LudzieKongo. W podróż do jądra dzikości

Kongo. W podróż do jądra dzikości

Gdy spotykają białego człowieka na ich ziemi, od razu pojawia się u nich nadzieja. Zadawali mi pytania: "jak żyć"? Oczekiwali, że znajdę rozwiązania na ich różne bolączki. Nie rozumieli też pojęcia "turysta". Przyjechałeś po diamenty? Szukasz tu czegoś? Dominik Szmajda, podróżnik, opowiada o swoich wyprawach do Konga.

Kongo. W podróż do jądra dzikości
Źródło zdjęć: © Dominik Szmajda

08.05.2019 | aktual.: 08.05.2019 16:29

Lasy równikowe to moja namiętność, którą wyniosłem jeszcze z dzieciństwa. Jako mały szkrab oglądałem atlasy, patrzyłem na zielone plamy na środku Afryki czy Amazonii i snułem marzenia, że jak będę dorosły, to na pewno wybiorę się w te rejony.

Co mnie w nich fascynuje? Jakaś tajemnica. Tego, co się tam znajduje, nie można dostrzec w Google Maps, jest to skrzętnie ukryte pod parasolem wielkich koron drzew. A do tego panuje tam nieprzenikniony cień. Te lasy ciągną się setkami kilometrów, to są wielkie przestrzenie. Zastanawiałem się, jak naprawdę jest w środku tej dżungli. Czy można do niej wejść, iść i przemierzać kolejne połacie niezbadanego terenu? Takie myśli chodziły mi po głowie, aż wreszcie zrodziła się idea. Postanowiłem ją zmaterializować i wprowadzić w życie.

Zanim trafiłem do Konga, przez kilka lat podróżowałem po północnej i zachodniej części kontynentu. Odkrywałem Mauretanię, Mali i Czad, jednak wciąż ciągnęło mnie w środkową jego część, przyzywała mnie ta wielka ciemnozielona plama w atlasie.

Najpierw razem z trzema kolegami wybraliśmy się do Kamerunu. Płynęliśmy rzeką Dja, która prowadziła nas przez odludną dżunglę. Każdą noc spędzaliśmy w lesie i jej mrocznych objęciach. Ale las nie wydał nam się aż tak straszny. I wtedy zaczął kiełkować w mojej głowie pomysł: a gdyby tak zrobić to samemu? Bo czy można wyobrazić coś sobie bardziej przerażającego niż to, że jesteś sam w środku dżungli? I nie chodzi o spływ rzeką, tylko o coś znacznie trudniejszego - o przemierzenie lasu na piechotę. Postanowiłem spróbować.

Obraz
© Dominik Szmajda

Po raz pierwszy poleciałem do Demokratycznej Republiki Konga (DRK) w 2015 r. Przyznam, że nie byłem zbyt dobrze przygotowany, miałem za ciężki plecak, wziąłem zbyt wiele rzeczy. Ostatecznie skończyło się na tym, że przez kilka tygodni wędrowałem od wioski do wioski, byłem codziennie z ludźmi. Rok później pojechałem do Konga Brazzaville. Tym razem mogłem powiedzieć, że plan został wykonany. W szczerej dżungli pokonałem 140 km w 10 dni. Bez ścieżek, na przełaj. I przez te wszystkie dni nie napotkałem żywej istoty. Samotność wcale nie była utrapieniem, znosiłem ją nadzwyczaj dobrze. A może po prostu były inne źródła stresu, które skutecznie tłumiły tęsknotę za drugim człowiekiem.

Wielka niewiadoma

Wędrowanie po dżungli jest wielką niewiadomą. Nie ma dokładnych map tych terenów, idziesz i nie wiesz, gdzie jest wąwóz, gdzie strumień. Idziesz i nie wiesz, czy uda ci się przejść, czy będziesz miał dzisiaj wodę do picia.

Jednak najbardziej dramatyczny moment był wtedy, gdy zaatakował mnie słoń leśny. Nie spodziewałem się tego. Widziałem ich ślady od wielu dni, ale byłem przekonany, że zachowają się tak, jak inne zwierzęta i gdy wyczują człowieka - uciekną. A tu słoń wybiegł zza krzaków i zaczął na mnie szarżować.

Zareagowałem instynktownie. Stanąłem w miejscu, podniosłem ręce do góry i zacząłem krzyczeć. Na szczęście się zatrzymał – kilka metrów ode mnie. Pobudzony do granic możliwości, ale udając spokój, powoli skierowałem się w inną stronę. Na szczęście nie pognał za mną. Długo tej nocy nie mogłem zasnąć. Ale dwa dni później miałem kolejne takie groźne spotkanie. Wtedy już tylko myślałem, jak się wydostać z tej dżungli. Co by tu zrobić, żeby na te słonie nie trafiać.

Obraz
© Dominik Szmajda

Choć przygoda była tęga, to wciąż było mi mało. Rok temu wybrałem się znowu do Demokratycznej Republiki Konga. Tam, gdzie jest największy afrykański las deszczowy – Park Narodowy Salonga. Chciałem przemierzyć go na piechotę. Jednak już po pierwszych trzech dniach trudnej przeprawy zdałem sobie sprawę, że jest to niemożliwe, a przede wszystkim niebezpieczne. Postanowiłem zmienić plany i przemierzyłem ponad tysiąc kilometrów różnymi rzekami, wiosłując na moim packrafcie (kompaktowy ponton).

Z dala od cywilizacji

W ten sposób trafiłem na teren sekty Kitawala, która wywodzi się z opozycji do władzy kolonialnej. Obecnie najbardziej charakterystyczną ich cechą jest to, że izolują się od wszelkich oznak cywilizacji. Do niedawna nawet chodzili nago.

Płynąłem rzeką, robiło się już późno, a ja szukałem miejsca na nocleg, gdy z daleka usłyszałem dźwięk bębnów i pieśni obrzędowe. Gdy przybiłem do brzegu i wszedłem na skarpę, było już cicho. Wszyscy byli w chałupkach, krytych strzechą.

Obraz
© Dominik Szmajda

Podszedłem do jednej z nich, zawołałem po francusku: "Dobry wieczór" i otworzyła mi kobieta z nagim biustem, z naszyjnikiem z jakimiś kłami zwierząt, po czym natychmiast się schowała. Po chwili wyszedł jakiś mężczyzna i zaczął wołać innych ludzi. Miałem na głowie czołówkę, więc oni nie widzieli, że jestem biały. Gdy poświeciłem na siebie, żeby im to uzmysłowić, wywołałem panikę. Ktoś zaczął bić na alarm, zbiegła się cała wieś.

Obraz
© Dominik Szmajda

W świetle małych pochodni zaczęto dyskutować pomiędzy sobą, krzyczano bardzo emocjonalnie, aż w końcu ucichli i pewien staruszek siedzący przy mnie zwrócił się do mnie płynną, wręcz sorbońską francuszczyzną, pytając: "Zechce mi pan wyjawić powód swojej wizyty?".

Ostatecznie po długich dyskusjach uzgodnili ze sobą, że mogę tu przenocować. Rozpalono mi ognisko i przydzielono ochronę, a raczej bacznie mnie pilnowano. Położyłem się spać przy tym ognisku, a oni długo dyskutowali aż do późnej nocy.

Liczyłem na to, że będę mógł tam zostać choćby na kilka dni, chciałem zobaczyć ich wioskę, poznać ich obyczaje. Część z nich miała stroje, powiedzmy, jak z czasów biblijnych, były uszyte z jutowych worków, przewieszone przez ramiona czy biodra, a co ważniejsi nosili skóry i ozdoby z dzikich zwierząt. Ludzie w Afryce nie ubierają się w ten sposób od czasów kolonialnych! Bardzo liczyłem na to, że porobię im zdjęcia, ale oni kategorycznie się na to nie zgodzili.

Udało mi się jedynie nagrać na dyktafon pieśń, którą jeszcze przed wschodem słońca zaczęli śpiewać, taką polifoniczną, na dwa głosy. I to w zasadzie jest mój największy skarb, który przywiozłem z tej przygody. Rankiem musiałem opuścić ich wioskę. Na pożegnanie otrzymałem żywą kurę.

Obraz
© Dominik Szmajda

Prowadzi aptekę i leczy ludzi

W Kongu jest olbrzymia sieć rzeczna. To taki ciąg komunikacyjny dla ludzi, dla przewozu towarów, wcześniej czy później wszystkie te rzeki wpadają do Konga – królowej afrykańskich rzek.

Płynąłem od mniejszych do coraz większych rzek, starałem się spędzać noce w mniejszych wioskach czy obozach rybackich (wieś to miejscowość całoroczna, a obóz jest tymczasowy).

Obraz
© Dominik Szmajda

W tej strefie jest pora sucha i deszczowa. Przez większość roku jest pora deszczowa i wówczas brzegi są zalane, natomiast w porze suchej, kiedy woda się obniża, ludzie z różnych wsi osiedlają się na brzegach, budują szałasy, prowizoryczne chałupki i łowią ryby przez miesiąc lub dwa.

Niemal cały połów jest suszony i wysyłany na sprzedaż do większego miasta nad rzeką Kongo albo do samej Kinszasy. W tym 10-milionowym molochu klientów na ryby z interioru nigdy nie zabraknie.

W tych różnych wioskach i obozowiskach spotykałem rozmaitych ludzi. Jednym z napotkanych tubylców był Ferré, który prowadzi aptekę, a dzięki temu, że praktykował u lekarzy w niedalekim miasteczku, to znał się także trochę na medycynie. Sam byłem świadkiem, kiedy przyjmował pacjentkę z niemowlęciem z zapaleniem oskrzeli. Po osłuchaniu zrobił dziecku zastrzyk z antybiotyku. Później zapytałem, czy kobieta mu zapłaciła. Powiedział, że zapłaci, kiedy dziecko wyzdrowieje. Takie tam panują zwyczaje.

Obraz
© Dominik Szmajda

Ferré ma liczną rodzinę na utrzymaniu. Jest sierotą, więc jako najstarszy z rodzeństwa ma obowiązek utrzymać swoje młodsze siostry i braci. Poza tym ma żonę i trójkę dzieci. I wciąż niespłacony dług wobec teściów.

W całej Afryce Równikowej jest tak, że gdy małżonkowie się pobierają, to żona przeprowadza się do męża, a brak rąk do pracy trzeba jej rodzinie jakoś zrekompensować. Ferré pokazał mi listę z przedmiotami, które zażyczył sobie ojciec panny młodej. Jest to: 250 sztuk miedzi (tradycyjna waluta), 200 tys. franków, czyli 130 dol., garnitur, dwa opakowania naboi, panel słoneczny, koza, sieci rybackie, worek cukru i maczeta. Z kolei matce panny młodej przyszły mąż musi przynieść: 150 sztuk miedzi, 150 tys. franków, worek sody kaustycznej i pościel.

Lista, którą mi pokazał, była upomnieniem, bo od ślubu minęło już 9 lat. Oczywiście Ferré jak większości młodych mężczyzn, nie stać było na takie wydatki, więc zwykle posag realizowany jest w ratach, które mężczyźni spłacają czasem i przez całe życie.

Trzeba przyznać, że mój rozmówca radzi sobie lepiej od jego rówieśników i pewnie spłaci dług wcześniej. Gdy zapytałem go o jego największe marzenie, powiedział, że chciałby studiować medycynę. Niedawno otwarto fakultet medyczny w Mbandace, ale gdyby tam się przeprowadził, straciłby źródło utrzymania, a przecież nie jest sam.

Dyskryminowani

Płynąc rzeką Momboyo dotarłem do obozu zamieszkanego przez Pigmejów. W przeciwieństwie do innych obozów, gdzie zawsze witano mnie z radością, tu wywołałem konsternację. Wszyscy się chowali i nikt nie odpowiadał na moje zapytania. Aż wreszcie przypłynął jakiś chłopak, który mówił biegle po francusku i pozwolił mi zostać. Przedstawił się ksywą Pitchu. Jako jedyny nie był Pigmejem, chociaż miał żonę Pigmejkę. Mieli jedno dziecko, drugie było w drodze.

Obraz
© Dominik Szmajda

Mieszane małżeństwa to rzadkość, a Pigmeje są dyskryminowani przez ludność Bantu. Pitchu opowiada, że ten proces zaczyna się już w podstawówce. Dzieci Pigmejów są nękane przez rówieśników, zmuszane do oddawania pieniędzy i przez to niechętnie chodzą do szkoły i jako dorośli są spychani na margines społeczeństwa.

Ciężko pracował – wszystko stracił

Pitchu po trzech latach studiów w Kinszasie uzyskał dyplom pielęgniarza, ale za chlebem wyemigrował do sąsiedniej Angoli, gdzie ciężko pracował nie dość, że na czarno, to jeszcze na trzy zmiany. Przez kilka lat udało mu się odłożyć 20 tys. dolarów. Wrócił do Konga, kupił mieszkanie w Kinszasie, z meblami i pełnym wyposażeniem. Chciał kontynuować studia i zostać lekarzem. Pewnej nocy złodzieje włamali się do mieszkania i wynieśli wszystko - meble, sprzęty, gotówkę. Teraz przyjeżdża tu na kilka miesięcy w roku, skupuje ryby od miejscowych, suszy je, a gdy uzbiera odpowiednią ilość, transportuje je do Kinszasy i tam sprzedaje na lokalnym targu. I w ten sposób odkłada na dokończenie studiów.

Obraz
© Dominik Szmajda

Prosili mnie, żebym im doradzał

Podczas rozmów z różnymi ludźmi, których spotykałem na swojej drodze, słyszałem, że problemem nie jest głód, tylko bieda. Chcieliby mieć pieniądze na nowe ubrania, panele dające światło wieczorami i w ogóle żyć, jak ludzie w Europie.

Chcieli, żebym im doradzał w różnych kwestiach, jak mogą polepszyć swój byt. Cóż ja mogłem im powiedzieć? Nie za wiele. Bo ja jechałem do takich miejsc świadomie, licząc na to, że spotkam ludzi, którzy żyją w zgodzie z naturą, bez tych wszystkich dóbr cywilizowanego świata.

Ale ci ludzie wcale nie byli z tego powodu szczęśliwi! Oni chcą żyć tak, jak my i w sumie trudno im się dziwić. Faktem jednak jest, że dzięki tym wszystkim niedostatkom, jak brak telewizji czy Internetu, ich życie społeczne jest o wiele bogatsze, nikt nie zamyka się w swoim domu, wszyscy spędzają czas wspólnie. I odniosłem wrażenie, że uśmiechają się dużo częściej, niż my. I to im próbowałem powiedzieć.

Obraz
© Dominik Szmajda

Ciekawe było to, że miejscowi w ogóle nie rozumieli pobudek moich podróży. Byli szczęśliwi, zaszczyceni wręcz, że odwiedzam ich dom, wieś, miejscowość, bo to jest dla nich wydarzenie w skali całego roku. Ale podróżowanie bez jakiegoś merkantylnego celu było dla nich kompletnie niezrozumiałe.

I padały pytania: "No dobrze, jesteś turystą, czyli szukasz jakichś bogactw naturalnych, jakichś minerałów? Chcesz kupić diamenty? A może robisz badania naukowe? A może jesteś wysłannikiem organizacji pomocowej?".

Przemieszczanie się z miejsca na miejsce z ciekawości, czyli tylko po to, żeby zobaczyć jak ludzie żyją, jak wygląda świat – było dla nich czymś niepojętym. I na końcu gdy wszystko im wytłumaczyłem i wydawało się, że wszystko już powinni rozumieć, usłyszałem: "No dobrze, ale będziesz musiał napisać jakiś raport". "Ale dla kogo raport?" - zapytałem. - "No, dla twojego rządu".

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (84)