LudzieMagda Jungowska. Jak zgubiony paszport może odmienić życie

Magda Jungowska. Jak zgubiony paszport może odmienić życie

Pochodzi z Warszawy, wychowała się w Łomiankach, a na stałe zamieszkała w Nepalu. Chyba nie ma rzeczy, której nie byłaby w stanie zrobić. Pomagała po trzęsieniu ziemi, dziś wspiera mnichów i dzieciaki. O całym jej dotychczasowym życiu zadecydował... zaginiony paszport.

Magda Jungowska. Jak zgubiony paszport może odmienić życie
Źródło zdjęć: © www.whitegrain.foundation | Materiały prasowe
Anna Jastrzębska

26.08.2017 | aktual.: 26.08.2017 12:49

Jesteś jedną z niewielu osób, którym na dobre wyszło.. zgubienie paszportu.

Tak, 6 lat temu pierwszy raz wybrałam się do Indii na wykład w Międzynarodowym Iinstytucie Buddyjskim Karmapy (KIBI) w Delhi. Zaraz po nim pojechałam – też po raz pierwszy – do Nepalu, do Katmandu. Ponieważ wykład bardzo mnie zainteresował, chciałam jeszcze wrócić do Indii na kolejny. Nie miałam kasy, więc zamiast polecieć samolotem, zdecydowałam się ze znajomymi na podróż autobusem. 36 godzin z Katmandu do Delhi.

Po kolejnym wykładzie miałam zamiar znów wrócić do Katmandu, jednak w drodze na dworzec autobusowy zorientowałam się, że nie mam paszportu. Nie mogliśmy go nigdzie znaleźć, musiałam więc zostać w Indiach. Miałam przy sobie szczoteczkę do zębów, jedne gacie na zmianę i nic poza tym. Zostałam w instytucie, gdzie zaczęłam na zasadzie wolontariatu pomagać przy renowacji i malowaniu (był to budynek w stylu klasztoru tybetańskiego).

A co z paszportem?

Znalazł się po kilku tygodniach w bagażu mojego znajomego w… Katmandu. Okazało się, że pojechał do Nepalu beze mnie. Ponieważ nie można go było zwyczajnie wysłać pocztą, dostałam dokument z powrotem dopiero po 3 miesiącach, gdy znajomy przyjechał do Bodhgaya w Indiach. Wtedy już jednak tak mi się spodobało na miejscu, że postanowiłam zacząć studia filozofii buddyjskiej i nie było mowy o powrocie do Polski. W ten sposób, zamiast zostać miesiąc, jak początkowo zakładałam, zostałam na kilka lat. Przez cały czas w zasadzie kursując między Indiami a Nepalem.

Czy w to kursowanie była zaangażowana miłość?

Nie, na początku historii miłosnej tam nie było. Dopiero po 2 latach poznałam Nepalczyka, z którym studiowałam w Delhi, a wakacje spędzaliśmy w Nepalu. Ale to też się rozpadło, więc teraz również nie ma romantycznych wątków. (śmiech)

Obraz
© www.whitegrain.foundation | www.whitegrain.foundation

Dlaczego więc postanowiłaś przenieść się na stałe do Katmandu?

W Nepalu w zasadzie od początku pomagałam – zaznajomiłam się m.in. z pobliskim domem dziecka i klasztorem na Swayambhu – i wreszcie zdecydowałam się zostać na stałe i założyć własną fundację White Grain – Białe ziarno.

Jestem na miejscu, znam tutejsze realia, wiem, jak dogadać się z miejscowymi i czego potrzebują. Bo często jest tak, że ludzie chcą pomagać, a nie wiedzą, jak się do tego zabrać. Poza tym z Nepalem jest problem, bo pieniądze przesyłane na konta różnych dobroczynnych organizacji często nie są wykorzystywane zgodnie z intencją. Szczególnie było to widać po trzęsieniu ziemi, gdy cały świat przysyłał pieniądze, by pomóc potrzebującym. Jak wiadomo, rząd nepalski nie funkcjonuje najefektywniej, przyjął ogromne dotacje, z zagranicy otrzymał bardzo dużo żywności dla ofiar trzęsienia ziemi. Z powodu jakichś skomplikowanych procedur ono nie trafiało do potrzebujących na czas, pleśniało na lotniskach.

