Łapanka grzechotników. Brutalna praktyka w Teksasie
Susza trwała już osiem lat. Przez ten czas w Teksasie spadło o połowę mniej deszczu niż zwykle. Wyschły pola i preria. Brakowało wody. Cierpieli ludzie i zwierzęta. W okolicy pojawiło się dużo więcej szczurów i myszy. Schodziły z pól, do miasta, w poszukiwaniu jedzenia. Za nimi ciągnęły drapieżniki, w tym węże.
Ludzie zaczęli bać się bardziej niż zwykle. Mieszkańcy Sweetwater, małej miejscowości w centralnej części stanu, postanowili działać. Po raz pierwszy zebrali się w 1958 r. i śladem kilku innych, podobnych wydarzeń organizowanych na terenie wielu amerykańskich stanów, rozpoczęli "łapankę".
Szukali wszędzie: na polach i w piwnicach. Zaglądali do każdej jamy i kryjówki. Na strychy i w stodołach. W końcu, zebrali się na głównym placu miasta, gdzie zgromadzili kilkaset lub kilka tysięcy węży, nikt już tego dzisiaj nie pamięta, ile ich było, i wszystkie zabili. Wydarzenie przyciągnęło mnóstwo gapiów. Ludzie ciekawi węży, a może żądni krwi, zebrali się i świętowali. Tak narodził się najstarszy w Teksasie i największy na świecie "rattlesnake roundup" - łapanka grzechotników.
Pierwotnym założeniem było zmniejszenie zagrożenia poprzez ograniczenie ich populacji. Ochrona ludzi i bydła. W kolejnych latach farmerzy postanowili, że impreza powinna służyć nie tylko kontroli populacji, ale również edukacji. Ktoś wpadł na pomysł, że inicjatywa może mieć także charakter charytatywny, a zarobione środki można przeznaczyć na rozwój lokalnej społeczności.
Odpowiedzialnymi za festiwal w Sweetwater są okoliczni mieszkańcy, członkowie Jaycees (Junior Chamber International), międzynarodowej organizacji charytatywnej. Polowanie na grzechotniki rozpoczyna się już w styczniu, czyli na dwa miesiące przed imprezą. W rekordowym 2016 r. zebrano ponad 24000 funtów grzechotników, czyli prawie 10 ton, ponad 8000 węży.
Zobacz też: Znaleźli szkielet "biblijnego węża". Niezwykłe, co zdradził naukowcom
W 2019 r. zebrano ponad 1700 kg. Wyjątkowo wysoki wynik w 2016 r. zdarza się raz na dziesięć, piętnaście lat. Musi go poprzedzić okres zwiększonych opadów, urodzajnych zbiorów i eksplozja populacji gryzoni, którymi żywią się grzechotniki. Jaycees zbierają węże nieprzerwanie od 61 lat, a ich populacja ma się nadal doskonale.
Problem z grzechotnikami dotyczy mieszkańców Teksasu przez cały rok. Jaycees często jeżdżą do okolicznych mieszkańców i usuwają węże z ich posesji. Ludzie dzwonią z całego hrabstwa. Głównie na wiosnę i na jesieni, kiedy węże wyruszają w poszukiwaniu jedzenia. Jeśli ktoś zgłasza, że ma grzechotniki pod domem, w tym okresie, to znaczy, że zwabiły je tam myszy i szczury. Telefony o pomoc między listopadem, a lutym, czyli w sezonie zimowym, zazwyczaj dotyczą gniazd zwierząt.
W tym czasie węże pozostają w swoich legowiskach więc jeśli są na czyjejś posesji, tzn., że uznały ją za swój dom. Wtedy Jayceec znajdują duże gniazda, kilkudziesięciu grzechotników, pod werandą, w piwnicy lub na strychu. Dużo grzechotników usuwanych jest też z toalet. Kilka lat temu, pewnej kobiecie, która kupiła długo niezamieszkany dom, z systemu hydraulicznego usunięto sześćdziesiąt grzechotników.
Dochody z imprezy płyną głównie z biletów wejściowych. Zainteresowanie jest ogromne. Co roku przyjeżdża ponad 30 tysięcy ludzi. Zabite grzechotniki trafiają do gotowania. Zwiedzający mogą spróbować, jak smakują przygotowane w panierce. Zarobione pieniądze przeznaczane są na wsparcie dla biednych rodzin, edukację dzieci i młodzieży, rozwój dziecięcych drużyn sportowych.
Głównym narzędziem pracy Jaycees są długie metalowe kije. Z jednej strony zakończone uchwytem, a z drugiej hakiem. Służą do nieuruchomiania i podnoszenia węży. Wystarczy przycisnąć nimi okaz do podłoża, tuż za głową zwierzęcia i można bez strachu podnieść je z ziemi. Sprawnym ruchem Jaycees łapią w ręce kolejne węże i prezentują je zwiedzającym. Rodziny z dziećmi, pozują do zdjęć z grzechotnikami. Mogą dotknąć wibrującej grzechotki i ustawić się do dowolnej liczby fotografii. Czasami któryś z organizatorów udaje, że rzuca grzechotnikiem w przestraszoną widownie wywołując okrzyki przerażenia.
