Koniec Nowego Jorku? Mieszkańcy nie wierzą, że miasto podniesie się po upadku
"Nowy Jork umarł i tym razem już się nie odrodzi. Mieszkam tu od zawsze, ale czas powiedzieć: do widzenia" - oto jeden z wielu rozpaczliwych postów, zamieszczanych przez nowojorczyków w mediach społecznościowych. Czy rzeczywiście nadchodzi koniec legendarnego miasta?
Oto #HIT2020. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
Przestrogi z przeszłości
Trudno uwierzyć w te przygnębiające wizje, skoro historia Nowego Jorku przypomina przypływ i odpływ: naprzemiennie występujące okresy świetności i upadku. W czasie swojej 400-letniej historii Nowy Jork wychodził cało z ataków terrorystycznych, szalejącej przestępczości lat 70. i 80. XX w., śmiertelnych epidemii, kryzysów finansowych, krwawych porachunków gangów i mafii. Ale zdaniem wielu ostatnie pół roku to cios, po którym miasto już się nie podniesie.
Bo miasta, nawet te potężne, mogą upaść. Wszyscy pamiętają historię Detroit, kiedyś świetnie prosperującej siedziby przemysłu motoryzacyjnego, w tym Ford Motor Company, Chrysler i General Motors, która w 2013 r. zmieniła się w miasto-widmo. W 1950 r. Detroit liczyło 1,8 mln mieszkańców, w 2010 r. ich liczba spadła do 700 tys. W 2013 r. stopa bezrobocia wynosiła tam 28,5 proc., a 36,4 proc. osób żyło poniżej granicy ubóstwa.
W tym samym roku w mieście stało 70 tys. pustych budynków. Domy można było kupić nawet za kilkaset dolarów, ale i tak nie było chętnych. Miasto ogłosiło upadłość. Bezrobocie, rekordowo wysoka przestępczość i brak nadziei na lepsze jutro spowodowały masowy odpływ ludzi.
Koronawirus w USA. Sanitariusz dzieli się wstrząsającymi przeżyciami
Krótka droga w dół
Taki odpływ następuje teraz z Nowego Jorku. 8-milionowa metropolia pustoszeje. Coraz więcej firm plajtuje albo wynosi się do innych miejsc. Trudno się dziwić: pandemia zredukowała zyski pozwalające opłacić ekstremalnie wysokie czynsze, a zamieszki na tle rasowym i gwałtownie rosnąca przestępczość to ciągłe zagrożenie dla biznesów, padających ofiarą wandali i rabusiów.
- Złodzieje czują się zupełnie bezkarni - opowiada mi David, który mieszka w centrum Manhattanu. - Pewnego wieczora z okien mojego mieszkania widziałem bandę, która włamała się do sklepu obuwniczej sieciówki i spokojnie wynosiła całą zawartość. Dołączył do niej tłum ludzi z ulicy. Wszyscy wychodzili w pudłami butów. To trwało i trwało, nikt nie reagował.
Filmiki z podobnymi scenkami z ulic Nowego Jorku krążą po sieci. Na jednym z nich widać, jak wrzeszczący tłum opróżnia zawartość furgonetki Amazona, bezradny kierowca krzyczy i próbuje protestować, ale jest bezsilny. Takie sytuacje nie wywołują ani reakcji, ani specjalnego zdziwienia.
- Moją koleżankę jakiś włóczęga gonił z nożem, bo nie chciała mu dać pieniędzy - opowiada Ryan. - Kiedy zgłosiła to policjantom, pokiwali głowami, że to nie pierwsza skarga na tamtego człowieka. Skoro tak, to czemu nic z tym nie robią?
Dwie ulice od domu Ryana stoi hotel, który na zamówienie miasta został przeznaczony dla bezdomnych. W związku z pandemią i obowiązkiem zachowywania bezpiecznego dystansu dotychczasowe przytułki nie są w stanie pomieścić wszystkich potrzebujących, dlatego władze Nowego Jorku postanowiły zakwaterować ich w hotelach, które stoją puste z powodu braku turystów. Bezdomni mają dach nad głową, a hotele mogą uchronić się przed bankructwem.
Mieszkańcy są zbulwersowani tym kontrowersyjnym rozwiązaniem. Często chodzi o wysokiej klasy hotele w drogich dzielnicach, dotąd uznawanych za bardzo bezpieczne. - Bezdomni, którzy tam trafiają, to często agresywni, nieobliczalni ludzie z problemami psychicznymi. Mieszkańcy martwią się o siebie i swoje dzieci - skarży się Ryan.
Byle dalej stąd
James Altucher w obszernej analizie opublikowanej na portalu LinkedIn zauważył, że Nowy Jork nigdy nie był idealnym miejscem do życia: jest drogi, brudny, nigdy całkiem bezpieczny. Ale dotąd wynagradzał mieszkańcom te niedogodności, oferując bogate życie kulturalne i towarzyskie, mnóstwo ciekawych propozycji zawodowych, wyjątkową atmosferę. To wszystko się skończyło z powodu pandemii. Teatry i kluby nie działają, nie ma koncertów, muzea są zamknięte, ulice opustoszały, spotkania w maskach to żadna przyjemność.
Po co więc gnieździć się w małym, drogim mieszkaniu i ryzykować życie na ulicy, skoro można zamieszkać w wygodnym domu na przedmieściach albo na słonecznej Florydzie? Umożliwia to zdalna praca i nauka. Szkoły oferują nauczanie online, firmy przedłużają zalecenie pracy z domu: Google czy American Express pozwalają pracować zdalnie co najmniej do czerwca 2021 r. Korporacje przestają widzieć sens w wynajmowaniu dużych, drogich biur.
Jak widać, po pół roku pracy z domu świat się nie zawalił, a pracownicy, nie musząc dojeżdżać, są bardziej efektywni i zrelaksowani. Efekt? Nowojorczycy masowo wyprowadzają się z miasta. Czynsze i ceny nieruchomości spadają, za to domy na prowincji rozchodzą się jak ciepłe bułeczki.
Jak to się skończy? Scenariuszy jest kilka. Możliwe, jak przewiduje Altucher, że Nowy Jork rzeczywiście upadnie, między innymi dlatego, że nikt w ten upadek nie wierzy i nikt mu nie przeciwdziała. Albo zdarzy się inaczej i miasto kolejny raz odrodzi się jak feniks z popiołów. Dzięki obecnemu kryzysowi Manhattan może stać się bardziej dostępny, choćby dla rodzin, studentów i artystów, których dotąd nie było stać na to, by tu mieszkać.
Moi znajomi już przeglądają oferty mieszkań, ciesząc się, że nareszcie będzie ich stać na własne mieszkanie. Niewykluczone, że nowojorczycy opuszczą miasto. A może je odzyskają?