Pewnego razu "małe żuczki", takie jak my, które chciały pomagać, dostały też informację, że nie mogą wyjeżdżać na wioski, bo wojsko zabraniało. Trzeba było kombinować, omijać "system". Całe szczęście to zamieszanie z wyjazdami było krótkie.

W czasie trzęsienia ziemi byłaś w Nepalu?

Tuż przed trzęsieniem byłam w Katmandu, jednak dokładnie 2 dni przed nim, 23 kwietnia 2015 r., pojechałam z przyjacielem na wycieczkę do Indii. W Kalimpongu poczuliśmy wstrząsy, ale nie mieliśmy pojęcia o rozmiarze tragedii. Gdy dowiedzieliśmy się, co się wydarzyło, skontaktowaliśmy się ze znajomymi, którzy byli na miejscu, żeby się zorientować, czego im potrzeba na bieżąco.

W sumie miałam więc szczęście, że nie znajdowałam się w Nepalu w tym najgorszym momencie, gdy było mnóstwo ofiar i – jak opowiadał znajomy – dziesiątki, setki ciał osób, które zginęły – palono na stosach. Wtedy najważniejsza była pierwsza pomoc medyczna, na tym polu i tak niewiele mogłabym zrobić.

Ponieważ jednak w czasie trzęsienia byłam poza krajem, gdy wróciłam do Nepalu, wiedziałam już, co jest potrzebne ludziom na tym "drugim etapie". Z Indii przywiozłam chociażby tabletki do uzdatniania wody i artykuły pierwszej pomocy, ale już nie medycznej.

Obraz
© Archiwum prywatne | www.whitegrain.foundation

Dotarłaś na miejsce i…?

Bilet powrotny miałam wykupiony na 5 maja, dokładnie 10 dni po trzęsieniu. Lotnisko było zablokowane przez ponad tydzień, turyści byli wywożeni z Nepalu, to był jeden z pierwszych lotów do Nepalu, które w ogóle zostały zrealizowane.

Gdy trafiłam do Katmandu, pomyślałam sobie: "Ojejku, wcale nie wygląda to tak źle, jak media pokazały". Oczywiście były zniszczenia, zburzone budynki, ale większość stała. Jednak gdy wyjechało się z miasta – 3 czy 7 godzin autem lub na motocyklu – dosłownie wszystko, ale to wszystko po kolei, było zniszczone.

W trzęsieniu setki tysięcy osób potraciło domy. Nie mieli gdzie spać, nocowali w stajniach ze zwierzętami. Na tym etapie najważniejsze było zapewnienie im czegokolwiek, na czym mogliby się przespać. Z grupą znajomych, częściowo na własną rękę, częściowo współpracując z różnymi organizacjami, po całym Katmandu szukaliśmy więc pianek do leżenia i koców. Potrzebne też były artykuły spożywcze. Ryż, olej i soczewica na dahl, który jest podstawą tutejszej diety.

Dowiedzieliśmy się również, że kobiety potrzebują na przykład podpasek, bo okresy kobiet po takich traumatycznych przeżyciach, jak trzęsienie ziemi, szaleją. Przygotowaliśmy więc i zawieźliśmy pierwsze paczki: szczoteczka do zębów, mydełko, czyste majtki i właśnie podpaski. Co ciekawe, żadna kobieta nawet nie chciała do nas podejść! Okazało się, że dopiero, kiedy z pola widzenia zniknęli panowie, one wręcz się rzuciły na te rzeczy. Były bardzo wdzięczne, że ktoś pomyślał, ale wstydziły się swoich potrzeb w obecności mężczyzn. Później pakowaliśmy więc paczki w gazety – one wiedziały, co w nich jest, faceci nie mieli o niczym pojęcia.

Obraz
© www.whitegrain.foundation | www.whitegrain.foundation

To było kilka pierwszych tygodni od trzęsienia?

Tak, dopiero po około miesiącu zaczęło się budowanie tymczasowych schronień. Zbliżała się pora deszczowa, pod koniec maja nadciąga monsun, wtedy deszcze zalewają wszystko. O tym, jak potężne jest to zjawisko, świadczy chociażby fakt, że w tym roku w wyniku tych gwałtownych opadów i osunięć w Nepalu i na północy Indii zginęło ponad 100 osób. Natomiast wtedy kupowaliśmy tarpoliny, czyli takie nieprzemakalne płótno, i robiliśmy namioty. Nieco później zainwestowaliśmy w blachę falistą, którą wykorzystywaliśmy do budowania bardziej wytrzymałych, ale wciąż tymczasowych schronień, na konstrukcjach z bambusa.

Zapadła ci w pamięć jakaś szczególna sytuacja?

Pamiętam, jak pojechaliśmy do pewnej wioski, 3 godz. na motocyklu w jedną stronę, żeby zrobić wywiad: ile domów jest zniszczonych, komu najbardziej trzeba pomóc? Rozejrzałam się wokół i oniemiałam – przecież tam wszystkim coś potrzeba, przecież wszystko jest zniszczone!

Szczególnie poruszyła mnie sytuacja jednej dziewczyny. Miała 22 czy 23 lata. Nie miała rodziców, opiekowała się młodszą siostrą. Pracowała w szkole jako nauczycielka, zarabiała ok. 20 dol. miesięcznie. Jej dom był w połowie zburzony, jeszcze stał, ale nie dało się wejść do środka. Przywieźliśmy więc tę blachę falistą, wzięłam miejscowych chłopaków i między drzewami w kilka godzin zbudowaliśmy jej między dwoma drzewami tymczasowy dom, w którym mogła schronić się przed deszczem.

Obraz
© www.whitegrain.foundation | www.whitegrain.foundation

Mam ciarki, gdy słucham tych opowieści.

Takich historii jest dużo. To chyba właśnie one sprawiły, że osiadłam w Katmandu na stałe. Bo za każdym razem, kiedy po trzęsieniu ziemi jechaliśmy do jakiegoś kompletnie zniszczonej wioski, ludzie witali nas z uśmiechami na twarzy i z ugotowanym obiadem! A przecież byliśmy tam, żeby im pomagać. Ani razu nie zdarzyło mi się, że ktokolwiek kiedykolwiek był negatywnie nastawiony czy miał pretensje. Wszyscy byli bardzo wdzięczni, że ktoś chciał im w ogóle pomóc.

Raz pojechaliśmy do wioski oddalonej od Katmandu o 7 godz. samochodem terenowym. To był chyba 21 maja, czyli prawie miesiąc po trzęsieniu. Trafiliśmy przed zawalony dom pewnej starszej pani. Stała z małym dzieckiem, chyba wnuczką, na plecach, mówiła po nepalsku, więc nie rozumiałam jej w tamtej chwili, dopiero potem ktoś mi to przetłumaczył. Powiedziała, że tak bardzo cieszy się, że ktoś do niej przyjechał, bo ona – tak jak miesiąc wcześniej stała przed tym domem, tak stoi do dziś, bo jest sama i została z niczym.

Takich sytuacji było mnóstwo, Nepalczycy są strasznie kochani. Jak sobie pomyślę, że w Polsce przejdzie burza i nie ma prądu przez kilka godzin, to od razu jest afera, włączają się media, "gdzie ten rząd?", "gdzie ten prąd?", wszystko źle. A tam było zupełnie inaczej.

Obraz
© www.whitegrain.foundation | www.whitegrain.foundation

Ludzie pomagali sobie nawzajem?
Ludzie połączyli się w czasie tej tragedii, bardzo się wspierali. Szczególne wrażenie zrobili na mnie mnisi z klasztorów, z którymi mam kontakt i którzy bardzo wtedy pomogli. Faceci, którzy na co dzień siedzą pośród klasztornych murów, medytują, mają swoje zajęcia, ruszyli do działania. Cały kraj był z nich wtedy dumny, fala ich czerwonych szat zalała wioski i ulice. Chodzili, pomagali, przerzucali cegły.

Kiedyś znajomy ze sklepu w Katmandu zadzwonił do mnie i powiedział, że potrzebuje ludzi do pomocy w usuwaniu gruzu. Od trzęsienia minęło parę tygodni, a ludzie byli dalej pogrążeni w stuporze, siedzieli na zgliszczach swoich domów i nie wiedzieli, co zrobić, jak zacząć. Poprosiłam znajomego mnicha, żeby wysłał kilku mężczyzn z klasztoru i już następnego dnia dotarli na miejsce i działali. Za sprawą ich pomocy ludzie zaczęli stawać na nogi, otrząsnęli się z szoku. To właśnie dzięki takim inicjatywom, dzięki temu, że Nepalczycy się "oddolnie" wspierali, w czasie pierwszych 2 miesięcy ta pomoc w ogóle się wydarzała.

Rozumiem, że teraz charakter i kierunek twoich działań nieco się zmienił. Czym zajmujesz się w swojej fundacji?

Gdy po raz pierwszy przyjechałam do Nepalu, trafiłam do klasztoru na Swayambhu. To jest takie wzgórze dla buddystów, jedno z najważniejszych i najbardziej świętych w kraju. Kiedy pierwszy raz na nie weszłam, zobaczyłam te niesamowite widoki, pomyślałam: "Wow, to jest moje miejsce!".

Klasztor w czasie trzęsienia ziemi został mocno zniszczony, więc trzeba było go zburzyć. Pomiędzy jeżdżeniem do wiosek co 2-3 dni chodziłam na to wzgórze, żeby dokumentować rozbiórkę, co zresztą bardzo się potem przydało. Klasztor został zbudowany setki lat temu, ok. 150 lat temu zrobiono dobudówkę, a w jej ścianach umieszczono maleńkie płaskorzeźby, około 50. Zrobiłam zdjęcia, rysunek, "mapkę" tego, jak były rozmieszczone. Już potem, gdy podczas rozbiórki wszystkie płaskorzeźby zostały zdjęte ze ścian, przyjechał pan z Muzeum Narodowego w Nepalu i małym aparacikiem trzęsącymi się rękami fotografował to, co zastał na miejscu. Był przeszczęśliwy, gdy się dowiedział, że "jakaś Polka", która nie wiadomo, skąd się tu wzięła, stworzyła cały album i pełną dokumentację!

Obraz
© www.whitegrain.foundation | www.whitegrain.foundation

Ale wracając do tematu: dzieciaki i mnisi, a jest ich ok. 50, musieli się z klasztoru wyprowadzić. "Tymczasowo", już od 2 lat, mieszkają w zastępczym instytucie i to właśnie im staram się obecnie pomagać. "Moi" mnisi, często młode chłopaki, zazwyczaj sieroty, siedzieli w tym instytucie, pozbawieni swoich dotychczasowych zajęć, szkoły itd. Na szczęście udało mi się zorganizować klasy, znaleźć i opłacić nauczycieli – ruszyliśmy z miejsca.

Chcę im pomagać, dopóki będą potrzebowali. Bo w Nepalu zdobycie wszelkich zgód i pozwoleń, zwłaszcza w przypadku historycznych budowli, to wielka papierologia, kłótnie i afery…

Wojciech Tochman jeszcze w zeszłym roku pisał, że ponad 200 tys. osób wciąż żyje w schronieniach tymczasowych. Czy jest to związane z biurokracją właśnie?

Niestety tak. Oczywiście "moi" mnisi nie należą do grupy, o której wspomniałaś, bo choć "tymczasowo", to jednak mieszkają w dobrych warunkach. To nie są konstrukcje z bambusa otoczone blachą falistą. Jednak wiem od znajomych, że w wielu przypadkach dopiero dziś są uwalniane dotacje, które miały wspomóc tym najbardziej poszkodowanych. Cały świat przysłał dosłownie miliony, część przeleżała na kontach i czekała, z pozostałymi nie do końca nawet wiadomo, co się stało. Odbudowa domów bardzo więc się opóźniła.

Czy zwykli ludzie, którzy nie mogą wyjechać do Nepalu, a chcieliby jakoś pomóc, mogą to zrobić za pośrednictwem fundacji, którą założyłaś?
Oczywiście, na stronie internetowej www.whitegrain.foundation jest podany numer konta bankowego – można na nie wpłacać pieniądze, które zostaną wykorzystane na prowadzoną przez nas działalność. 3 cele, które obecnie sobie założyłam, to edukacja, zdrowie i kultura. W kwestii edukacji chodzi o zapewnienie mnichom szkoły, opłacenie nauczycieli. Jeśli mowa o zdrowiu – chodzi o fundusz na codzienne potrzeby (w grupie jest m.in. kilku starszych mnichów, o których musimy zadbać) i na sytuacje kryzysowe, takie jak trzęsienie ziemi. W zakresie kultury zależy nam ona wsparciu mnichów w odbudowie zniszczonego klasztoru.

Obraz
© www.whitegrain.foundation | www.whitegrain.foundation

Liczę na to, że fundacja będzie się rozwijać, bo mam zaprzyjaźnione domy dziecka m.in. dla maluchów z zespołem HIV lub niewidomych. Znam te miejsca, wiem, że maluchy są w nich dobrze traktowane i że pomoc, która trafia tu z zewnątrz, jest należycie wykorzystywana. Jeśli uda mi się zdobyć fundusze, będę mogła wspomóc ich działania. A jeśli trafiłby się sponsor, ktoś, kto chciałby na przykład zbudować szkołę w Nepalu, to też wiem, gdzie jest taka potrzeba – będę mogła właściwie przekierować środki.

Bo Nepal jest przekochanym krajem, ale jest też w nim dużo korupcji. Mam świadomość, że funkcjonuje tu wiele organizacji charytatywnych, które 90 proc. dotacji zużywają na prowadzenie biura i budowanie struktur, zaś do potrzebujących dzieciaków niewiele z tych środków trafia. Żyją w byle jakich warunkach, dostają kiepskie jedzenie, nie mówiąc nawet o edukacji.

Jestem na miejscu i mogę sprawdzić, gdzie jak wygląda sytuacja. Przez 6 lat (z przerwami) w Nepalu poznałam też kulturę, specyfikę tutejszego życia, nawiązałam kontakty, wiem, jak z ludźmi rozmawiać, by dało się współpracować.

Obraz
© www.whitegrain.foundation | www.whitegrain.foundation

Domyślam się, że praca pochłania większość twojego czasu i na przyjemności może go nie starczać. Czy chociaż raz udało ci się wybrać na trekking w górach? W końcu Nepal to Himalaje!

(śmiech) Nigdy jeszcze nie byłam na trekkingu w Nepalu, co jest zabawne, bo jeszcze gdy mieszkałam w Polsce, trochę się wspinałam. Chodziłam po polskich górach, jeździłam też w Alpy. Zawsze planowałam wyprawę w Himalaje, ale do tej pory mi się nie udało. W zeszłym roku znajomi zrobili mi jednak miłą niespodziankę. W zamian za to, że gdy przylecieli do Nepalu, pomogłam im organizacyjnie, zabrałam ich w różne miejsca, sprezentowali mi coś wspaniałego – lot nad Himalajami. Trwał pół godziny, 15 minut w stronę w jedną stronę, 15 z powrotem. Udało mi się wtedy zobaczyć Everest z bliska, przyjrzałam się też lotnisku Lukla, z którego turyści zazwyczaj zaczynają trekking w rejonie Everestu. To było coś wspaniałego.

Zresztą zawsze, gdy lecę z Katmandu do Delhi, proszę o miejsce z prawej strony samolotu. Bo z okien widać morze, ocean Himalajów. Patrzę na nie i po prostu płaczę.

indiefundacjatrzęsienie ziemi
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (87)