy raz tu jesteście? - zagadnęła nas pani, która podeszła pogłaskać psa. Mówimy, że nie, ale ostatni raz był lata temu, więc wszystko odkrywamy na nowo. - Ja jestem trzeci raz w tym roku - wyznała kobieta i dodała, że jest z Pułtuska.
- Jak to trzeci raz? Dopiero początek roku - szczerze się zdziwiłam.
- Najpierw przyjechaliśmy z mężem w Nowy Rok - taką mamy tradycję. Potem mój wnuk, który mieszka w Warszawie, miał ferie, więc zabrałam go na kilka dni, a teraz znów z mężem zrobiliśmy sobie taki jednodniowy wypad - wyjaśniła kobieta. - Uwielbiamy Hel, a zimą jest tu tak spokojnie - dodała.
Faktycznie wszędzie raczej małe grupki ludzi. Kiedy zaszyliśmy się głębiej w las albo wędrowaliśmy tunelami łączącymi kolejne bunkry, to chwilami byliśmy zupełnie sami.
Koniec czy początek?
Miejscem, gdzie chyba wszyscy turyści docierają prędzej czy później jest szczyt helskiego cypla - początek (lub koniec) Polski. Punkt, gdzie wody zatoki spotykają się z otwartym morzem. Doszliśmy tam piękną, drewnianą ścieżką zbudowaną nad wydmami. Wiało niesamowicie, ale jakoś nikogo nie zniechęcało to do spacerów. Sporo ludzi z psami, jeszcze więcej rodzin z dziećmi. Fale, huk morza i ogromne stado mew.
Początek Polski w zimowej odsłonie naprawdę zrobił na nas wrażenie. Plażą ruszyliśmy w stronę centrum miasta, bo chcieliśmy zajrzeć do Muzeum Rybołówstwa mieszczącego się w zabytkowym budynku dawnego kościoła ewangelickiego. Głównym celem było wejście na wieżę, żeby zobaczyć Hel z perspektywy krążących nad naszymi głowami mew.
Karmienie fok
Widok z wieży kościoła był piękny - tym bardziej że właśnie postanowiło wyjść na chwilę słońce. Na zwiedzanie samej wystawy nie zostało nam jednak za wiele czasu, bo koniecznie chcieliśmy skorzystać z okazji i obejrzeć karmienie fok. Latem dostać się na pokaz w fokarium to prawdziwa sztuka. Zimą nie było problemów z kupieniem biletu (cena wstępu dla osoby dorosłej to 15 zł), a nawet znalezieniem miejsca tuż przy barierce. Widok mieliśmy więc wspaniały i mogliśmy bez przeszkód podziwiać te fantastyczne i szalenie mądre zwierzęta.
Ważna informacja dla tych wszystkich, którzy krytykują wszelkie atrakcje związane ze zwierzętami: Fokarium Stacji Morskiej im. prof. Krzysztofa Skóry to nie cyrk, tylko część placówki naukowo-badawczej Instytutu Oceanografii Uniwersytetu Gdańskiego. To miejsce, gdzie zwierzęta są ratowane, gdzie się rozmnażają i skąd trafiają do naturalnego środowiska. Miejsce, gdzie zachwycając się mądrością i urodą fok, możemy jednocześnie zdobyć mnóstwo wiedzy o ich życiu i o tym, w jaki sposób chronić te fantastyczne zwierzęta.
I druga ważna informacja - tym razem dla podróżujących ze zwierzętami: oczywiście pies nie może wejść ani na teren fokarium, ani do kościoła, czyli muzeum. My po prostu się zamienialiśmy - ktoś wchodził, ktoś inny w tym czasie biegał z psem po plaży.
Zachód słońca nad wrakiem
Zimowe dni są niestety za krótkie, żeby zrobić wszystko, co się zaplanowało. Jednej atrakcji nie mogliśmy jednak odpuścić - wraków okrętów ORP Wicher II i Grom II, które znajdują się w innej części miasta, nieopodal portu wojennego. Szybko poszliśmy więc po samochód i ruszyliśmy w stronę portu.
Wiatr lekko ucichł, słońce dawało popis prawdziwie pocztówkowego zachodu i - poza trójką fotografów ptaków, objuczonych aparatami i statywami - w okolicy nie było nikogo. Pustka absolutna. W ciepłym świetle rzucanym przez chowające się za horyzontem słońce, cała plaża wyglądała po prostu magicznie.
No i wraki... Jeden niemal całkiem zanurzony, drugi dumnie prezentujący się na piasku. Naprawdę fantastyczny widok. Przy okazji odkryliśmy, gdzie sypiają łabędzie. Za skorupą Gromu II cała kolonia ptaków leniwie bujała się na cichnących falach. Trudno wyobrazić sobie piękniejsze zakończenie dnia.
Czy warto jechać zimą do Helu? Zdecydowanie. Poza opcją kąpieli w morzu - chyba że kusi was morsowanie - prawie wszystkie pozostałe atrakcje są dostępne. I jest okazja, aby je podziwiać - może nie w samotności, ale z pewnością bez tłumów!
Magda Bukowska dla Wirtualnej Polski