Po ważeniu węże trafiają na "dojenie" czyli pozyskiwanie jadu od żywych osobników. Zajmuje się tym, m.in. Brad Willis. Ścianki areny, na której pracuje, brudne są od piżma. - Strzelają nim w kierunku zagrożenia niczym skunksy. Ludzie wiedzą, że są jadowite i że gryzą, ale one mają też inny system obronny. Z gruczołów w okolicach ogona strzelają lepką substancją, wydzielającą nieprzyjemny odór - mówi Brad.
Technika dojenia wygląda na pozór bardzo prosto. Brad przystawia głowę węża do szklanego lejka i opiera jego wystające kły o ściankę naczynia. Następnie obiema dłońmi ściska mocno głowę grzechotnika, aby wycisnąć jak największą ilość toksyny. Jad gromadzony w szklanym pojemniku przeznaczony jest na sprzedaż firmom farmaceutycznym.
Po zakończeniu dojenia węże są mierzone i sprawdza się ich płeć, a następnie trafiają do ostatniej stacji. Bardzo krwawej stacji, na miejsce egzekucji. To najbardziej kontrowersyjna część imprezy, ale to też ten element, który w głównej mierze przyciąga tłumy i daje pozyskać środki na działalność charytatywną. W Sweetwater grzechotniki zabijane są na oczach gapiów, krew się leje, a dzieci zdejmują z nich skóry i wyciągają wnętrzności.
W miejscu, gdzie uśmierca się węże, podłoże stadionu wysypane jest grubą warstwą trocin, żeby krew zwierząt w nie wsiąkała i nie była roznoszona po całej arenie. Egzekucji dokonuje dwóch, mikrej postury mężczyzn, z długimi brodami, ubranych w wysokie buty i charakterystyczne kamizelki. Pierwszy wyjmuje pojedynczo węże z beczki i przy pomocy długich szczypiec układa je na drewnianym pieńku. Drugi, wyposażony w maczetę, odcina głowy kolejnym osobnikom. Cała operacja trwa kilkanaście sekund.
Wszystkie głowy trafiają do małego wiadra, jak rybie łby przy patroszeniu, gdzie leżą razem poruszając się jeszcze przez wiele godzin. Odcięta głowa grzechotnika może "ugryźć" kilkadziesiąt godzin po dekapitacji i nadal jest śmiertelnie niebezpieczna.
Pozbawione głów ciała wiesza się na linkach nad metalowym blatem ze zlewami, do których ścieka krew. Ochotnicy, przy pomocy ostrego skalpela, nacinają skórę wzdłuż długości ciała węża. Następnie, dwoma rękoma chwytają grzechotnika i ściągają skórę z góry na dół.
Na oczach setek gapiów skóry oddzielane są od mięsa, a wyciągane wnętrzności wyrzucane do kosza. Z środka ciał samic często wyjmuje się nierozwinięte jaja, których nie zdążyły złożyć przed schwytaniem. Te też trafiają do kosza. Jedyne co się przyda to pęcherzyki żółciowe. Wykorzystywane są do produkcji specyfików chińskiej medycyny. Zwijane w ruloniki skóry układane są zgrabnie w rządku. Odkupi je handlarz, który w drugiej części sali handluje akcesoriami.
Oczyszczone ciało gada, podobnie jak głowa, porusza się jeszcze przez wiele godzin. Dzieci zaangażowane w oprawianie węży, nierzadko noszą na oczach ludzi, pozbawione skóry i głów osobniki, których różowe ciała nadal wiją im się w rękach. Miejscami można zobaczyć leżące samotnie, na zakrwawionych blatach, bijące serca grzechotników.
Na białej ścianie, znajdującej się za plecami skórujących, co poniektórzy odbijają swoje zakrwawione dłonie, podpisując je własnym imieniem. W rogu ktoś napisał "Head Count" - "liczenie głów" - gdzie flamastrem zaznaczono, że pierwszego dnia zabito ponad 200 sztuk.
W naturalnym środowisku węże nie polują na ludzi i unikają z nimi kontaktu. Atakują tylko wtedy, gdy czują się zagrożone, najczęściej, gdy zostaną zaskoczone. Imprezy edukacyjne są zatem potrzebne. W Sweetwater nie ma występów cyrkowych, jest dużo edukacji i jest zabijanie. Nie ma znęcania, ale jest dużo krwi. Dla niektórych może to być szokujące, dla innych nie. Ci zaangażowani ekologicznie protestują. W 2019 r. nie byli obecni, ale w poprzednich latach i owszem. Liczba odwiedzających co roku festiwal w Sweetwater i zaangażowanie w jego organizację wielu mieszkańców miejscowości, świadczy o tym, że protestujący są jednak w mniejszości.
Trzy dni po zakończeniu festiwalu, w marcu 2019 r., ponad 70 mil od Sweetwater, między miasteczkami Albany i Bird, pewien mężczyzna miał problem z telewizją kablową. Coś powodowało zakłócenia obrazu. Było już ciemno. Założył buty, zabrał latarkę i wyszedł z domu. Chcąc sprawdzić podłączenie kabla zajrzał do skrzynki elektrycznej usytuowanej pod domem. Natknął się na kilka grzechotników. Następnego dnia, firma wezwana do zabrania węży, wyjęła spod jego domu 45 grzechotników.
Powyższy tekst jest fragmentem książki Artura Owczarskiego pt. "Droga 66. Droga Matka. O historii, legendzie, podróży"
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl