Koronawirus w Nowym Jorku. "Koniec świata to ich specjalność"
W ciepłe popołudnie zazwyczaj trudno o miejsce na ławce z panoramą Manhattanu. Ale dziś, w mieście, w którym prawie 1000 osób ma koronawirusa, nie ma chętnych. Spacerując z dzieckiem deptakiem nad rzeką Hudson czuję na sobie nieliczne spojrzenia, w których kryje się wyrzut: nieodpowiedzialna matka.
To prawda, nie powinno nas tu być, ale stany Nowy Jork i New Jersey właśnie ogłosiły, że z powodu zagrożenia koronawirusem zamykają przedszkola i szkoły, a wszelkie inne formy grupowej opieki nad dziećmi są zakazane. Trudno wysiedzieć z maluchem w domu.
Nie wiadomo, jak długo placówki będą zamknięte – w Nowym Jorku na pewno do 20 kwietnia, ale burmistrz Bill de Blasio zastrzegł, że może nawet do końca roku szkolnego. Zamknięto również place i sale zabaw. Nad nowojorczykami zawisło widmo siedzenia z dziećmi w domu na czas nieokreślony.
Katastrofa finansowa
Dla mieszkańców Wielkiego Jabłka to prawdziwy dramat. W mieście, gdzie każdą minutę przelicza się na dolary, zalecenie masowej pracy z domu to katastrofa zarówno dla firm, jak i dla pracowników. Amerykanie należą do najbardziej zapracowanych społeczeństw na świecie: 50 proc. obywateli nie wykorzystuje wszystkich przysługujących im wolnych dni, a pracodawcy mają dużą dowolność w ustalaniu rocznego wymiaru urlopu pracowników.
Zobacz też: Atrakcje Nowego Jorku
Nowojorczycy biją rekordy zapracowania. Nic dziwnego: koszty życia w Nowym Jorku są ogromne, podobnie jak opieki nad dziećmi. Państwo zasadniczo nie oferuje rodzicom żadnego wsparcia, w tym płatnych urlopów rodzicielskich, więc do żłobków trafiają nawet sześciotygodniowe maluchy. Wielu kobiet nie stać na to, by zostać z dzieckiem dłużej. Pensje obojga rodziców są niezbędne, żeby wynająć mieszkanie i opłacić kosztowne ubezpieczenie medyczne. Czasem i to za mało, niektórzy pracują więc na kilku etatach. Zamknięcie szkół i przedszkoli do odwołania to ogromny problem i obawa o utratę lub pogorszenie zatrudnienia.
Restauracje tylko na wynos
Ale nie tylko rodzice przechodzą na pracę zdalną. De Blasio zalecił, aby każdy, kto może, zrezygnował z dojazdów do pracy, aby w metrze było więcej przestrzeni i ludzie nie musieli przypadkowo się dotykać. Z tym jeszcze nowojorczycy byli w stanie się na chwilę pogodzić, ale z nastaniem ciepłych dni swoim zwyczajem ruszyli do kawiarnianych ogródków, biegania w parkach, a miejskie skwery zamieniły się w pole piknikowe.
Trwa ładowanie wpisu: instagram
W weekend 14-15 marca hucznie świętowano St. Patrick’s Day, choć wiadomo już było, że irlandzka parada, jedna z największych w Nowym Jorku, się nie odbędzie. Tłumy w najlepsze wygrzewające się na słońcu przeraziły władze miasta. Zapadła decyzja o zamknięciu barów, kawiarni, wielu parków. Restauracje świadczą usługi tylko na wynos (gdyby i tego zabrakło, miasto nałogowo zamawiające pizzę i chińszczyznę wyginęłoby bez epidemii).
Zgasły światła na Broadwayu
Muzea i główne atrakcje turystyczne były niedostępne już wcześniej, w ramach kolejnych kroków po decyzjach Donalda Trumpa - zamknięciu granic USA dla podróżnych z Europy i wprowadzeniu stanu wyjątkowego w całym kraju. Broadway ucichł i wygasił światła swoich scen, media obiegły zdjęcia opustoszałych ulic.
Te ostatnie to na Manhattanie widok niespotykany. Ograniczenie ruchu w Nowym Jorku przypomina próby okiełznania oceanu – bezkresu pełnego najróżniejszych, najbarwniejszych stworzeń, wiecznie falującego i przelewającego się w tę i z powrotem. Przecież 8,5 miliona nowojorczyków nigdy nie śpi, bo jeśli akurat nie pracuje i się nie bawi, to się przemieszcza. Ruch mają we krwi, dlatego tak boleśnie odczuwają wtłoczenie ich do przeważnie ciasnych, niedoświetlonych i pozbawionych pralek mieszkań (na szczęście pralnie wciąż funkcjonują).
Trwa ładowanie wpisu: instagram
W stolicy konsumpcji nikt nie zna czasów sklepowych braków, dlatego ogołocone z mydła i detergentów półki wzbudziły niepokój. W moim supermarkecie porządnie przetrzebiony jest też dział z konserwami i mięsem. Część przerzuciła się na hurtowe zakupy online. Tak jak wszędzie na świecie, ludzie nerwowo łapią opakowania papieru toaletowego i papierowych ręczników.
Dyscyplina i bezpieczeństwo
Ale paniki nie czuć. Nowojorczycy są przećwiczeni w "końcach świata". To już ich specjalność. W ciągu ostatnich 20 lat zaliczyli co najmniej trzy – atak terrorystyczny na World Trade Center w 2001 r.; black out w sierpniu 2003 r., kiedy na 29 godzin zgasło światło w całym mieście, paraliżując transport publiczny, sklepy, służbę zdrowia i inne aspekty codzienności; wreszcie huragan Sandy w 2012 r., po którym usuwanie szkód trwa do dziś.
Mieszkańcy posłusznie stosują się do zaleceń, bo kiedy chodzi o bezpieczeństwo ich ukochanego miasta, dadzą się pokroić. Są skłonni zrezygnować z wolności, która płynie w żyłach każdego nowojorczyka. Wiedzą, że prędzej czy później życie wróci do normy, choć prognozy mówią, że utrudnienia w związku z koronawirusem mogą potrwać aż do jesieni.
Na razie zrezygnowano z podawania sobie rąk. Kiedy wchodzę do biurowca i myję ręce żelem antybakteryjnym, ochroniarz nie spuszcza mnie z oka. – Przepraszam, ale dziś zginęły już dwa opakowania – tłumaczy. Nie dziwię się, żele wszędzie wyprzedane. Wyższy cel usprawiedliwia widocznie drobną kradzież.
Wszyscy czekają na dalszy rozwój wydarzeń, a w międzyczasie starają się żyć po staremu. Idąc ulicą mijam "wystawkę" – nowojorczycy wystawiają na ulice niepotrzebne im rzeczy, żeby ktoś mógł je sobie wziąć. Meble, książki, zabawki - ostatnio takich wystawek jest więcej, bo ludzie siedząc w domach wzięli się za wiosenne porządki. Z tą różnicą, że pod karteczką z napisem "do wzięcia" pojawił się dopisek: zdezynfekowano.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl